Gatto.Rosablog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl
Statystyki zbiorcze na stronę

Znajomi

wszyscy znajomi(99)
Kalendarz na stronę

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kot.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

BBT

Dystans całkowity:2356.41 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Suma podjazdów:5051 m
Liczba aktywności:6
Średnio na aktywność:392.73 km
Więcej statystyk

BBT 2024

Poniedziałek, 26 sierpnia 2024 Kategoria BBT, Kocia czytelnia
Km: 0.00 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Bardzo mile było Was spotkać na mecie BBT 1008 km.

Ela, Radek, Ela, Czarek, Marek, Zdzisiu, Zdzisiu, Ola, Robert, Robert, Darek, Wiesiu, Stanisław, Renatka, Konrad, Daniel, Marta, Oskar, Sylwia, Wojtek, Przemek, Darek, Jarek, Małgosia, Czarek, Stasiu. 

Kolejność Waszych imion wpisałam losowo. Każde z Was może siebie wstawić na pierwszym miejscu i będzie w tym racja. 





Do zobaczenia kiedyś znów! :) 




BBT (3)

Wtorek, 28 sierpnia 2018 Kategoria BBT, do 50, Kocia czytelnia
Km: 43.00 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Puste i ciemne góry. Jest to noc bez księżyca i bez gwiazd. Niebo jest doskonale czarne. Uruchamiam mp3. Robi się weselej. Nie chce mi się spać. Naraz widzę czerwone światełko z przodu. Zombie! To musi być zombie, bo jedzie zakosami. Chwila – on szarżuje prosto na rów! Ale nie ma gleby, wykręcił. Doganiam. Potem nad drogą jest mgła. Widoczność marna. Jedziemy ostatnie kilometry. Jest Rabe, Żłobek i Lutowiska. Ostatnia ostrzejsza góra. A potem zjazd i łagodnie pod górę do mety. Meta o 5.04. Robi się już widno. Nikogo tu nie ma poza jakimś gościem, który dojechał tuż przed nami.  Myślę sobie o tym maratonie. Nie taki wynik miałam osiągnąć jechałam aż 68 godzin i 9 minut. Jednak... w jednym roku, w krótkim odstępie czasu przejechałam w trybie sportowym aż dwa duże kraje: Stany Zjednoczone w poprzek, Polskę - po najdłuższej przekątnej. To całkiem ciekawe osiągnięcie.
Teraz siadam na ławce. Głowę opieram na stole. Zamarzam i zasypiam jednocześnie. To jest koniec. Jutra nie będzie.

Stoję na szczycie wysokiej góry, stopą strącam kamień. Patrzę jak spada i teraz nie mogę już zrobić nic. Jutro zejdzie lawina kamieni. Wszystko potoczy się w innym niż chcę kierunku. Ale to dopiero jutro. Teraz zwijam się w kłębek i zasypiam. A zatem, dobrej nocy.

„Today is gonna be the day that they`re gonna throw it back to you.
By now you should`ve somehow realized what you gotta do.
I don`t believe that anybody feels the way I do, about you now.
And all the roads we have to walk are winding
And all the lights that lead us there are blinding.
There are many things that I would like to say to you but I don`t know how”

BBT (2)

Poniedziałek, 27 sierpnia 2018 Kategoria BBT, do 300, Kocia czytelnia
Km: 285.30 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Po 4 godzinach dzwoni budzik. Spałam jak kamień. Czuję się wyspana. Na punkcie nie ma jedzenia. Parę osób nadal śpi. Chodzę szukając żarcia. Znajduję zabłąkane 2 banany. Zjadam. Piję też kawę i herbatę. Takie numery: kawa i herbata razem - tylko na ultramaratonach. Pora jechać. Jest blady świt, poniedziałek. Dzień dobry!

Jedzie się dziwnie. Bez energii. Opatów jest słoneczny. Zjadam zimną zupkę. Potem jest Majdan Królewski. Jechało się do niego ruchliwą DK 9. Nic miłego. Nigdy nie polubię tej drogi. Jest po prostu fatalna. TIRy ocierają się o mnie.

