Wpisy archiwalne w kategorii
do 200
Dystans całkowity: | 18929.24 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 155:33 |
Średnia prędkość: | 18.90 km/h |
Maksymalna prędkość: | 46.30 km/h |
Suma podjazdów: | 124713 m |
Liczba aktywności: | 110 |
Średnio na aktywność: | 172.08 km i 9h 09m |
Więcej statystyk |
Trans Am Bike Race (30)
Niedziela, 1 lipca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 156.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1782m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Od samego rana pogoda jest ciężka. Duszno i wilgotno. Jak
można tu żyć na co dzień? Pracować, uczyć się, odpoczywać? Wydaje mi się to
nierealne. Tu samo oddychanie tą skwarną zupą męczy…
Mijam kolejne biedne wioski. Widok jest porażający. Zdjęć robię bardzo mało, bo najzwyczajniej w świecie głupio mi robić zdjęcia, dokumentować, czyjąś biedę… Ludzie często mieszkają tu w nędznych barakach, czasem nawet pod plandekami.
Baraki obrośnięte glonami i mchami od wilgoci. W barach też zupełnie inaczej, jakoś tak niechlujnie, choć nadal sympatycznie. W miejscach publicznych ludzie normalnie palą papierosy. Dużo jest tu osób palących. Palą prawie wszyscy. Inna Ameryka.
Dziś jest tak strasznie gorąco, że nawet psy pozbawione są sił. Na mój widok zazwyczaj nie rzucają się w pogoń. Szczekają z daleka, czasem leniwie podnoszą łby. Kiedy więc nadciąga burza, a wraz z nią ulewa, odczuwam radość. Myślę sobie o tym miłym ochłodzeniu, które zwykle następuje po burzy. Tu jednak naprawdę jest inaczej: po burzy powietrze nie robi się rześkie. Jest jeszcze gorzej niż przed burzą. Temperatura nie spada. Rośnie za to wilgotność powietrza. Drogi parują.
Widać jak kłęby pary unoszą się nad asfaltem. Jak w takich warunkach robić podjazd? To tak, jakby wrzucić rower do sauny i jechać w saunie. Nic miłego.
Tego dnia dopadła mnie jeszcze jedna burza. Nie zmokłam jednak, bo w tym czasie robiłam zakupy na stacji. Kiedy wyszłam, było już po wszystkim. Szybko i gwałtownie. Pod wieczór wszystko wskazywało na to, że jednak zmoknę, ale znowu się udało.
Z burzą na plecach, pośród błyskawic rozcinających niebo, dotarłam do Elkhorn City.
Szybko zlokalizowałam pocztę. To była bardzo przyjemna poczta, choć bez klimy. W środku zakamarkowo i nie gorąco. Szło normalnie oddychać.
Ciepło. Położyłam się więc na samym materacu, bez śpiwora. Zasypiałam ze świadomością, że dzięki temu z rana urwę kilka cennych minut.
Mapa
Ciąg dalszy
Mijam kolejne biedne wioski. Widok jest porażający. Zdjęć robię bardzo mało, bo najzwyczajniej w świecie głupio mi robić zdjęcia, dokumentować, czyjąś biedę… Ludzie często mieszkają tu w nędznych barakach, czasem nawet pod plandekami.
Baraki obrośnięte glonami i mchami od wilgoci. W barach też zupełnie inaczej, jakoś tak niechlujnie, choć nadal sympatycznie. W miejscach publicznych ludzie normalnie palą papierosy. Dużo jest tu osób palących. Palą prawie wszyscy. Inna Ameryka.
Dziś jest tak strasznie gorąco, że nawet psy pozbawione są sił. Na mój widok zazwyczaj nie rzucają się w pogoń. Szczekają z daleka, czasem leniwie podnoszą łby. Kiedy więc nadciąga burza, a wraz z nią ulewa, odczuwam radość. Myślę sobie o tym miłym ochłodzeniu, które zwykle następuje po burzy. Tu jednak naprawdę jest inaczej: po burzy powietrze nie robi się rześkie. Jest jeszcze gorzej niż przed burzą. Temperatura nie spada. Rośnie za to wilgotność powietrza. Drogi parują.
Widać jak kłęby pary unoszą się nad asfaltem. Jak w takich warunkach robić podjazd? To tak, jakby wrzucić rower do sauny i jechać w saunie. Nic miłego.
Tego dnia dopadła mnie jeszcze jedna burza. Nie zmokłam jednak, bo w tym czasie robiłam zakupy na stacji. Kiedy wyszłam, było już po wszystkim. Szybko i gwałtownie. Pod wieczór wszystko wskazywało na to, że jednak zmoknę, ale znowu się udało.
Z burzą na plecach, pośród błyskawic rozcinających niebo, dotarłam do Elkhorn City.
Szybko zlokalizowałam pocztę. To była bardzo przyjemna poczta, choć bez klimy. W środku zakamarkowo i nie gorąco. Szło normalnie oddychać.
Ciepło. Położyłam się więc na samym materacu, bez śpiwora. Zasypiałam ze świadomością, że dzięki temu z rana urwę kilka cennych minut.
Mapa
Ciąg dalszy
Trans Am Bike Race (28)
Piątek, 29 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 186.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2107m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Życie poczty zaczyna się czasem
bardzo wcześnie. Tutaj jest to 4 nad ranem – o tej godzinie przychodzi dostawca gazet i mnie budzi swoim wejściem. A
skoro już otwarłam oczy, to zaczynam się zbierać do wyjazdu. Przed 5 już jestem na rowerze. Zmieniłam strefę czasową – o 5 rano jest tu kompletnie
ciemno. W tych ciemnościach robię podjazd, by wrócić na trasę. Gdy jestem na
trasie, nadal jest ciemno. Wtedy właśnie spotyka mnie najgorsza przygoda z psem
podczas całego wyścigu: bez żadnego ostrzeżenia, szczekania, czy choćby warknięcia,
dolatuje do mnie bydlę wyglądające jak amstaf. Wydzieram się przerażona i wtedy
ten pies na chwilę głupieje, a ja zyskuję cenny ułamek sekundy na potraktowanie
go gazem na niedźwiedzie i ucieczkę. Cała się trzęsę z nerwów po tej akcji i
długo nie mogę dojść do siebie.
Kiedy później, podczas jedzenia, otwieram Internet i widzę, że znajomi zaczęli niby żartobliwie wysyłać mi zdjęcia różnych psów, naprawdę się wściekam! Co za brak taktu, wyczucia i zrozumienia! Piszę więc na FB ostrzeżenie dla wszystkich tych żartownisiów, by nie wysyłali mi zdjęć żadnych kundli, bo będę usuwać ze znajomych.
Potem jest normalna jazda. Psy raz po raz się pojawiają, ale już nie tak groźnie jak ten poranny. Dzień zrobił się ładny, nie tak gorący jak wczoraj, więc wilgotność powietrza tak nie przeszkadza. Po przejechaniu 111 km, o godz. 14 docieram do Burgin i udaje mi się tu zjeść dobrą pizzę.
Za Burgin droga to wznosi się, to opada. Podjazdy i zjazdy nie są długie, jest za to ich sporo. Dłuższa górka do zdobycia pojawia się dopiero w lesie, na dojeździe do drogi nr 563. To na tej górce atakuje mnie mocno agresywny pies. Mam dużo szczęścia, bo tą wąską drogą jedzie akurat samochód. Kierowca widząc rozwścieczonego psa, zaczyna zajeżdżać mu drogę. Robi to bardzo skutecznie. Pies próbuje skakać na samochód, ale karoseria samochodu to materiał nie do ugryzienia. W tym czasie udaje mi się zwiać.
Przy drodze nr 563, na którą wkrótce wyjeżdżam, czeka mnie miła niespodzianka. Po prawej stronie szosy jest gospodarstwo. Jego właściciel kibicuje wyścigowi i gości zawodników. Najfajniejsze jest to, że do drewnianego domu przyklejona jest kabina prysznicowa. Z ciepłą wodą zasilaną panelem solarnym. Udaje mi się więc (w końcu!) wziąć prysznic. Woda leci wprost gorąca, co w połączeniu z upałem czyni piorunującą mieszankę.
Właściciel opowiada o zawodnikach, których miał okazję gościć. Z prysznica, podczas jednej z poprzednich edycji, korzystała m.in. Sarah Hammond! Ona akurat dotarła tu po ciemku. U mnie wypadło późne popołudnie. W międzyczasie przyjeżdża żona właściciela gospodarstwa. Dostała informację, że jestem kolejną uczestniczką TABR, która właśnie tu dotarła i na tą okoliczność załatwiła z miasta pizzę. Pogadaliśmy trochę o wyścigu oraz największej zmorze – psach. Mówią zgodnie, że Kentucky, zwłaszcza wschodnie Kentucky, to biedny stan i dlatego ludzie mają psy. Psy jako zabezpieczenie dobytku, alarm przeciwko złodziejom, psy, których jest za dużo. Umyta i najedzona, z nowymi siłami ruszyłam przed siebie.
Wschodnie Kentucky i jego psy - to jeszcze przede mną. Wszystko ma się zmienić za miastem. Za Bereą. Przyjdą dłuższe i ostrzejsze podjazdy oraz więcej psów. Berea to niepisana granica między zachodnim a wschodnim Kentucky.
Po pizzy i prysznicu oraz miłym odpoczynku mam jeszcze 18 mil do Berea. Na dojeździe do miasta spotykam kolejną osobę, która na mnie czeka. To Paul Wells, który poza tym, że kibicuje TABR, jest również miłośnikiem starych rowerów, które poddaje renowacji. Stoi samochodem na szczycie górki. A w samochodzie ma jedzenie i picie. Dużo jedzenia i picia. Miłe jest to spotkanie.
Kiedy wjeżdżam do miasta, jest już po zachodzie słońca.
Szybko robi się ciemno. Po ciemku lokalizuję pocztę, zjeżdżając nieco z trasy.
Miasto jest duże, więc i poczta duża. Idę spać.
Zasypiając myślę o tym, co będzie jutro. Jutro wjadę we wschodnie Kentucky.
Mapa
Ciąg dalszy
Kiedy później, podczas jedzenia, otwieram Internet i widzę, że znajomi zaczęli niby żartobliwie wysyłać mi zdjęcia różnych psów, naprawdę się wściekam! Co za brak taktu, wyczucia i zrozumienia! Piszę więc na FB ostrzeżenie dla wszystkich tych żartownisiów, by nie wysyłali mi zdjęć żadnych kundli, bo będę usuwać ze znajomych.
Potem jest normalna jazda. Psy raz po raz się pojawiają, ale już nie tak groźnie jak ten poranny. Dzień zrobił się ładny, nie tak gorący jak wczoraj, więc wilgotność powietrza tak nie przeszkadza. Po przejechaniu 111 km, o godz. 14 docieram do Burgin i udaje mi się tu zjeść dobrą pizzę.
Za Burgin droga to wznosi się, to opada. Podjazdy i zjazdy nie są długie, jest za to ich sporo. Dłuższa górka do zdobycia pojawia się dopiero w lesie, na dojeździe do drogi nr 563. To na tej górce atakuje mnie mocno agresywny pies. Mam dużo szczęścia, bo tą wąską drogą jedzie akurat samochód. Kierowca widząc rozwścieczonego psa, zaczyna zajeżdżać mu drogę. Robi to bardzo skutecznie. Pies próbuje skakać na samochód, ale karoseria samochodu to materiał nie do ugryzienia. W tym czasie udaje mi się zwiać.
Przy drodze nr 563, na którą wkrótce wyjeżdżam, czeka mnie miła niespodzianka. Po prawej stronie szosy jest gospodarstwo. Jego właściciel kibicuje wyścigowi i gości zawodników. Najfajniejsze jest to, że do drewnianego domu przyklejona jest kabina prysznicowa. Z ciepłą wodą zasilaną panelem solarnym. Udaje mi się więc (w końcu!) wziąć prysznic. Woda leci wprost gorąca, co w połączeniu z upałem czyni piorunującą mieszankę.
Właściciel opowiada o zawodnikach, których miał okazję gościć. Z prysznica, podczas jednej z poprzednich edycji, korzystała m.in. Sarah Hammond! Ona akurat dotarła tu po ciemku. U mnie wypadło późne popołudnie. W międzyczasie przyjeżdża żona właściciela gospodarstwa. Dostała informację, że jestem kolejną uczestniczką TABR, która właśnie tu dotarła i na tą okoliczność załatwiła z miasta pizzę. Pogadaliśmy trochę o wyścigu oraz największej zmorze – psach. Mówią zgodnie, że Kentucky, zwłaszcza wschodnie Kentucky, to biedny stan i dlatego ludzie mają psy. Psy jako zabezpieczenie dobytku, alarm przeciwko złodziejom, psy, których jest za dużo. Umyta i najedzona, z nowymi siłami ruszyłam przed siebie.
Wschodnie Kentucky i jego psy - to jeszcze przede mną. Wszystko ma się zmienić za miastem. Za Bereą. Przyjdą dłuższe i ostrzejsze podjazdy oraz więcej psów. Berea to niepisana granica między zachodnim a wschodnim Kentucky.
Po pizzy i prysznicu oraz miłym odpoczynku mam jeszcze 18 mil do Berea. Na dojeździe do miasta spotykam kolejną osobę, która na mnie czeka. To Paul Wells, który poza tym, że kibicuje TABR, jest również miłośnikiem starych rowerów, które poddaje renowacji. Stoi samochodem na szczycie górki. A w samochodzie ma jedzenie i picie. Dużo jedzenia i picia. Miłe jest to spotkanie.
Kiedy wjeżdżam do miasta, jest już po zachodzie słońca.
Szybko robi się ciemno. Po ciemku lokalizuję pocztę, zjeżdżając nieco z trasy.
Miasto jest duże, więc i poczta duża. Idę spać.
Zasypiając myślę o tym, co będzie jutro. Jutro wjadę we wschodnie Kentucky.
Mapa
Ciąg dalszy
Trans Am Bike Race (27)
Czwartek, 28 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 169.80 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1576m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Od samego rana czuję się niemożliwie
zmęczona. Może to dlatego, że w nocy bardzo słabo spałam. Świadomość, że każda
przechodząca ulicą osoba widzi mnie sprawiła, że mój sen był przerywany i
wyjątkowo niespokojny. Od samego rana jest też gorąco i wilgotno. Na wyjeździe z
Whitesville, mimo wczesnej pory, zauważam czynną knajpę.
Od razu jest mi jakoś tak lepiej, bo wygląda na to, że zacznę ten dzień od dobrego śniadania. Szyby baru są całe zaparowane. Wilgoć wdziera się dosłownie wszędzie. W środku siedzi przy dużym stole kilku mężczyzn. Mają kowbojskie kapelusze i, jedząc śniadanie, wesoło oraz głośno gadają. Biorę danie i siadam przy jednym z wielu wolnych stolików.
Kiedy kończę posiłek, wchodzą dwaj zawodnicy wyścigu – ci sami, których wczoraj spotkałam na poczcie i którzy poszli spać pod kościół. Po ich twarzach widzę, że też są zmęczeni i raczej nieweseli. Życzę im smacznego i wychodzę.
Powietrze jest gorące i wilgotne. Nie ma czym oddychać. W Polsce takich warunków nigdy nie doświadczyłam. One u nas po prostu nie występują.
Mieszanka jest to okropna. Ma się wrażenie, że w tym wilgotnym powietrzu można się utopić. Kiedy tak jadę w pełnym słońcu oraz wysokiej wilgotności, zauważam biały kościółek. Wreszcie trochę cienia! Zajeżdżam tam i na chwilę kładę się pod drzwiami. Nie oddycham normalnym powietrzem, lecz jakąś zupą.
Pod koniec dnia mijam podtopione tereny. Widać, że chyba są to pozostałości po powodzi. Pola pod wodą, łąki pod wodą. Woda podchodząca pod ulicę.
Na noc odbijam trochę od trasy i jadę do New Haven na pocztę spać. Tuż przy poczcie jest duża stacja BP. Robię tam zakupy i spotykam miłego człowieka, który proponuje, że w tych zakupach mi pomoże. Jest kibicem wyścigu i z radością kupuje mi trochę jedzenia. Zaprasza też do swojej pizzerii na pizzę, ale pechowo akurat zupełnie nie jestem głodna.
Poczta jest niezbyt duża, ale zakamarkowa. Kończę ten niezbyt łatwy dzień. Dziś raczej pełzłam, niż jechałam. O psach – nawet szkoda gadać…
Przed zaśnięciem odkażam jeszcze małą rankę, która zrobiła mi się na tyłku od ciągłej jazdy. Czyszczę z krwi i pozwalam przez te parę godzin snu się goić. Jutro rano nałożę grubą warstwę kremu i będę jechała dalej.
Mapa
Ciąg dalszy
Od razu jest mi jakoś tak lepiej, bo wygląda na to, że zacznę ten dzień od dobrego śniadania. Szyby baru są całe zaparowane. Wilgoć wdziera się dosłownie wszędzie. W środku siedzi przy dużym stole kilku mężczyzn. Mają kowbojskie kapelusze i, jedząc śniadanie, wesoło oraz głośno gadają. Biorę danie i siadam przy jednym z wielu wolnych stolików.
Kiedy kończę posiłek, wchodzą dwaj zawodnicy wyścigu – ci sami, których wczoraj spotkałam na poczcie i którzy poszli spać pod kościół. Po ich twarzach widzę, że też są zmęczeni i raczej nieweseli. Życzę im smacznego i wychodzę.
Powietrze jest gorące i wilgotne. Nie ma czym oddychać. W Polsce takich warunków nigdy nie doświadczyłam. One u nas po prostu nie występują.
Mieszanka jest to okropna. Ma się wrażenie, że w tym wilgotnym powietrzu można się utopić. Kiedy tak jadę w pełnym słońcu oraz wysokiej wilgotności, zauważam biały kościółek. Wreszcie trochę cienia! Zajeżdżam tam i na chwilę kładę się pod drzwiami. Nie oddycham normalnym powietrzem, lecz jakąś zupą.
Pod koniec dnia mijam podtopione tereny. Widać, że chyba są to pozostałości po powodzi. Pola pod wodą, łąki pod wodą. Woda podchodząca pod ulicę.
Na noc odbijam trochę od trasy i jadę do New Haven na pocztę spać. Tuż przy poczcie jest duża stacja BP. Robię tam zakupy i spotykam miłego człowieka, który proponuje, że w tych zakupach mi pomoże. Jest kibicem wyścigu i z radością kupuje mi trochę jedzenia. Zaprasza też do swojej pizzerii na pizzę, ale pechowo akurat zupełnie nie jestem głodna.
Poczta jest niezbyt duża, ale zakamarkowa. Kończę ten niezbyt łatwy dzień. Dziś raczej pełzłam, niż jechałam. O psach – nawet szkoda gadać…
Przed zaśnięciem odkażam jeszcze małą rankę, która zrobiła mi się na tyłku od ciągłej jazdy. Czyszczę z krwi i pozwalam przez te parę godzin snu się goić. Jutro rano nałożę grubą warstwę kremu i będę jechała dalej.
Mapa
Ciąg dalszy
Trans Am Bike Race (25)
Wtorek, 26 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 164.10 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1618m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ładna, zabytkowa poczta okazała się dodatkowo spokojna, nikt
nocą nie przyszedł po listy.
Rano duchota, burza wisi nade mną. Ile sił w nogach jadę do Campbel Hill. Chmura burzowa wygląda przerażająco.
Udaje mi się zdążyć przed nawałnicą w ostatniej chwili.
Leje tak, że wszystko za oknem jest sine. Ulica stoi w wodzie, wszystko spływa. Samochody zatrzymują się. Nieliczni kierowcy decydują się jechać, raz po raz widzę przez okno stacji, na którą udało mi się wbić, jadący powolutku samochód.
Ostra ulewa towarzysząca burzy trwa ponad godzinę. Potem… nadal jest burza, ale już nie tak gwałtowna, więc decyduję się jechać. Przez 30 km, w burzy, jadę do Murphysboro.
Tego dnia są jeszcze 2 burze. Jedną przeczekuję na dużej stacji w Goreville. Ta sama sytuacja: z nieba leje się strumień wody, wieje silny wiatr i wszystkiemu towarzyszy mega burza. Gdy mija pierwsze, najcięższe uderzenie, ruszam. Kolejna burza łapie mnie pośrodku niczego: przed sobą widzę oddalające się chmury minionej burzy, natomiast za mną robi się dziwnie ciemno. To dziwne, to jeszcze nie wieczór. Gdy odwracam się, wszystko staje się jasne. Za mną pędzi chmura burzowa szeroka na całe niebo. Niebo jest granatowo-sine. Wygląda to strasznie.
Nie ma gdzie się schować przed tą katastrofą. Chociaż… zaraz! Jadę właśnie jakimś wiaduktem kolejowym. Jedyny pomysł to wejść pod wiadukt. Widać, że trwają tu jakieś roboty – przy torach stoi ciężki sprzęt budowlany. Jednak teraz, wieczorem, nikogo tu nie ma. Biegnę z rowerem po kamieniach na dół. A oto jest i toaleta przenośna! Z lekką niepewnością otwieram drzwiczki. To nowa kabina, w środku jest zupełnie czysto. To idealna miejscówka, by przetrzymać główne uderzenie nawałnicy. Rower niestety zostaje na zewnątrz i otrzymuje solidny prysznic prosto z nieba. Kiedy najgorsze mija, na zewnątrz jest już głęboka szarówka. Pada deszcz. Pada w sposób normalny – nie jest to już ściana wody, a ulicami nie płynie rzeka. Jadę po ciemku i w deszczu do Eddyville, na pocztę, spać. Na drodze skacze pełno małych żabek. Jest mgła. W powietrzu latają świetliki.
Jest nastrojowo jechać w tym deszczu i ciemności.
Na poczcie w Eddyville urządzam wielkie suszenie. Ubrania mam mokre od deszczu. Mokre są też buty. Nie pachnie to wszystko zbyt pięknie, więc jestem szczęśliwa, że podczas całego mojego pobytu na tej poczcie nikt nie przychodzi po przesyłki.
Mapa
Ciąg dalszy
Rano duchota, burza wisi nade mną. Ile sił w nogach jadę do Campbel Hill. Chmura burzowa wygląda przerażająco.
Udaje mi się zdążyć przed nawałnicą w ostatniej chwili.
Leje tak, że wszystko za oknem jest sine. Ulica stoi w wodzie, wszystko spływa. Samochody zatrzymują się. Nieliczni kierowcy decydują się jechać, raz po raz widzę przez okno stacji, na którą udało mi się wbić, jadący powolutku samochód.