W Kolbuszowej odbicie z DK9, ale nadal ruch jest duży. Nie zauważam zmiany na lepsze. Niby omijamy Rzeszów, ale ruch mniejszy nie jest, w dodatku jest więcej górek. Punkt w Sędziszowie jest zamknięty. Właśnie zwijają namiot. W obsłudze miała być ekipa z Rowerowego Lublina. Teraz jednak nie ma tu już nikogo z nich. Wchodzę do Urzędu wysikać się. To wszystko. Ogarnia mnie złość. Kolega nie-zawodnik siedzi na ławce, ja jadę dalej. Jadąc wcinam batonika. Kilometry jakoś uciekają.

Wiele km dalej, w Brzozowie, jest czynny punkt prowadzony przez Koło Gospodyń Wiejskich. Jest tu, jak zawsze, bardzo sympatycznie. Jest wieczór gdy wyjeżdżamy z Brzozowa. Ścianka w mieście wchodzi gładko, mimo zmęczenia. Kiedy docieramy do Sanoka, jest już ciemno. Wieczorem ruch jest mniejszy. Drogi beznadziejne - jak zwykle. Chodniki też parszywe. Myślę sobie nawet, że tak długo, jak tutaj będzie okropnie, tak długo nie będzie dobrze w całym kraju. Sanok to dla mnie lustro Polski.

Z tego rozmyślania wyrywa mnie czyjś głos. Ktoś stoi z boku drogi z telefonem. Robi mi zdjęcie i coś mówi. To kibic wyścigu. Jest mi bardzo miło. Rozmawiamy chwilę. Potem dalej jedziemy przez pusty Sanok. Mijamy McD. W głowie nawet mam postój na jedzenie. To dlatego, że znowu jestem głodna. Od PK w Brzozowie wcale nie ujechałam daleko, ale mój organizm wyraźnie przyspieszył z przetwarzaniem jedzenia. McD odpuszczam, ale nie rezygnuję ze stacji Orlenu. Biorę soczek i puszkę z makrelą w sosie pomidorowym. Ryba, wiadomo…. pachnie. Pytam więc obsługę, czy mogę zjeść na miejscu. Śmiejąc się, pozwalają. Pewnie całkiem ciekawie jest pracować na takiej stacji. Różni klienci się trafiają. Niektórzy jedzą rybę. Kiedy wychodzę ze stacji, na zewnątrz jest kibic, którego spotkaliśmy chwilę wcześniej (zapomniałam jego imienia) razem ze swoją żoną, której imię zapamiętałam, by było wprost niesamowite: Larysa, w zdrobnieniu Larka. Mają zestawy z McD. Frytki, cola i jakaś kanapka z mięsem. Do mięsa nie mogę się zmusić, jednak frytki zjadam bardzo chętnie, popijając colą. Była ryba, były frytki i cola. Zabrakło tylko miękkiej bułeczki, chociaż, zaraz! W roli miękkiej buły wystąpiłam przecież ja.

Potem dojeżdżamy do ostatniego PK w Ustrzykach Dolnych. Tu zawsze jest dziwnie. Tu można spotkać prawdziwych zombie. Kiedy wchodzimy, przy kontuarze siedzi dwóch takich, którzy wyglądają mało żwawo. Jeden z nich mówi, że widzi podwójnie, może nawet potrójnie. W każdym razie, wielokrotnie. Robię mu ćwiczenie, prosząc, by policzył ilu nas tu siedzi. Liczy…. a ja go pytam, czy uwzględnił gościa leżącego pod stołem. Oczywiście nikt pod stołem nie leżał. Żartowałam. Noc żywych trupów.

Potem wpadł tu Andrzej Wewiórski. Sprawiał dobre wrażenie, człowieka pełnego energii. Jednak to było tylko wrażenie, bo on też był zombie. Siadł przy stole z boku sali i…. na długo zastygł w bezruchu. Do mety jeszcze jakieś 43 km. Czyli ok. 3 godziny jazdy po górach. A może drzemka? 25 minut.