Ostra ulewa towarzysząca burzy trwa ponad godzinę. Potem… nadal jest burza, ale już nie tak gwałtowna, więc decyduję się jechać. Przez 30 km, w burzy, jadę do Murphysboro.
Tego dnia są jeszcze 2 burze. Jedną przeczekuję na dużej stacji w Goreville. Ta sama sytuacja: z nieba leje się strumień wody, wieje silny wiatr i wszystkiemu towarzyszy mega burza. Gdy mija pierwsze, najcięższe uderzenie, ruszam. Kolejna burza łapie mnie pośrodku niczego: przed sobą widzę oddalające się chmury minionej burzy, natomiast za mną robi się dziwnie ciemno. To dziwne, to jeszcze nie wieczór. Gdy odwracam się, wszystko staje się jasne. Za mną pędzi chmura burzowa szeroka na całe niebo. Niebo jest granatowo-sine. Wygląda to strasznie.
Nie ma gdzie się schować przed tą katastrofą. Chociaż… zaraz! Jadę właśnie jakimś wiaduktem kolejowym. Jedyny pomysł to wejść pod wiadukt. Widać, że trwają tu jakieś roboty – przy torach stoi ciężki sprzęt budowlany. Jednak teraz, wieczorem, nikogo tu nie ma. Biegnę z rowerem po kamieniach na dół. A oto jest i toaleta przenośna! Z lekką niepewnością otwieram drzwiczki. To nowa kabina, w środku jest zupełnie czysto. To idealna miejscówka, by przetrzymać główne uderzenie nawałnicy. Rower niestety zostaje na zewnątrz i otrzymuje solidny prysznic prosto z nieba. Kiedy najgorsze mija, na zewnątrz jest już głęboka szarówka. Pada deszcz. Pada w sposób normalny – nie jest to już ściana wody, a ulicami nie płynie rzeka. Jadę po ciemku i w deszczu do Eddyville, na pocztę, spać. Na drodze skacze pełno małych żabek. Jest mgła. W powietrzu latają świetliki.
Jest nastrojowo jechać w tym deszczu i ciemności.
Na poczcie w Eddyville urządzam wielkie suszenie. Ubrania mam mokre od deszczu. Mokre są też buty. Nie pachnie to wszystko zbyt pięknie, więc jestem szczęśliwa, że podczas całego mojego pobytu na tej poczcie nikt nie przychodzi po przesyłki.
Mapa
Ciąg dalszy
Trans Am Bike Race (24)
Poniedziałek, 25 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 175.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1939m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rano budzę się w nieco lepszym stanie. Odczyn po użądleniu
zmalał, uczucie ogólnego rozbicia też uciekło. To bardzo dobrze, dzięki temu
mam w sobie energię do zmagań z pagórami Missouri. Poranek jest mglisty i
parny. Nie są to łatwe warunki do jazdy.
Coraz większym problemem stają się biegające luzem psy. Psy gonią, atakują. Generalnie prawie wszystkie są agresywne i trzeba się przed nimi bronić. Okazuje się, że najlepszą obroną jest psikanie w nie gazem lub zatrzymanie się. Wtedy odpuszczają. Psie sytuacje kosztują dużo nerwów, odbierają też radość z jazdy. Każdy przejazd przez miejscowość związany jest z ryzykiem spotkania wrednego psiura lub całej psiurskiej sfory. Po wczorajszej akcji, gdy zaatakowało mnie aż 6 psów podobnych do pitbulli, serdecznie znielubiłam psy. Pies to nie jest przyjaciel człowieka. Pies to PROBLEM!!! Poza tym cały czas jest stromo pod górę, albo stromo w dół. W tych warunkach szybkie zatrzymanie się, by pies odpuścił atak, nie zawsze jest wykonalne. W każdym razie ciągła czujność i stres przy każdym wjeździe do miejscowości są męczące.
Podczas krótkiego odpoczynku przy drodze, mija mnie dwóch chłopaków na rowerach. Siedzę akurat oparta o barierkę drogową i jem chipsy. Zatrzymują się i chwilę gadamy o wyścigu. Oni jadą jego trasą. Do granicy ze stanem Illinois jeszcze jakieś 100 km. Mówią, że jeśli idzie o stromizny, to Missouri jest najcięższym stanem. Uśmiechając się krzepiąco dodają, że wkrótce będę mieć to już za sobą. Czyli wkrótce będzie lepiej! Uśmiecham się również. W głowie mojej siedzi jednak myśl, wspomnienie spotkania z dziewczynami na wyjeździe z Kansas – one mówiły, że w Missouri jest ciężko, natomiast najciężej jest na końcu, w Virginii.
Nie dumam zbyt długo. Kolejny podjazd sprawia, że myśli uciekają i zastępuje je swojska pustka w głowie. Skupienie wyłącznie na jeździe i otaczającej rzeczywistości. Lubię ten stan.
Do granicy stanów dojeżdżam wieczorem. Końcówka to były w większości zjazdy, a przed samą granicą zrobiło się w zasadzie… płasko. A to niespodzianka! Wreszcie mogłam porządniej depnąć. Jeszcze tylko szybkie zakupy wieczorne na stacji i już pędzę na spotkanie z Illinois. Na plecach mam burzę. Grzmi i niebo wygląda złowrogo. Jednak nie pada. Na rzece Missisipi most jest w remoncie. Ruch wahadłowy. Jadę w sznurze samochodów. Widoki są super, jednak nie sposób się tu zatrzymać na zdjęcie – nie ma gdzie i jak. Wyciągam aparat i szybko pstrykam jedną jedyną fotkę podczas jazdy. Wychodzi nieco krzywo, ale nieważne. Mam pamiątkę!
W narastającym zmroku melduję się pod tablicą stanową z napisem Illinois.
Robię fotkę i zaczynam podjazd znad rzeki. Podjazd jest stromy i długawy. Jakoś tak dziwnie przypomina to co było w Missouri. Szybciej, szybciej – myślę – burza goni. W końcu dotaczam się do centrum miejscowości Chester. Jest tu piękna, stara poczta. Czas na sen.
Burza już nie martwi mnie.
Mapa
Ciąg dalszy
Coraz większym problemem stają się biegające luzem psy. Psy gonią, atakują. Generalnie prawie wszystkie są agresywne i trzeba się przed nimi bronić. Okazuje się, że najlepszą obroną jest psikanie w nie gazem lub zatrzymanie się. Wtedy odpuszczają. Psie sytuacje kosztują dużo nerwów, odbierają też radość z jazdy. Każdy przejazd przez miejscowość związany jest z ryzykiem spotkania wrednego psiura lub całej psiurskiej sfory. Po wczorajszej akcji, gdy zaatakowało mnie aż 6 psów podobnych do pitbulli, serdecznie znielubiłam psy. Pies to nie jest przyjaciel człowieka. Pies to PROBLEM!!! Poza tym cały czas jest stromo pod górę, albo stromo w dół. W tych warunkach szybkie zatrzymanie się, by pies odpuścił atak, nie zawsze jest wykonalne. W każdym razie ciągła czujność i stres przy każdym wjeździe do miejscowości są męczące.
Podczas krótkiego odpoczynku przy drodze, mija mnie dwóch chłopaków na rowerach. Siedzę akurat oparta o barierkę drogową i jem chipsy. Zatrzymują się i chwilę gadamy o wyścigu. Oni jadą jego trasą. Do granicy ze stanem Illinois jeszcze jakieś 100 km. Mówią, że jeśli idzie o stromizny, to Missouri jest najcięższym stanem. Uśmiechając się krzepiąco dodają, że wkrótce będę mieć to już za sobą. Czyli wkrótce będzie lepiej! Uśmiecham się również. W głowie mojej siedzi jednak myśl, wspomnienie spotkania z dziewczynami na wyjeździe z Kansas – one mówiły, że w Missouri jest ciężko, natomiast najciężej jest na końcu, w Virginii.
Nie dumam zbyt długo. Kolejny podjazd sprawia, że myśli uciekają i zastępuje je swojska pustka w głowie. Skupienie wyłącznie na jeździe i otaczającej rzeczywistości. Lubię ten stan.
Do granicy stanów dojeżdżam wieczorem. Końcówka to były w większości zjazdy, a przed samą granicą zrobiło się w zasadzie… płasko. A to niespodzianka! Wreszcie mogłam porządniej depnąć. Jeszcze tylko szybkie zakupy wieczorne na stacji i już pędzę na spotkanie z Illinois. Na plecach mam burzę. Grzmi i niebo wygląda złowrogo. Jednak nie pada. Na rzece Missisipi most jest w remoncie. Ruch wahadłowy. Jadę w sznurze samochodów. Widoki są super, jednak nie sposób się tu zatrzymać na zdjęcie – nie ma gdzie i jak. Wyciągam aparat i szybko pstrykam jedną jedyną fotkę podczas jazdy. Wychodzi nieco krzywo, ale nieważne. Mam pamiątkę!
W narastającym zmroku melduję się pod tablicą stanową z napisem Illinois.
Robię fotkę i zaczynam podjazd znad rzeki. Podjazd jest stromy i długawy. Jakoś tak dziwnie przypomina to co było w Missouri. Szybciej, szybciej – myślę – burza goni. W końcu dotaczam się do centrum miejscowości Chester. Jest tu piękna, stara poczta. Czas na sen.
Burza już nie martwi mnie.
Mapa
Ciąg dalszy
Trans Am Bike Race (21)
Piątek, 22 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 174.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 932m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Gdy wychodzę z poczty, jest już jasnawo. Niebo pełne chmur,
ale domyślam się, że będzie jak co dzień: gdy tylko słońce wyjdzie wyżej,
chmury wyparują. No i tak się dzieje.
Każdy ze stanów, przez które dotąd jechałam, był inny. Bardzo często po przekroczeniu granicy między stanami wszystko się diametralnie zmieniało. Teraz też tak będzie: krajobraz już kilkadziesiąt km przed granicą, zaczyna się robić inny: pojawiają się drzewa, zieleń – coś czego dawno nie było. Po 64 km docieram do Pittsburga. Odwiedzam sklep z kosmetykami, bo właśnie kończy mi się krem przeciwsłoneczny. Bardzo nie lubię być opalona, a tu słońce praży niesamowicie mocno i jeśli nie chce się spalić skóry, to trzeba ją mocno smarować. Potem lokalizuję sklep rowerowy. Przerzutki działają bardzo średnio, a płaskości właśnie się kończą. Wraz z wjazdem do stanu Missouri zaczną się bardzo wymagające wzgórza. W sklepie spotykam innego zawodnika TABR. Ma poważny problem z kołem. Jestem więc następna w kolejce.
Czekam bardzo długo, bo naprawa awarii koła okazuje się czasochłonna. Czekając wybieram się nawet na pocztę, by wreszcie odesłać grube ubrania do Polski. Gdy wracam, nadal… czekam i końca tego czekania nie widać. Tracę powoli cierpliwość. Ja tu jestem na wyścigu, a nie na wczasach pod gruszą! Spieszy mi się i jestem coraz bardziej zdesperowana. Myślę nawet, czy nie jechać dalej. Na szczęście nie popełniam tego błędu. Powściągam w sobie całą gwałtowność, która wprost kipi pod skórą. Mój rower, wzięty na warsztat, wymaga solidnej regulacji. Sama bym sobie z tym nie poradziła – trzeba nawet ciąć osłonkę linki. Dużo roboty. Wreszcie jednak rower działa jak należy (i będzie działał nienagannie aż do końca wyścigu). Dodatkowo kupuję jedną lekką oponę zwijaną – jako zapas. Moje już są zużyte. Nie wyobrażam sobie sytuacji, gdy opona uszkodzi się na tyle, że nie da się jechać, a ja będę na to nieprzygotowana. Wyregulowana i obkupiona idę na szybki makaron z sosem pomidorowym i jadę! Wreszcie mogę jechać!