Ciąg dalszy

BBT (1)

Sobota, 25 sierpnia 2018 Kategoria BBT, do 750, Kocia czytelnia
Km: 702.70 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Jeden wybór, jedna decyzja może położyć się cieniem na tym co wydarzy się później. To jak zrzucić z góry mały kamień i patrzeć co będzie. Może nie stać się nic... może też jednak wydarzyć się wszystko. Każda kolejna decyzja sprawi, że pójdziesz dalej. Drogą, którą niekoniecznie chcesz iść.

Tu, na BBT, wybrałam kategorię Open.
Uczestnicząc w Trans Am Bike Race nasyciłam się samotną jazdą. Bardzo lubię jeździć sama. Pomyślałam jednak, że może tym razem spróbuję inaczej. Źle znoszę jazdę nocną. Tzn. nie ma we mnie strachu, nie w tym jest rzecz. Problemem jest zasypianie, więc start w piątkowy wieczór z limitem czasu 70 godzin nie był dla mnie. Zdecydowałam się na start poranny, w sobotę, z limitem czasu 60 godzin. Nie jestem specjalnie szybka, jednak jazda w kat. open i możliwość wiezienia się na kole spotkanych zawodników dawała nadzieję, że te 60 godzin uda się złamać.

W mojej grupie startowej był Mariusz Daniszewski. Wysoki chłopak. Dobrze się za nim schować. Jechaliśmy grupką przez 78 km aż do Płotów (PK1). Mariusz ciągnął nas przez ponad 30 km. Oj, było widać, że to amatorski peleton. Któż to bowiem widział, by zmiana trwała aż tak długo?

W Płotach podbicie książeczki i jazda. Grupka mi uciekła i od tej pory rypałam samotnie pod wiatr aż do około 190 km. Długa solówka, jak na jazdę w kat. open, prawda? Szybkie tempo z początku i silny wiatr w twarz na tym odcinku dały mi solidny wycisk. Kolejni zawodnicy mnie mijali, a ja nie miałam szansy się zaczepić na koło - czułam się zbyt wypompowana.

Z każdą chwilą utwierdzałam się w przekonaniu, że mój organizm nie zregenerował się wystarczająco po TABR. Przed Wałczem spotkałam Dorotę. Jechała z jakimś chłopakiem. Trochę próbowaliśmy jechać we trójkę. Oni potem kawałek źle jechali, tam gdzie dość łatwo o wtopę - zamiast odbić w prawo na górki, oni polecieli prosto. Krzyknęłam więc za nimi i wrócili.
Do Piły ciągnęliśmy razem. Na PK mój rower się wywrócił i wygięła mi się klamkomanetka. Na szczęście działała. Za PK spotkałam Bogusia Kramarczyka. Miłe spotkanie po latach.

Powoli zaczął robić się wieczór. A potem zrobiła się noc. Co dziwne, nie chciało mi się spać. Mimo to, nie mogę powiedzieć, bym czuła się dobrze. Ciągle towarzyszył mi ból i ogólne złe samopoczucie. Grupa powiększyła się i jechało nas kilkoro. Dość długo, przez jakieś 40 km ciągnęłam na swoim kole przynajmniej 4 chłopaków. Nie dawali zmian. Po raz kolejny pomyślałam sobie, że kat. open nie jest dla mnie. Nie dość, że nie odpoczywam wcale, to jeszcze ciągnę innych. Pod koniec ktoś dał mi zmianę pędząc przynajmniej 5 km/h szybciej niż prowadziłam ja. Koła nie utrzymałam i.... znowu byłam pierwsza, nie licząc tego kolegi, który dał zmianę i odleciał prawie w kosmos.... tak daleko.

A potem był punkt w hotelu Wagant (400 km trasy). To na wysokości Ciechocinka, mniej więcej. Noc. W środku Beata z WTRu, która się tu wycofała. Dobił ją żołądek, start w piątek na noc i ogromny ruch na ulicach. Czułam się tu tak strasznie, że sama chciałam zrezygnować. Zjadłam coś. Nie pamiętam co, ale chyba się najadłam. Potem zawinęłam się w koc i położyłam na podłodze. Moją intencją było spać. Ale się nie udało, bo latała jakaś obrzydliwa mucha, która skutecznie uniemożliwiła sen. Poleżałam 25 minut z zamkniętymi oczami. Marna, bo marna, ale jakaś tam regeneracja pewnie nastąpiła. Mimo to, wstałam zmęczona.

Był to więc moment, by jechać dalej. Na nikogo nie czekałam. Wolę jednak jechać sama, niż wieźć na swoim kole przypadkowych facetów, którzy nie kwapią się do współpracy. Czarność zamieniła się w szarość i tak oto wstał nowy dzień. We Włocławku zaczęło padać. Nie było specjalnie zimno, no i wyłączył się wiatr. Czyli było super. Deszcz mi nie przeszkadza. Może sobie padać. Ważne, że na mnie nie wiało. Jechałam więc z nastawieniem dość optymistycznym. Po drodze zjadam żelka z kofeiną. I to był kolejny kamyk zrzucony z wysokiej góry. Mój żołądek ścisnął się i zaczął boleć. W końcu nie mogłam wziąć normalnego wdechu. Trudno jest jechać rowerem, nawet po płaskim, bez oddechu.

Zatrzymałam się na stacji paliw z mocnym postanowieniem, że kupię jakiś lek na żołądek. Na stację weszłam zgięta w pół. Powiedziałam ekspedientce w czym rzecz, dostałam Ranigast. Gdy wyszłam, wyszedł za mną jakiś facet. Zagadał:
- przepraszam, ale panią chyba mocno boli żołądek...
Potwierdziłam i wtedy on poprosił bym podeszła z nim do jego samochodu. Przez ułamek sekundy zastanawiałam się, czy to bezpieczne, ale... poszłam. Opowiadał, że sam ma  duże problemy z żołądkiem i ma na to skuteczny sposób. Mimo fatalnego samopoczucia, dokładnie obserwowałam co robi. Wyciągnął z samochodu zamknięty kapslem soczek. Potem jakąś kolorową saszetkę z białym proszkiem w środku. Na saszetce napis: soda. Podał czubatą łyżeczkę sody i polecił zjeść i zapić sokiem. Trochę się bałam, więc zapytałam, czy na pewno od tego nie umrę. Połknęłam i ból dość szybko minął. Nie wiem skąd ten człowiek się wziął z sodą i soczkiem o bladym świcie, akurat w miejscu, gdzie potrzebowałam ratunku. To zupełnie nierealne, ale wydarzyło się naprawdę.

Potem jechałam do Gąbina. Nic szczególnego się nie działo. Jadłam Ranigast, by wzmocnić efekt poprawy stanu żołądka. Cały czas, bez chwili przerwy, padał deszcz. Kompletnie mnie to nie wzruszało. Gąbin był szary i deszczowy. Dowiedziałam się, że tu wycofali się Gosia i Grzesiu z Sierpca. Wielki namiot z łóżkami polowymi stał dokładnie w tym samym miejscu co 2 lata temu. Znowu spotkałam tu Beatę. Przyjechała tu wraz z ekipą z Trupowozu. Zjadłam spokojnie drożdżówkę i równie spokojnie wypiłam herbatę. Mój żołądek zasługiwał na chwilę spokoju. Siedziałam z Beatą na jednym z łóżek polowych. Bo na zewnątrz, w tym deszczu, szybko zaczęło mną telepać. Kiedy wybywałam z punktu, pojawiła się Basia Chowaniec. Jadąca jak zwykle solo. Co było niesamowite - w tym deszczu i chłodzie ubrana była na krótko!