Niecałe 10 km dalej opuszczam Kansas i wjeżdżam do Missouri. Na granicy stanów spotykam kilka dziewczyn na kolarzówkach. Częstują mnie winogronami i mówią, że jadą trasą TABR, ale w odwrotną stronę. Opowiadają pokrótce, że zaraz zacznie się rzeźnicki etap wyścigu, który… w sumie potrwa aż do samego końca. Jadę. Z lekką niepewnością myślę o ich słowach. Co one miały na myśli? Czy faktycznie będzie tak strasznie, że będzie trzeba pchać rower? Zerkam na wykres wysokościówki dla stanu Missouri. No cóż… wygląda co najmniej soczyście…
Górek jest coraz więcej i bywają coraz bardziej strome. Jednak prawdziwa zabawa zaczyna się za Golden City: ścianka w górę – ścianka w dół. To konkretna praca nie tylko dla nóg, ale też dla dłoni, które cały czas muszą zmieniać przełożenia. W duchu gratuluję sobie, że odczekałam swoje i dałam wyregulować rower. Bez sprawnie działających przerzutek lepiej nie wjeżdżać do Missouri! Widoki są zupełnie niezwykłe. Czasem słabo mi się robi, gdy widzę wyłaniającą się zza zakrętu kolejną ścianę. Droga jest kręta i najeżona podjazdami. Zupełnie inna charakterystyka trasy niż w Kansas, gdzie szosa była płaską i prostą kreską.
Missouri jest jak prawdziwe życie: dużo zakrętów i często pod górę. Za kolejnym zakrętem – kolejna góra. Są też zjazdy i wtedy jest przyjemnie, ale jak każda przyjemność – trwają tylko przez chwilę. Co jest za następnym zakrętem? Raczej następna ściana… chociaż może zamiast ściany czeka… coś wspaniałego.
Mocno interwałowo. I tak aż do Ash Grove. To szczególne miejsce, bo mieszkają tu Wendy i Mike Davis. Obydwoje bardzo kibicują wyścigowi od lat i mogą pochwalić się tym, że bardzo wielu z nas gościli u siebie. Wiem o nich z FB i wjeżdżając do miasteczka jestem bardzo ciekawa, czy dane będzie mi ich spotkać. Udaje się! Mike czeka na mnie na skrzyżowaniu w centrum. Ma ze sobą kanapki i picie, które specjalnie dla mnie przygotowali. Czuję wzruszenie. Chwilę gadamy, gadam i jem jednocześnie. Jest wczesny wieczór, Mike zaprasza na noc do hoteliku i dodaje, że Wendy już czeka. Wsiada do samochodu, ja rowerem jadę za nim. Ash Grove jest niemożliwie pagórkowate! Przejeżdżamy w ten sposób może kilometr i jesteśmy na miejscu. Rower wstawiam do pokoju, a potem autem, we troje, jedziemy na zakupy. Wendy pokazuje mi w dość sporym markecie co jest warte uwagi, pyta czego potrzebuję. Wszystko idzie szybko i sprawnie. W hoteliku jest już kilkoro rowerzystów, ale to nikt z wyścigu. Wendy daje mi pamiątkowy medalion przedstawiający kontur USA z zaznaczoną trasą wyścigu oraz Ash Grove.
Mówi, że bardzo niewiele jest osób, które po dotarciu do tego miejsca wycofują się z maratonu. Prawie każdy, kto tu dociera, kończy wyścig. Przypomina mi się wykres wysokościówki dla Missouri… Dostaję osobny pokój, abym mogła porządnie się wyspać. No i co najważniejsze: wreszcie, po wielu dniach wyścigu, mam okazję wziąć prysznic! Jak cudownie i wspaniale. Więcej do szczęścia dziś nie trzeba mi.
Mapa
Ciąg dalszy
Każdy ze stanów, przez które dotąd jechałam, był inny. Bardzo często po przekroczeniu granicy między stanami wszystko się diametralnie zmieniało. Teraz też tak będzie: krajobraz już kilkadziesiąt km przed granicą, zaczyna się robić inny: pojawiają się drzewa, zieleń – coś czego dawno nie było. Po 64 km docieram do Pittsburga. Odwiedzam sklep z kosmetykami, bo właśnie kończy mi się krem przeciwsłoneczny. Bardzo nie lubię być opalona, a tu słońce praży niesamowicie mocno i jeśli nie chce się spalić skóry, to trzeba ją mocno smarować. Potem lokalizuję sklep rowerowy. Przerzutki działają bardzo średnio, a płaskości właśnie się kończą. Wraz z wjazdem do stanu Missouri zaczną się bardzo wymagające wzgórza. W sklepie spotykam innego zawodnika TABR. Ma poważny problem z kołem. Jestem więc następna w kolejce.
Czekam bardzo długo, bo naprawa awarii koła okazuje się czasochłonna. Czekając wybieram się nawet na pocztę, by wreszcie odesłać grube ubrania do Polski. Gdy wracam, nadal… czekam i końca tego czekania nie widać. Tracę powoli cierpliwość. Ja tu jestem na wyścigu, a nie na wczasach pod gruszą! Spieszy mi się i jestem coraz bardziej zdesperowana. Myślę nawet, czy nie jechać dalej. Na szczęście nie popełniam tego błędu. Powściągam w sobie całą gwałtowność, która wprost kipi pod skórą. Mój rower, wzięty na warsztat, wymaga solidnej regulacji. Sama bym sobie z tym nie poradziła – trzeba nawet ciąć osłonkę linki. Dużo roboty. Wreszcie jednak rower działa jak należy (i będzie działał nienagannie aż do końca wyścigu). Dodatkowo kupuję jedną lekką oponę zwijaną – jako zapas. Moje już są zużyte. Nie wyobrażam sobie sytuacji, gdy opona uszkodzi się na tyle, że nie da się jechać, a ja będę na to nieprzygotowana. Wyregulowana i obkupiona idę na szybki makaron z sosem pomidorowym i jadę! Wreszcie mogę jechać!
Niecałe 10 km dalej opuszczam Kansas i wjeżdżam do Missouri. Na granicy stanów spotykam kilka dziewczyn na kolarzówkach. Częstują mnie winogronami i mówią, że jadą trasą TABR, ale w odwrotną stronę. Opowiadają pokrótce, że zaraz zacznie się rzeźnicki etap wyścigu, który… w sumie potrwa aż do samego końca. Jadę. Z lekką niepewnością myślę o ich słowach. Co one miały na myśli? Czy faktycznie będzie tak strasznie, że będzie trzeba pchać rower? Zerkam na wykres wysokościówki dla stanu Missouri. No cóż… wygląda co najmniej soczyście…
Górek jest coraz więcej i bywają coraz bardziej strome. Jednak prawdziwa zabawa zaczyna się za Golden City: ścianka w górę – ścianka w dół. To konkretna praca nie tylko dla nóg, ale też dla dłoni, które cały czas muszą zmieniać przełożenia. W duchu gratuluję sobie, że odczekałam swoje i dałam wyregulować rower. Bez sprawnie działających przerzutek lepiej nie wjeżdżać do Missouri! Widoki są zupełnie niezwykłe. Czasem słabo mi się robi, gdy widzę wyłaniającą się zza zakrętu kolejną ścianę. Droga jest kręta i najeżona podjazdami. Zupełnie inna charakterystyka trasy niż w Kansas, gdzie szosa była płaską i prostą kreską.
Missouri jest jak prawdziwe życie: dużo zakrętów i często pod górę. Za kolejnym zakrętem – kolejna góra. Są też zjazdy i wtedy jest przyjemnie, ale jak każda przyjemność – trwają tylko przez chwilę. Co jest za następnym zakrętem? Raczej następna ściana… chociaż może zamiast ściany czeka… coś wspaniałego.
Mocno interwałowo. I tak aż do Ash Grove. To szczególne miejsce, bo mieszkają tu Wendy i Mike Davis. Obydwoje bardzo kibicują wyścigowi od lat i mogą pochwalić się tym, że bardzo wielu z nas gościli u siebie. Wiem o nich z FB i wjeżdżając do miasteczka jestem bardzo ciekawa, czy dane będzie mi ich spotkać. Udaje się! Mike czeka na mnie na skrzyżowaniu w centrum. Ma ze sobą kanapki i picie, które specjalnie dla mnie przygotowali. Czuję wzruszenie. Chwilę gadamy, gadam i jem jednocześnie. Jest wczesny wieczór, Mike zaprasza na noc do hoteliku i dodaje, że Wendy już czeka. Wsiada do samochodu, ja rowerem jadę za nim. Ash Grove jest niemożliwie pagórkowate! Przejeżdżamy w ten sposób może kilometr i jesteśmy na miejscu. Rower wstawiam do pokoju, a potem autem, we troje, jedziemy na zakupy. Wendy pokazuje mi w dość sporym markecie co jest warte uwagi, pyta czego potrzebuję. Wszystko idzie szybko i sprawnie. W hoteliku jest już kilkoro rowerzystów, ale to nikt z wyścigu. Wendy daje mi pamiątkowy medalion przedstawiający kontur USA z zaznaczoną trasą wyścigu oraz Ash Grove.
Mówi, że bardzo niewiele jest osób, które po dotarciu do tego miejsca wycofują się z maratonu. Prawie każdy, kto tu dociera, kończy wyścig. Przypomina mi się wykres wysokościówki dla Missouri… Dostaję osobny pokój, abym mogła porządnie się wyspać. No i co najważniejsze: wreszcie, po wielu dniach wyścigu, mam okazję wziąć prysznic! Jak cudownie i wspaniale. Więcej do szczęścia dziś nie trzeba mi.
Mapa
Ciąg dalszy
Trans Am Bike Race (18)
Wtorek, 19 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 159.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 185m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Powtarzam schemat z dnia wczorajszego: budzik dzwoni chwilę
po trzeciej w nocy, o 4 jestem już na trasie. Bardzo długo jest ciemno. Dzień
chyba zapomniał, że miał wstać, albo… to ja zapomniałam, że przejechałam
przecież przez strefę zmiany czasu. Jadę więc długo nocą.
Cały czas wieje. Droga to kompletnie prosta kreska. Przede mną prawie 100 km prostej jak strzelił drogi. Żadnych zakrętów. Prawie zupełnie płasko, na tym odcinku tracę 200 m wysokości.
Przed Scott City mam krwawienie z nosa. Sama nie wiem, czy to jeszcze uznać za pamiątkę po przebywaniu na dużych wysokościach, czy może jest to efekt zmęczenia. Tak czy owak – jestem nieco wystraszona. Daję sobie więc trochę luzu – do Scott City jadę zupełnie spokojnie. Na ulicach raz po raz ruch jest spory. Jeżdżą też ogromne big trucki. Niektóre z nich, zwłaszcza nocami (choć nie tylko), przewożą dziwne ładunki. Jeden taki wiózł np. … drewniany, pełnowymiarowy dom! Samochód osobowy pilotujący z przodu, drugi z tyłu, a po środku takie dziwactwo! Big trucki przewożą również kombajny i przyczepy kempingowe – w ramach jednego ładunku. Ich kierowcy na ogół są ostrożni, lecz często najzwyczajniej w świecie zajmują swoimi samochodami i wystającymi na boki ładunkami całą szerokość drogi. Incydentalnie trafiają się nieprzyjemne wyprzedzania w bliskiej odległości.