Z jazdy do Łowicza niewiele pamiętam, poza tym, że padało, że była niemożliwie długa prosta, płaska droga oraz że mocno smsowałam z Asią. W Łowiczu punkt już się zwijał. Myślałam o śnie, ale nie było już takiej opcji. Spotkałam tu kolegę. Ów kolega pogadał za mną. Znowu dojechała Basia, więc to już była pora, by jechać. Kolega ruszył za mną. Wyjaśniłam, że to niestosowne, ze względu nie tylko na regulamin, ale też z innych względów. Na co on mi odparł, że przecież jadę w kat. open, a w regulaminie nigdzie nie jest napisane, że nie można jechać za albo obok zawodnika open. Mówiłam, by jechał do domu. Normalnym głosem. Ale nie pojechał, a ja nie miałam energii by się kłócić. Ostatecznie więc machnęłam ręką, a on jechał za mną lub obok mnie. Pracowałam cały czas sama. To nie było dobre - nie lubię gdy na mnie patrzą inni ludzie w sytuacji, gdy jestem w złym stanie fizycznym. A byłam w złym stanie fizycznym.

Musicie bowiem wiedzieć, że na rowerze nie zawsze jest różowo. Nawet wtedy, gdy jestem od stóp do głów ubrana na różowo. W rzeczywistości może być wtedy zielono ze złości, niebiesko ze smutku, albo szaro z poczucia pustki, czy też.... czarno z rozpaczy.
A Ty?... Jaki kolor wtedy we mnie widziałeś?...

Do Punktu w Nowym Mieście był bardzo daleki przelot. Prawie stówa. Nadal padało, ale już dużo słabiej. Padało aż do Nowego Miasta. Dołączył do nas młody - jakiś zawodnik, który trzymał mi koło. Nie pomagał zupełnie nic. A przecież mógł, bo był zawodnikiem i jechał open. Po raz milionowy żałowałam, że jadę open. Gdybym jechała solo, to za mną i obok mnie nie mógł by być NIKT.
Ani ten koleś, ani kolega.

Nowe Miasto to super punkt. Prowadziła go Zuza, z którą ścigałam się prawie do samej mety na MRDP w zeszłym roku. Obie bardzo cieszymy się tym spotkaniem. Padamy sobie w objęcia, a Zuza jest tak silna, że nawet unosi mnie do góry! Jemy pyszny makaron. Do tego piję colę zagryzając chipsami. To zdecydowanie najfajniejszy punkt. Wszystko jest the best.

Dalej jest kolejny długi przelot - do Starachowic. Tam wybije 700 km trasy. Mam nadzieję, że będę mogła się tam wyspać. Jedziemy we 3. Drogi są dość ruchliwe. Niezbyt przyjemnie i kończący się dzień. Nie lubię zmierzchu na ruchliwych drogach. To chyba najgorsza, najbardziej niebezpieczna pora. Mam serdecznie dość tego, że kolega zawodnik w ogóle nie współpracuje. Wypycham go więc do przodu. Przewiózł się na moim kole jakieś 100 km nie dając z siebie kompletnie nic! Jedzie przodem. A potem nasza trójka się fragmentuje. Proszę wtedy zawodnika, by poczekał. On nie czeka. Gdy spotykamy się ponownie - po wielu km, pyta, czy możemy dalej jechać razem.
Spokojnym głosem mówię: wolę nie.
Nie ma we mnie stanowczości. Jest to normalnym głosem wypowiedziane zdanie. Tak samo jak do kolegi nie-zawodnika wypowiedziane w Łowiczu. Jednak tu zadziałało - zawodnik oddalił się.

No więc jedziemy we dwójkę. Nie mam już nadziei, że spotkam kogokolwiek, za kim będę mogła się wieźć. No trudno. Jedziemy uczciwie. Ja cały czas na froncie. Jest to paskudnie słaba jazda. Ale inaczej już nie umiem. Bolą mnie plecy, prawy Achilles, lewa ręka.... próbuję analizować, czy jest może coś co mnie nie boli.

W Starachowicach na punkcie jest wycofana Agnieszka (kolano). Nie ma tu nic do jedzenia. Pora spać. 702 km. Bez snu. Rekordu sprzed 2 lat nie pobiłam.

Ciąg dalszy

BBT (2)

Poniedziałek, 22 sierpnia 2016 Kategoria BBT, do 300, Kocia czytelnia Uczestnicy
Km: 297.80 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Budzik zadzwonił po 3 godzinach. Trzy godziny snu to potwornie mało, gdy ma się za sobą 714 km bez snu. Czuję się nieprzytomna, ale zwlekam się z łóżka. Ubieramy mokre ciuchy i wychodzimy na orzeźwiający deszczyk. Kiedy docieramy do Opatowa, leje jak z cebra. Michał jest kawałeczek za mną. Ulicami płyną prawdziwe rzeki. Boję się w nie wjeżdżać, dlatego rypię środkiem, mając niestety na plecach powarkujące TIRy. Michał mówi mi potem, że bardzo ładnie ten odcinek przejechałam, nie wjeżdżając w rzeki i nie dając się w nie zepchnąć. Mimo 3 godzin snu, czuję się dość mocno zmulona i już wiem, że bez kawy się nie obejdzie. Na jakimś Orlenie biorę espresso i od razu jest mi trochę lepiej. Lepiej w tym sensie, że odpływa senność. Za to cały czas dokuczają otarcia i ogólne osłabienie, pocieszam się jedynie tym, że do mety już niecałe 300 km.

Na Punkcie Kontrolnym w Majdanie Królewskim jest scena. Wszyscy aktorzy, którzy na niej występują grają leżąc pod kocami i mimo, że wspaniały jest to występ publika nie klaszcze. Ale to tylko dlatego, że zazdrości aktorom i sama by dała miliony, by też dostać takie role. Spotykamy tu Jelonę i Czerkawa, którzy siedzą przy stole. Jelona wygląda świetnie i myślę sobie, że też bym tak chciała. Gadamy chwilę, a potem ona i Czerkaw ruszają. Ze sceny wstaje Starszapani.

Koszmarny przejazd przez Rzeszów jaki zapamiętałam z 2014 r. tym razem nie jest moim udziałem. Jesteśmy tu wcześniej niż byłam ostatnio. Ruch jest, ale nie aż tak wielki jak wtedy. Miasto nie jest zakorkowane. Po przebiciu się na południe, docieramy do PK w Boguchwale. Jestem tak poobcierana, że ledwo chodzę. Dojeżdża Ola i widząc jak chodzę, proponuje mi linomag na otarcia. Waham się, czy wziąć, bo moje otarcie to już jest ranka i nie jestem pewna, czy rankę można smarować. Ostatecznie nie biorę. Wyjazd z Boguchwały robimy z Michałem osobno. On zostaje na punkcie chwilę dłużej. Jest nieprzyjemnie. Są wredne wysepki i zwężenia. A samochodów sporo. Dalej droga jest w dość marnym stanie. Jedzie się po niej w tym dużym ruchu kompletnie beznadziejnie. Dodatkowo martwię się o Michała, bo dość długo go nie ma.

Tuż przed PK w Brzozowie prawie kończę swoją przygodę z BBT definitywnie. Z podporządkowanej wyjeżdża samochód wprost na mnie. Brakują centymetry, by mnie skasował. Na punkcie dochodzę do siebie po tym incydencie. Dziewczyny z obsługi pamiętają mnie z poprzedniej edycji. Dają żurek z jajkami. Muszę mieć niedobory, bo mam ogromny apetyt na jajka i zjadam dodatkowo cały talerz jajek. Gdy kończę na punkt wjeżdża Michał. Biorę jeszcze ciasto, piję kawę. Z punktu ruszam przed Michałem. Zresztą od noclegu nasza wspólna jazda polega głównie na wsparciu duchowym, bo na kole po górkach nie umiem jechać. Czasem też Michał zostaje gdzieś dłużej, albo robi odbicia w bok i odwiedza sklepy, by kupić sobie coś do jedzenia.