Koniki polne są tu wszędzie. W sklepach, na pocztach, na drodze. Pogoda cały czas skwarna i wietrzna. Natomiast w sklepach, na stacjach rozkręcona na maksa klimatyzacja i czasem aż nieprzyjemnie zimno. Bywa, że gdy wchodzę na jedzenie lub zakupy… muszę zakładać kurtkę!
Coraz bardziej we znaki daje mi się niedobre jedzenie. Nie zawsze udaje mi się znaleźć dinera i ulubione danie śniadaniowe, które jest smaczne i pożywne. Często muszę się zadowolić byle czym. Jadam słodycze w dużych ilościach, chipsy, orzeszki, pizzę, frytki, kanapki z Subway (zupełnie bez smaku). Czasem trafi się jakiś makaron albo wyżerka w McD. Łatwo można za to kupić dania, które uważam za niejadalne: różne hamburgery, hot dogi itd. Trudno jest dostać zwykłą, gorącą czarną herbatę. Jest duży wybór napojów słodkich i gazowanych, jest kawa w wielu odsłonach oraz obrzydliwa ice tea. W małych sklepach i na stacjach, które są na trasie wyścigu na próżno szukam niewielkich, standardowych jogurtów. Jeśli coś jest, to w opakowaniu wielkim jak wiadro… owoce to też jest rarytas, który nie wszędzie można kupić. Jednym słowem żywieniowo jest do bani.
Ze Scott City jadę do Ness City. Kilkadziesiąt kilometrów w straszliwej spiekocie. Coś potwornego. Trudno jest opisać te warunki. Palące powietrze, prażące słońce, żar odbijający się od asfaltu. Będąc niespełna 10 km od miasteczka zaczynam czuć się bardzo źle. Widzę je już na horyzoncie, to blisko, ale organizm mam zupełnie przegrzany. Tu nie ma drzew. Tu nie ma NIC. Źle mi się oddycha, mam dziwne uczucie w głowie, ale najgorsze jest to, że serce zaczyna mi inaczej pracować. Czuję, że jakoś tak przeskakuje, a potem przyspiesza i zwalnia – bez wyraźnego powodu. Ogarnia mnie strach. Strach, że te warunki są chyba niebezpieczne. W głowie tylko jedna alarmowa myśl: muszę się schłodzić. Natychmiast! Z boku drogi stoi stary, czarny silos. Zajeżdżam pod niego. Promieniuje od niego gorąco, ale daje minimalną ilość cienia – pasek szeroki na jakieś pół metra. Tyle mi wystarczy. Odstawiam rower i siadam pod silosem. Zdejmuję kask, rękawiczki, okulary, buty, skarpetki, rozpinam koszulkę. Siedzę długo i dochodzę do siebie. Czekam przede wszystkim na ustabilizowanie pracy serca. Nigdzie dalej nie pojadę, jeśli nie przestanie tak dziwnie przeskakiwać…
Po dłuższej przerwie ruszam do Ness City. Docieram do miasta i chowam się w restauracji. Zamawiam makaron z sosem pomidorowym. Do picia zimna woda. Dużo wody. Potem idę do herbaciarni. Idę pod murem - w cieniu, bo na słońcu nie da się wytrzymać. Piję herbatę i czytam Internet. Michał Książkiewicz jest akurat online. Rozmawiamy o tym co najważniejsze, tj. o pogodzie. Piszę, że nigdzie dalej nie pojadę, jeśli się nie ochłodzi. Tu jest dramat. Dowiaduję się, że Gen jest dość sporo za mną. Za mną jest też burza, która mnie dopadnie. Idzie sobie powoli, a wraz z nią ochłodzenie. Jeszcze zanim mnie dorwie, powinno się lekko ochłodzić. No to co? Jadę!
Gdy wychodzę z herbaciarni, główną ulicą miasta jedzie big truck, który wiezie… skrzydło samolotu, albo wiatraka. Ładunek jest tak długi, że robię 2 zdjęcia, a i tak nie łapię całości. Kierowca mocno manewruje, próbując skręcić, ale mu się to nie udaje. Musi dalej jechać prosto.
Do Bazine jadę z burzą na plecach. Mam silny wiatr boczny, jest też – zgodnie z zapowiedzią – nieco chłodniej. W wiosce ładuję się do dziwnego sklepu. Jest to połączenie sklepu z warsztatem samochodowym. W środku duża przestrzeń i stoliki. Wybór mały. Właściciel bardzo sympatyczny. Otwiera automat z napojami i pyta na co mam ochotę. Daje mi w prezencie izotonik. Mówi, że niedługo zamyka, ale na burzę przecież mnie nie wyrzuci… mogę siedzieć jak długo zechcę.
Tkwię w niezdecydowaniu. Nie wiem, czy jechać, czy czekać aż burza się rozkręci i przeminie. Wszystko trwa długo. Sprawdzam mapę – do następnej miejscowości (Alexnader) nie jest daleko, 8 mil. Wychodzę na zewnątrz. Patrzę na niebo i stwierdzam, że chyba zdążę. Żegnam się więc z miłym właścicielem sklepo-warsztatu i jadę. Po mniej więcej 3 km wiem już, że popełniłam błąd. Burza jest tuż nade mną. I wtedy... przy drodze spotykam Boga. Na wzgórzu widzę wielki napis: "Christ pilot me". I wiem już, że będzie dobrze. W szalonym tylno-bocznym wietrze, bez kręcenia, jadę 38 km/h, robi się zimno i sino od piachu unoszącego się w powietrzu. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam.
To wstrząsające. W Alexander miejsce postojowe „rest area”. W tym rejonie prawie tego nie ma. Budynek jest klimatyzowany, z łazienkami. Za oknem ściana wody - leje jak z cebra. Tu wszystko czyste i nowe. Sucho, miło. Zostaję na noc, śpię w łazience.
Mapa
Ciąg dalszy
Cały czas wieje. Droga to kompletnie prosta kreska. Przede mną prawie 100 km prostej jak strzelił drogi. Żadnych zakrętów. Prawie zupełnie płasko, na tym odcinku tracę 200 m wysokości.
Przed Scott City mam krwawienie z nosa. Sama nie wiem, czy to jeszcze uznać za pamiątkę po przebywaniu na dużych wysokościach, czy może jest to efekt zmęczenia. Tak czy owak – jestem nieco wystraszona. Daję sobie więc trochę luzu – do Scott City jadę zupełnie spokojnie. Na ulicach raz po raz ruch jest spory. Jeżdżą też ogromne big trucki. Niektóre z nich, zwłaszcza nocami (choć nie tylko), przewożą dziwne ładunki. Jeden taki wiózł np. … drewniany, pełnowymiarowy dom! Samochód osobowy pilotujący z przodu, drugi z tyłu, a po środku takie dziwactwo! Big trucki przewożą również kombajny i przyczepy kempingowe – w ramach jednego ładunku. Ich kierowcy na ogół są ostrożni, lecz często najzwyczajniej w świecie zajmują swoimi samochodami i wystającymi na boki ładunkami całą szerokość drogi. Incydentalnie trafiają się nieprzyjemne wyprzedzania w bliskiej odległości.
Koniki polne są tu wszędzie. W sklepach, na pocztach, na drodze. Pogoda cały czas skwarna i wietrzna. Natomiast w sklepach, na stacjach rozkręcona na maksa klimatyzacja i czasem aż nieprzyjemnie zimno. Bywa, że gdy wchodzę na jedzenie lub zakupy… muszę zakładać kurtkę!
Coraz bardziej we znaki daje mi się niedobre jedzenie. Nie zawsze udaje mi się znaleźć dinera i ulubione danie śniadaniowe, które jest smaczne i pożywne. Często muszę się zadowolić byle czym. Jadam słodycze w dużych ilościach, chipsy, orzeszki, pizzę, frytki, kanapki z Subway (zupełnie bez smaku). Czasem trafi się jakiś makaron albo wyżerka w McD. Łatwo można za to kupić dania, które uważam za niejadalne: różne hamburgery, hot dogi itd. Trudno jest dostać zwykłą, gorącą czarną herbatę. Jest duży wybór napojów słodkich i gazowanych, jest kawa w wielu odsłonach oraz obrzydliwa ice tea. W małych sklepach i na stacjach, które są na trasie wyścigu na próżno szukam niewielkich, standardowych jogurtów. Jeśli coś jest, to w opakowaniu wielkim jak wiadro… owoce to też jest rarytas, który nie wszędzie można kupić. Jednym słowem żywieniowo jest do bani.
Ze Scott City jadę do Ness City. Kilkadziesiąt kilometrów w straszliwej spiekocie. Coś potwornego. Trudno jest opisać te warunki. Palące powietrze, prażące słońce, żar odbijający się od asfaltu. Będąc niespełna 10 km od miasteczka zaczynam czuć się bardzo źle. Widzę je już na horyzoncie, to blisko, ale organizm mam zupełnie przegrzany. Tu nie ma drzew. Tu nie ma NIC. Źle mi się oddycha, mam dziwne uczucie w głowie, ale najgorsze jest to, że serce zaczyna mi inaczej pracować. Czuję, że jakoś tak przeskakuje, a potem przyspiesza i zwalnia – bez wyraźnego powodu. Ogarnia mnie strach. Strach, że te warunki są chyba niebezpieczne. W głowie tylko jedna alarmowa myśl: muszę się schłodzić. Natychmiast! Z boku drogi stoi stary, czarny silos. Zajeżdżam pod niego. Promieniuje od niego gorąco, ale daje minimalną ilość cienia – pasek szeroki na jakieś pół metra. Tyle mi wystarczy. Odstawiam rower i siadam pod silosem. Zdejmuję kask, rękawiczki, okulary, buty, skarpetki, rozpinam koszulkę. Siedzę długo i dochodzę do siebie. Czekam przede wszystkim na ustabilizowanie pracy serca. Nigdzie dalej nie pojadę, jeśli nie przestanie tak dziwnie przeskakiwać…
Po dłuższej przerwie ruszam do Ness City. Docieram do miasta i chowam się w restauracji. Zamawiam makaron z sosem pomidorowym. Do picia zimna woda. Dużo wody. Potem idę do herbaciarni. Idę pod murem - w cieniu, bo na słońcu nie da się wytrzymać. Piję herbatę i czytam Internet. Michał Książkiewicz jest akurat online. Rozmawiamy o tym co najważniejsze, tj. o pogodzie. Piszę, że nigdzie dalej nie pojadę, jeśli się nie ochłodzi. Tu jest dramat. Dowiaduję się, że Gen jest dość sporo za mną. Za mną jest też burza, która mnie dopadnie. Idzie sobie powoli, a wraz z nią ochłodzenie. Jeszcze zanim mnie dorwie, powinno się lekko ochłodzić. No to co? Jadę!
Gdy wychodzę z herbaciarni, główną ulicą miasta jedzie big truck, który wiezie… skrzydło samolotu, albo wiatraka. Ładunek jest tak długi, że robię 2 zdjęcia, a i tak nie łapię całości. Kierowca mocno manewruje, próbując skręcić, ale mu się to nie udaje. Musi dalej jechać prosto.
Do Bazine jadę z burzą na plecach. Mam silny wiatr boczny, jest też – zgodnie z zapowiedzią – nieco chłodniej. W wiosce ładuję się do dziwnego sklepu. Jest to połączenie sklepu z warsztatem samochodowym. W środku duża przestrzeń i stoliki. Wybór mały. Właściciel bardzo sympatyczny. Otwiera automat z napojami i pyta na co mam ochotę. Daje mi w prezencie izotonik. Mówi, że niedługo zamyka, ale na burzę przecież mnie nie wyrzuci… mogę siedzieć jak długo zechcę.
Tkwię w niezdecydowaniu. Nie wiem, czy jechać, czy czekać aż burza się rozkręci i przeminie. Wszystko trwa długo. Sprawdzam mapę – do następnej miejscowości (Alexnader) nie jest daleko, 8 mil. Wychodzę na zewnątrz. Patrzę na niebo i stwierdzam, że chyba zdążę. Żegnam się więc z miłym właścicielem sklepo-warsztatu i jadę. Po mniej więcej 3 km wiem już, że popełniłam błąd. Burza jest tuż nade mną. I wtedy... przy drodze spotykam Boga. Na wzgórzu widzę wielki napis: "Christ pilot me". I wiem już, że będzie dobrze. W szalonym tylno-bocznym wietrze, bez kręcenia, jadę 38 km/h, robi się zimno i sino od piachu unoszącego się w powietrzu. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam.
To wstrząsające. W Alexander miejsce postojowe „rest area”. W tym rejonie prawie tego nie ma. Budynek jest klimatyzowany, z łazienkami. Za oknem ściana wody - leje jak z cebra. Tu wszystko czyste i nowe. Sucho, miło. Zostaję na noc, śpię w łazience.
Mapa
Ciąg dalszy
Trans Am Bike Race (16)
Niedziela, 17 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 176.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 748m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kiedy zwijam namiot w damskiej przebieralni, jest już jasno.
Powinnam pewnie była wstać wcześniej, jednak wczorajsza jazda do oporu mocno
mnie wydrenowała.
Łydka nadal boli. To źle, bo przecież trzeba jechać dalej. Do Canon City jest w dół, jadąc widzę w oddali miasto w dolinie. Prawie nie kręcę, samo się jedzie. Niech noga odpocznie.
Docieram do centrum miasta o poranku. Miasto jest spore, ale ruch jeszcze niezbyt duży, pewnie w środku dnia będzie znacznie gorzej. Robi się coraz cieplej. Pora na śniadanie. Znajduję klasycznego dinera i biorę zestaw śniadaniowy. Hash browns, jajecznica i bekon – to najlepsze, najsmaczniejsze co można w Ameryce zjeść. W dodatku pożywne i dające dużo energii. Siedzę nad jedzeniem nieco dłużej niż zwykle. Wyginam bolącą nogę. Kurde. Nie tak miało być.
Dalej, aż do Florence (ok. 30 km dzisiejszej trasy), jest prawie płasko. Gorąco. Coraz goręcej. Następnie zaczyna się podjazd. Nie jest szczególnie uciążliwy, ale ciągnie się przez 17 km. Kilka razy się zatrzymuję i reguluję ustawienie bloka w bucie. Próbuję jakoś tak to ustawić, by zminimalizować ból łydki. Wiem, że nie mogę pozwolić, by ta kontuzja się rozkręciła. Do Pueblo, z drobnymi wyjątkami, jest w dół. Miasto jest spore. Czuję się wymarnowana upałem, jestem też głodna. Trasa prowadzi przez przyjemny, cienisty park miejski. Jakże chętnie bym teraz poleżała na trawie! Jednak nie ma na to czasu. Muszę kupić jakieś jedzenie i jedząc posiedzieć w chłodzie. Kiedy tylko trafia się stacja paliw, wbijam do środka. Wraz z rowerem. Kupuję kilka kawałków pizzy i siadam na podłodze, opierając się o półkę z napojami. Jak dobrze jest odpocząć w klimatyzowanym wnętrzu! Od razu robi mi się lepiej.
Wyjazd z Pueblo jest nieprzyjemny. Droga wiedzie pod górę, ruch jest całkiem spory, upał niemiłosierny i w dodatku wieje. Szybko czuję się znowu przegrzana. Po ujechaniu kilku km zatrzymuję się na kolejnej stacji paliw. Jak to wytrzymać? Ten potworny upał? Powietrze aż pali w płuca… Godzina 17.30, a tu nadal 38 stopni gorąca w cieniu.
Coś zaczyna się dziać. Niebo robi się burzowe, wiatr przybiera na sile. Wieje niesamowicie mocno. Wygląda na to, że szykuje się powtórka ze stanu Wyoming. Wietrzysko rzuca mną po ulicy. Na szczęście te ulice są prawie puste. Mało co tu jeździ. A ci kierowcy, którzy mnie mijają, już z daleka muszą widzieć moją desperacką walkę z wiatrem, bo mijają mnie bardzo szerokim łukiem.
Mijam kilka maleńkich miejscowości. Są tu poczty. Olney Springs, Crowley. Myślę, czy zostać, czy jechać dalej. Za każdym razem jadę i kontynuuję szarpankę z wiatrem. W końcu decyduję się nie jechać dalej, gdy docieram do Ordway.
Miejscowość jest mała. Są tu jakieś sklepy, ale już pozamykane. Błąkam się chwilę po głównej ulicy, która jest pusta, po czym wchodzę na pocztę. Koniki polne. Wszędzie jest ich pełno. Są nawet w budynku poczty. Ja kładę się spać, a one sobie skaczą i chodzą po podłodze zupełnie blisko mnie.
Mapa
Ciąg dalszy
Łydka nadal boli. To źle, bo przecież trzeba jechać dalej. Do Canon City jest w dół, jadąc widzę w oddali miasto w dolinie. Prawie nie kręcę, samo się jedzie. Niech noga odpocznie.
Docieram do centrum miasta o poranku. Miasto jest spore, ale ruch jeszcze niezbyt duży, pewnie w środku dnia będzie znacznie gorzej. Robi się coraz cieplej. Pora na śniadanie. Znajduję klasycznego dinera i biorę zestaw śniadaniowy. Hash browns, jajecznica i bekon – to najlepsze, najsmaczniejsze co można w Ameryce zjeść. W dodatku pożywne i dające dużo energii. Siedzę nad jedzeniem nieco dłużej niż zwykle. Wyginam bolącą nogę. Kurde. Nie tak miało być.
Dalej, aż do Florence (ok. 30 km dzisiejszej trasy), jest prawie płasko. Gorąco. Coraz goręcej. Następnie zaczyna się podjazd. Nie jest szczególnie uciążliwy, ale ciągnie się przez 17 km. Kilka razy się zatrzymuję i reguluję ustawienie bloka w bucie. Próbuję jakoś tak to ustawić, by zminimalizować ból łydki. Wiem, że nie mogę pozwolić, by ta kontuzja się rozkręciła. Do Pueblo, z drobnymi wyjątkami, jest w dół. Miasto jest spore. Czuję się wymarnowana upałem, jestem też głodna. Trasa prowadzi przez przyjemny, cienisty park miejski. Jakże chętnie bym teraz poleżała na trawie! Jednak nie ma na to czasu. Muszę kupić jakieś jedzenie i jedząc posiedzieć w chłodzie. Kiedy tylko trafia się stacja paliw, wbijam do środka. Wraz z rowerem. Kupuję kilka kawałków pizzy i siadam na podłodze, opierając się o półkę z napojami. Jak dobrze jest odpocząć w klimatyzowanym wnętrzu! Od razu robi mi się lepiej.
Wyjazd z Pueblo jest nieprzyjemny. Droga wiedzie pod górę, ruch jest całkiem spory, upał niemiłosierny i w dodatku wieje. Szybko czuję się znowu przegrzana. Po ujechaniu kilku km zatrzymuję się na kolejnej stacji paliw. Jak to wytrzymać? Ten potworny upał? Powietrze aż pali w płuca… Godzina 17.30, a tu nadal 38 stopni gorąca w cieniu.
Coś zaczyna się dziać. Niebo robi się burzowe, wiatr przybiera na sile. Wieje niesamowicie mocno. Wygląda na to, że szykuje się powtórka ze stanu Wyoming. Wietrzysko rzuca mną po ulicy. Na szczęście te ulice są prawie puste. Mało co tu jeździ. A ci kierowcy, którzy mnie mijają, już z daleka muszą widzieć moją desperacką walkę z wiatrem, bo mijają mnie bardzo szerokim łukiem.
Mijam kilka maleńkich miejscowości. Są tu poczty. Olney Springs, Crowley. Myślę, czy zostać, czy jechać dalej. Za każdym razem jadę i kontynuuję szarpankę z wiatrem. W końcu decyduję się nie jechać dalej, gdy docieram do Ordway.
Miejscowość jest mała. Są tu jakieś sklepy, ale już pozamykane. Błąkam się chwilę po głównej ulicy, która jest pusta, po czym wchodzę na pocztę. Koniki polne. Wszędzie jest ich pełno. Są nawet w budynku poczty. Ja kładę się spać, a one sobie skaczą i chodzą po podłodze zupełnie blisko mnie.
Mapa
Ciąg dalszy
Trans Am Bike Race (15)
Sobota, 16 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 193.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1749m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rano jest ciemno i chłodno. Nie pada. Zwijam namiot i ruszam.
Czuję się źle. Od długiego czasu przebywam na wysokości powyżej 2000 m n.p.m.,
a teraz spałam na 2540. Jadę cały czas pod górę. Podjazd nie jest specjalnie
stromy. Problemem nie jest ani stromizna ani to, że przez kilkadziesiąt km
trzeba jechać pod górę. Problemem jest wysokość. Moja wydolność spada
drastycznie. Boli mnie głowa, z nosem jest dramat, szybko się męczę. Przez to
wszystko albo jadę okropnie powoli, albo robię przerwy… W Silverthorne zjadam
śniadanie. Cały czas, gdy tylko trafiam jakąś miejscowość, szukam specjalnego
balsamu do nosa, który pomaga poradzić sobie z dolegliwościami wysokościowymi.
Nadaremnie.
Znajomi i rodzina wiedzą co się dzieje i jak źle się czuję. Gdy mam dostęp do netu, czytam ich porady. Jedni radzą, bym zjechać niżej i dać sobie trochę czasu, inni zalecają jazdę, w końcu do przełęczy – najwyższego punktu wyścigu już tylko jakieś 40 km podjazdu. W tym wszystkim przychodzi jeszcze jedna wiadomość: zbliża się duże załamanie pogody. Teraz pogoda jeszcze jest dobra. Nie bardzo wyobrażam sobie walkę z deszczem / gradem / wichurą na tej wysokości, w tym stanie zdrowia. Czytam też, że ponoć niektórzy zawodnicy ratują się tu mini butlami z tlenem. Ja nigdzie nie mogę tego dostać. Jest źle.
Za Silverthorne trasa idzie ładną, asfaltową ścieżką rowerową. Ścieżka jest super, biegnie nad jeziorem jednak wymaga nieco koncentracji – ślad nie jest tu zbyt dokładnie poprowadzony i trzeba się skupić, by nie polecieć w złą stronę. Skupić się – łatwo powiedzieć! Mam problemy z koncentracją.
Sporo osób jeździ tu na rowerach, większość to chyba miejscowi. Wyprzedzają mnie dosłownie wszyscy! Nic nie mogę na to poradzić. Oddycham szybko i płytko. To bez sensu, nie jest stromo, a ja ledwo łapię oddech. Zatrzymuję się, kładę rower na ziemi i odpoczywam. Dwoje rowerzystów zatrzymuje się i pyta, czy potrzebna mi pomoc. Gdy im mówię o wyścigu i złym samopoczuciu, kiwają głowami ze zrozumieniem: choroba wysokościowa.
Podjazd idzie bardzo, bardzo powoli. Na końcu dosłownie: idzie. Nachylenie jest zupełnie normalne, ale ja już nie mogę normalnie jechać. Krztuszę się, spadam z roweru. Idę więc pieszo i ciągnę rower. Ostatnie metry! Widzę już przełęcz. Wsiadam na rower, próbuję jechać. Niestety, nie jestem w stanie – nawet tak krótkiego kawałka. Pogoda jest coraz gorsza. Jest zimno, na niebie kłębią się chmury. Jeszcze trochę i się zacznie załamanie. 13:21 – jestem na Hoosier Pass! Wysokość 3510 m n.p.m. Wyżej już nie będzie.
Na przełęczy siedzę może z kwadrans. W pierwszej kolejności proszę przypadkowo wybranego człowieka, by zrobił mi pamiątkowe zdjęcie. Widząc w jakim jestem stanie (lekko chwiejny chód, kaszel) mówi, że ledwie się trzymam na nogach i raczej powinnam być w szpitalu, niż myśleć o fotkach. Robi mi jednak zdjęcie. Potem odpoczywam. Siedzę pod jakąś tablicą informacyjną i usiłuję się ubrać na zjazd. To jest pewien problem. Muszę wyjąć ubranie z torby i założyć je na siebie. Spać mi się chce, kaszlę, boli głowa, krwawiący nos… grzebię się jak mucha w smole, ale w końcu jestem gotowa.
Zaczynam zjazd. Jest zimno i kropi. Wieje w twarz. Zjazd (tak jak i wcześniej podjazd) nie jest stromy. W połączeniu z czołowym wiatrem daje to złudzenie, że jest prawie płasko, a nawet lekko pod górę. To jeden z tych zjazdów, gdzie trzeba się przykładać, by rower łaskawie zechciał jechać. Po mniej więcej 20 km zatrzymuję się. Miejscowość nazywa się Fairplay. Nie jest to pierwsza wioska za przełęczą. Było coś wcześniej, ale nie potrafiłam się skupić wystarczająco, by wyłapać jakiś punkt gastronomiczny. Teraz trafił się fajny punkt. Wbijam na jedzenie. Zamawiam tradycyjny zestaw śniadaniowy oraz kawę. Nie trudzę się zbytnio. Gdy ekspedientka pyta jaką kawę chcę mówię, że taką jak brała pani przede mną. Chwilowo zwalniam się z myślenia i dokonywania tak poważnych wyborów jak rodzaj kawy.
Jedząc czynię mocne postanowienie: zjadę dziś tak nisko, jak tylko się da. Duże wysokości zdecydowanie mi nie służą. Gdy będę niżej, poczuję się wreszcie lepiej. Najedzona przystępuję więc do zjazdu. Ruch jest już mniejszy, ale wiatr będzie dziś przeciwny aż do końca dnia.
Pod drodze zatrzymuję się jeszcze w sklepie w Hartsel. Siadam na podłodze, ładuję elektronikę, jem. Cały czas czuję się źle. W końcu wstaję i wsiadam na rower. Droga idzie teraz pod górę, delikatnie, przez mniej więcej 20 km. Tereny, przez które jadę to wypalone słońcem i wywiane wiatrem pustkowia. Raz po raz mijam tabliczki informujące o ekstremalnie dużym zagrożeniu pożarowym. Widząc je, czuję się trochę nieswojo.
Na tym podjeździe szarpię mocno. To po prostu trzeba koniecznie zrobić dzisiaj. Wiem, że dalej będzie mocno w dół. A to oznacza, że wreszcie będę niżej i stan mojego zdrowia zacznie się poprawiać. Bardzo na to liczę. Przykładam się chyba zbyt mocno, bo naciągam jakiś mięsień w lewej łydce. Droga zaczyna mocno opadać w dół, gdy jest już zupełnie ciemno. Szalony nocny downhill. Jadę szybko. Z tego właśnie zapamiętam stan Colorado – z jazdy po ciemku. W ciemnościach czeka na mnie jeszcze jeden mały podjazd, a potem jest w dół do Canon City.
14 kilometrów przed miastem znajduję nieczynny kemping, wjeżdżam się rozejrzeć.
Tuż przy recepcji stoi dość spora wiata – przebieralnia. Wchodzę do środka – na ziemi leży dywan, obok stoi kilka krzeseł, jest to zadaszone. Nie ma pełnej izolacji od świata zewnętrznego, więc znając reakcje swojego organizmu na ukąszenia owadów, nie ryzykuję – rozstawiam w środku sypialnię namiotu. Dalej jest jak co wieczór: materac, śpiwór, dobranoc! Zasypiam na wysokości 1923 m n.p.m. Całkiem sporo udało mi się zjechać.
Mapa
Ciąg dalszy
Znajomi i rodzina wiedzą co się dzieje i jak źle się czuję. Gdy mam dostęp do netu, czytam ich porady. Jedni radzą, bym zjechać niżej i dać sobie trochę czasu, inni zalecają jazdę, w końcu do przełęczy – najwyższego punktu wyścigu już tylko jakieś 40 km podjazdu. W tym wszystkim przychodzi jeszcze jedna wiadomość: zbliża się duże załamanie pogody. Teraz pogoda jeszcze jest dobra. Nie bardzo wyobrażam sobie walkę z deszczem / gradem / wichurą na tej wysokości, w tym stanie zdrowia. Czytam też, że ponoć niektórzy zawodnicy ratują się tu mini butlami z tlenem. Ja nigdzie nie mogę tego dostać. Jest źle.
Za Silverthorne trasa idzie ładną, asfaltową ścieżką rowerową. Ścieżka jest super, biegnie nad jeziorem jednak wymaga nieco koncentracji – ślad nie jest tu zbyt dokładnie poprowadzony i trzeba się skupić, by nie polecieć w złą stronę. Skupić się – łatwo powiedzieć! Mam problemy z koncentracją.
Sporo osób jeździ tu na rowerach, większość to chyba miejscowi. Wyprzedzają mnie dosłownie wszyscy! Nic nie mogę na to poradzić. Oddycham szybko i płytko. To bez sensu, nie jest stromo, a ja ledwo łapię oddech. Zatrzymuję się, kładę rower na ziemi i odpoczywam. Dwoje rowerzystów zatrzymuje się i pyta, czy potrzebna mi pomoc. Gdy im mówię o wyścigu i złym samopoczuciu, kiwają głowami ze zrozumieniem: choroba wysokościowa.
Podjazd idzie bardzo, bardzo powoli. Na końcu dosłownie: idzie. Nachylenie jest zupełnie normalne, ale ja już nie mogę normalnie jechać. Krztuszę się, spadam z roweru. Idę więc pieszo i ciągnę rower. Ostatnie metry! Widzę już przełęcz. Wsiadam na rower, próbuję jechać. Niestety, nie jestem w stanie – nawet tak krótkiego kawałka. Pogoda jest coraz gorsza. Jest zimno, na niebie kłębią się chmury. Jeszcze trochę i się zacznie załamanie. 13:21 – jestem na Hoosier Pass! Wysokość 3510 m n.p.m. Wyżej już nie będzie.
Na przełęczy siedzę może z kwadrans. W pierwszej kolejności proszę przypadkowo wybranego człowieka, by zrobił mi pamiątkowe zdjęcie. Widząc w jakim jestem stanie (lekko chwiejny chód, kaszel) mówi, że ledwie się trzymam na nogach i raczej powinnam być w szpitalu, niż myśleć o fotkach. Robi mi jednak zdjęcie. Potem odpoczywam. Siedzę pod jakąś tablicą informacyjną i usiłuję się ubrać na zjazd. To jest pewien problem. Muszę wyjąć ubranie z torby i założyć je na siebie. Spać mi się chce, kaszlę, boli głowa, krwawiący nos… grzebię się jak mucha w smole, ale w końcu jestem gotowa.
Zaczynam zjazd. Jest zimno i kropi. Wieje w twarz. Zjazd (tak jak i wcześniej podjazd) nie jest stromy. W połączeniu z czołowym wiatrem daje to złudzenie, że jest prawie płasko, a nawet lekko pod górę. To jeden z tych zjazdów, gdzie trzeba się przykładać, by rower łaskawie zechciał jechać. Po mniej więcej 20 km zatrzymuję się. Miejscowość nazywa się Fairplay. Nie jest to pierwsza wioska za przełęczą. Było coś wcześniej, ale nie potrafiłam się skupić wystarczająco, by wyłapać jakiś punkt gastronomiczny. Teraz trafił się fajny punkt. Wbijam na jedzenie. Zamawiam tradycyjny zestaw śniadaniowy oraz kawę. Nie trudzę się zbytnio. Gdy ekspedientka pyta jaką kawę chcę mówię, że taką jak brała pani przede mną. Chwilowo zwalniam się z myślenia i dokonywania tak poważnych wyborów jak rodzaj kawy.
Jedząc czynię mocne postanowienie: zjadę dziś tak nisko, jak tylko się da. Duże wysokości zdecydowanie mi nie służą. Gdy będę niżej, poczuję się wreszcie lepiej. Najedzona przystępuję więc do zjazdu. Ruch jest już mniejszy, ale wiatr będzie dziś przeciwny aż do końca dnia.
Pod drodze zatrzymuję się jeszcze w sklepie w Hartsel. Siadam na podłodze, ładuję elektronikę, jem. Cały czas czuję się źle. W końcu wstaję i wsiadam na rower. Droga idzie teraz pod górę, delikatnie, przez mniej więcej 20 km. Tereny, przez które jadę to wypalone słońcem i wywiane wiatrem pustkowia. Raz po raz mijam tabliczki informujące o ekstremalnie dużym zagrożeniu pożarowym. Widząc je, czuję się trochę nieswojo.
Na tym podjeździe szarpię mocno. To po prostu trzeba koniecznie zrobić dzisiaj. Wiem, że dalej będzie mocno w dół. A to oznacza, że wreszcie będę niżej i stan mojego zdrowia zacznie się poprawiać. Bardzo na to liczę. Przykładam się chyba zbyt mocno, bo naciągam jakiś mięsień w lewej łydce. Droga zaczyna mocno opadać w dół, gdy jest już zupełnie ciemno. Szalony nocny downhill. Jadę szybko. Z tego właśnie zapamiętam stan Colorado – z jazdy po ciemku. W ciemnościach czeka na mnie jeszcze jeden mały podjazd, a potem jest w dół do Canon City.
14 kilometrów przed miastem znajduję nieczynny kemping, wjeżdżam się rozejrzeć.
Tuż przy recepcji stoi dość spora wiata – przebieralnia. Wchodzę do środka – na ziemi leży dywan, obok stoi kilka krzeseł, jest to zadaszone. Nie ma pełnej izolacji od świata zewnętrznego, więc znając reakcje swojego organizmu na ukąszenia owadów, nie ryzykuję – rozstawiam w środku sypialnię namiotu. Dalej jest jak co wieczór: materac, śpiwór, dobranoc! Zasypiam na wysokości 1923 m n.p.m. Całkiem sporo udało mi się zjechać.
Mapa
Ciąg dalszy
Trans Am Bike Race (14)
Piątek, 15 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 190.60 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1623m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kiedy się budzę, zauważam, że przez cały czas gdy spałam, miałam
włączoną przednią lampkę na rowerze. Kładąc się spać zapomniałam jej wyłączyć.
Musiałam być nieźle zmęczona. Teraz, gdy wychodzę z poczty, jest rześko.
Rower strajkuje. Tylna przerzutka nie chce działać jak należy. To ten moment, gdy zwykłe kręcenie śrubą baryłkową już nie wystarcza. Muszę więc zrobić, po raz pierwszy w życiu, większą regulację z naciąganiem linki. W brodę sobie pluję, że nie zajęłam się tym przed wyjściem z poczty, w cieple. Teraz, gdy już kawałek ujechałam nie będę się przecież cofać. Zwłaszcza, że droga (delikatnie co prawda, ale jednak) idzie pod górę. Żadnego tracenia wysokości. Dygocząc z zimna (i strachu - czy się uda) reguluję przy drodze. Najbliższą miejscowością jest Walden. Docieram tu wcześnie rano, jadąc rozglądam się uważnie. Udaje się znaleźć miłe miejsce, gdzie serwują śniadania.
Za Walden droga nadal idzie pod górę. Już nie wieje tak fatalnie jak wczoraj. Drogi są gorsze niż w Wyoming – węższe, bez pobocza. Ruchu na razie prawie nie ma.
Po ujechaniu 67 km od Cowdrey, gdzie spałam, podjazd wreszcie kończy się. Jestem teraz na wysokości 2924 m. n.p.m. (Willow Creek Pass).
Na samej przełęczy trawę skubie klępa z młodym. Fajny widok. Gapię się, nie mogę oderwać wzroku. Zwierzęta nic nie robią sobie z mojej obecności. To niesamowite. Dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, że takie gapienie się z bliska może być dla mnie średnio bezpieczne. To w końcu matka i młode!
Być może to wysokość odebrała mi jasność myślenia, boli mnie głowa, łatwo się męczę, muszę często robić odpoczynki. Nie czuję się dobrze.Twarz, tzn. usta i nos cały czas mam osłonięte, by chronić drogi oddechowe przed suchym i ostrym powietrzem. Mam duży problem z nosem. Dodatkowo pogoda jest dziwna. Nie jest ani zimno ani ciepło. Niebo jest pełne chmur, wieje. A co najdziwniejsze – jest duszno. Zjazd z przełęczy jest marny, bo pod wiatr. Rower nie chce jechać, trzeba pracować na zjeździe, by jakoś tracić tę wysokość.
Przygnębiająco na mnie działa świadomość, że zjeżdżam tylko kawałek w dół. Potem znowu zacznie się wspinaczka, która tym razem zakończy się w najwyższym punkcie wyścigu, na Hoosier Pass. Skoro tu czuję się tak źle, to jak będzie na wysokości 3500?
Wolę o tym nie myśleć teraz.
Czuję się chora, wszystkie mijane pustkowia i miejscowości zlewają mi się w jedno – nie mam spójnych wspomnień, które bym mogła połączyć w ciąg zdarzeń. Zamiast tego, w głowie siedzą wyrwane z kontekstu migawki:
- tłumek ludzi w sklepie, w Parshall. Zaraz, a może to było w Kremmling?
- zjadam trójkącik pizzy, a... może dwa.
- siedzę z rowerem w markecie.
- jadąc drogą, mijam po lewej lotnisko. Małe lotnisko. Obserwuję rękaw wskazujący kierunek i siłę wiatru. Chyba jadę pod wiatr.
- dość spory ruch, wąska droga.
- odrąbana głowa łosia leżąca na środku ulicy. Ssssss – wolałabym tego nigdy nie widzieć.
- wiadukt, zupełnie niski, a wydający się jak najwyższa góra. Podjeżdżam go z trudem, brakuje mi powietrza. Ostatkiem tchu sama z siebie się śmieję – a więc zdobywam kolejny podjazd.
Taka rozsypanka. Luźne wspomnienia z tego dnia.
A na koniec jazda ruchliwą drogą nr 40. Są przyjemniejsze drogi do jazdy rowerem. Tej raczej nie polecam. Po 20 km trasa wyścigu wreszcie schodzi z tej paskudnej szosy i odbija w prawo, nad jezioro. Jestem w rezerwacie Green Mountain. Ładnie tu. Droga wije się nad jeziorem, dzień coraz to bardziej zamienia się w wieczór.
Zaczynam myśleć o noclegu. Czuję się mocno zmęczona wysokością. Znajduję jakąś agroturystykę, pukam, nikt nie otwiera. Jadę więc dalej. Nie za bardzo jest tu gdzie spać. Nie widzę zupełnie możliwości by w tej okolicy rozbić namiot. Tymczasem objazd jeziora się kończy i trasa wyścigu wraca na drogę nr 40. Jest już ciemno. W oddali się błyska, chyba idzie burza. Ruch jest duży. Zakładam kamizelkę odblaskową. Jest ona różowa, a odblaski to nie tylko standardowe poziome paski ale też motylki, kwiatki i gwiazdki. To ma działać (i działa) na kierowców.
Jadę drogą nr 40 jeszcze 10 km. Cały czas leciutko pod górę. W końcu rezygnuję z dobicia do CG, który powinien być gdzieś za Heeny. Zajeżdżam na plac odpoczynkowy dla TIRów. Wyjmuję z toreb namiot, materac i śpiwór i idę spać. Na liczniku tylko 190 km. Mało, powinnam zrobić więcej. Z drugiej strony... sama nie wiem, jak to zrobiłam, że przejechałam aż tyle tak źle się czując i robiąc tyle przerw. Wieje, mocno wieje. Wiatr szarpie namiotem. To niespokojna noc…
Mapa
Ciąg dalszy
Rower strajkuje. Tylna przerzutka nie chce działać jak należy. To ten moment, gdy zwykłe kręcenie śrubą baryłkową już nie wystarcza. Muszę więc zrobić, po raz pierwszy w życiu, większą regulację z naciąganiem linki. W brodę sobie pluję, że nie zajęłam się tym przed wyjściem z poczty, w cieple. Teraz, gdy już kawałek ujechałam nie będę się przecież cofać. Zwłaszcza, że droga (delikatnie co prawda, ale jednak) idzie pod górę. Żadnego tracenia wysokości. Dygocząc z zimna (i strachu - czy się uda) reguluję przy drodze. Najbliższą miejscowością jest Walden. Docieram tu wcześnie rano, jadąc rozglądam się uważnie. Udaje się znaleźć miłe miejsce, gdzie serwują śniadania.
Za Walden droga nadal idzie pod górę. Już nie wieje tak fatalnie jak wczoraj. Drogi są gorsze niż w Wyoming – węższe, bez pobocza. Ruchu na razie prawie nie ma.
Po ujechaniu 67 km od Cowdrey, gdzie spałam, podjazd wreszcie kończy się. Jestem teraz na wysokości 2924 m. n.p.m. (Willow Creek Pass).
Na samej przełęczy trawę skubie klępa z młodym. Fajny widok. Gapię się, nie mogę oderwać wzroku. Zwierzęta nic nie robią sobie z mojej obecności. To niesamowite. Dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, że takie gapienie się z bliska może być dla mnie średnio bezpieczne. To w końcu matka i młode!
Być może to wysokość odebrała mi jasność myślenia, boli mnie głowa, łatwo się męczę, muszę często robić odpoczynki. Nie czuję się dobrze.Twarz, tzn. usta i nos cały czas mam osłonięte, by chronić drogi oddechowe przed suchym i ostrym powietrzem. Mam duży problem z nosem. Dodatkowo pogoda jest dziwna. Nie jest ani zimno ani ciepło. Niebo jest pełne chmur, wieje. A co najdziwniejsze – jest duszno. Zjazd z przełęczy jest marny, bo pod wiatr. Rower nie chce jechać, trzeba pracować na zjeździe, by jakoś tracić tę wysokość.
Przygnębiająco na mnie działa świadomość, że zjeżdżam tylko kawałek w dół. Potem znowu zacznie się wspinaczka, która tym razem zakończy się w najwyższym punkcie wyścigu, na Hoosier Pass. Skoro tu czuję się tak źle, to jak będzie na wysokości 3500?
Wolę o tym nie myśleć teraz.
Czuję się chora, wszystkie mijane pustkowia i miejscowości zlewają mi się w jedno – nie mam spójnych wspomnień, które bym mogła połączyć w ciąg zdarzeń. Zamiast tego, w głowie siedzą wyrwane z kontekstu migawki:
- tłumek ludzi w sklepie, w Parshall. Zaraz, a może to było w Kremmling?
- zjadam trójkącik pizzy, a... może dwa.
- siedzę z rowerem w markecie.
- jadąc drogą, mijam po lewej lotnisko. Małe lotnisko. Obserwuję rękaw wskazujący kierunek i siłę wiatru. Chyba jadę pod wiatr.
- dość spory ruch, wąska droga.
- odrąbana głowa łosia leżąca na środku ulicy. Ssssss – wolałabym tego nigdy nie widzieć.
- wiadukt, zupełnie niski, a wydający się jak najwyższa góra. Podjeżdżam go z trudem, brakuje mi powietrza. Ostatkiem tchu sama z siebie się śmieję – a więc zdobywam kolejny podjazd.
Taka rozsypanka. Luźne wspomnienia z tego dnia.
A na koniec jazda ruchliwą drogą nr 40. Są przyjemniejsze drogi do jazdy rowerem. Tej raczej nie polecam. Po 20 km trasa wyścigu wreszcie schodzi z tej paskudnej szosy i odbija w prawo, nad jezioro. Jestem w rezerwacie Green Mountain. Ładnie tu. Droga wije się nad jeziorem, dzień coraz to bardziej zamienia się w wieczór.
Zaczynam myśleć o noclegu. Czuję się mocno zmęczona wysokością. Znajduję jakąś agroturystykę, pukam, nikt nie otwiera. Jadę więc dalej. Nie za bardzo jest tu gdzie spać. Nie widzę zupełnie możliwości by w tej okolicy rozbić namiot. Tymczasem objazd jeziora się kończy i trasa wyścigu wraca na drogę nr 40. Jest już ciemno. W oddali się błyska, chyba idzie burza. Ruch jest duży. Zakładam kamizelkę odblaskową. Jest ona różowa, a odblaski to nie tylko standardowe poziome paski ale też motylki, kwiatki i gwiazdki. To ma działać (i działa) na kierowców.
Jadę drogą nr 40 jeszcze 10 km. Cały czas leciutko pod górę. W końcu rezygnuję z dobicia do CG, który powinien być gdzieś za Heeny. Zajeżdżam na plac odpoczynkowy dla TIRów. Wyjmuję z toreb namiot, materac i śpiwór i idę spać. Na liczniku tylko 190 km. Mało, powinnam zrobić więcej. Z drugiej strony... sama nie wiem, jak to zrobiłam, że przejechałam aż tyle tak źle się czując i robiąc tyle przerw. Wieje, mocno wieje. Wiatr szarpie namiotem. To niespokojna noc…
Mapa
Ciąg dalszy