W Brzozowie jest podjazd na rynek, który z BBT 2014 zapamiętałam jako najcięższy podjazd maratonu. Następnie jedziemy do Sanoka. Ulice są w fatalnym stanie, dodatkowo trwają roboty drogowe, ruch miejscami jest wahadłowy, tworzą się spore korki. Michał daleko z przodu. Pada i leje. Jadę jakimś obrzydliwym chodnikiem. Jest tu tak strasznie, że płaczę z bezsilności. Co za okropne miejsce!
Przed Leskiem są serpentynki. Jadę nimi powoli. Michał jest gdzieś z tyłu, bo chyba się przebiera, mnie natomiast dogania zawodnik z nr 1 na plecach. Potem jest zjazd. Zatrzymuję się i czekam przed jego rozpoczęciem na Michała i lecimy.

Droga do Ustrzyk Dolnych ciągnie się długo. Nie ma końca. Twarda kaseta daje mi niezły wycisk. Gdy w końcu docieram na punkt, czuję ulgę. Wygląda tu trochę jak w szpitalu. Obszerne, przeszklone wnętrze, jasne płytki. W istocie traktuję ten punkt jako punkt reanimacyjny. Piję sok z buraków i proszę o prochy przeciwbólowe. Zapijam to mocną kawą. Z punktu ruszam pierwsza na ostatni odcinek 43 km do mety. Próbuję wsiąść na rower. Dopasować do siodła otarcie na tyłku oraz dopasować stopę z bolącą kostką do pedała. Próbuję tak z 5 razy i za każdym razem spadam z roweru. Ludzie idą chodnikiem, jest wczesny wieczór. Pokazują mnie sobie palcami i mówią: patrz, ona już nie może nawet wsiąść na rower.



Cały czas pada. Nie jest to ulewa, lecz gęsta mżawka. Michał dogania mnie gdy kończę podjazd pod Żłobek. Jedzie się fatalnie, prawie nic nie widzę. W dodatku czuję, że nie mam już siły jechać. Wpadam na pomysł, że może zacznę iść, ale gdy zatrzymuję się i przyjmuję postawę pionową, kręci mi się okropnie w głowie. Nie mam więc wyjścia – nawet pchać nie mogę. Niestety muszę jechać. To właśnie teraz płaczę na tym maratonie po raz drugi. Michał jest gdzieś z przodu, ja natomiast stoję trzymając się kurczowo roweru, aby się nie przewrócić. Potem biorę tabletkę glukozy, którą w Żyrardowie dała mi Agnieszka. I wstępują we mnie nowe siły.

Na metę wlatujemy o 22.30 z czasem 59 godzin i 50 minut. W mojej głowie jest świadomość, że z pewnością dostanę karę czasową, albo nawet dyskwalifikację i jestem z tym w pełni pogodzona.

Trasa:



Zdjęcia

BBT (1)

Sobota, 20 sierpnia 2016 Kategoria BBT, Kocia czytelnia, do 750 Uczestnicy
Km: 714.00 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 5051m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Na start jadę sama, może to i lepiej, bo nastrój mam kwaśny. Jako kategoria solo, która jedzie 1008 km (a nie 2016 km) startuję późno, bo dopiero o 10.40. Pogoda jest średnia. Niebo w pełnym zachmurzeniu, ani ciepło, ani zimno. Wieje bocznie i przednio-bocznie. Za mną startuje już bardzo niewiele osób i mam wrażenie, że one wszystkie szybko mnie doganiają. Czuję się umiarkowanie, ale zważywszy na wiatr, wcale nie jadę bardzo powoli, trzymam średnią nieco ponad 25 km/h aż do Płotów. Mimo to jestem tu chyba na szarym końcu, bo gdy ja się zwijam, zwija się i punkt. Niezbyt fajne to uczucie i od razu przypomina mi się początek BBT w 2014, gdy też byłam puszczana na trasę jako jedna z ostatnich i też początkowo zamykałam stawkę. Biorę na zapas jedną drożdżówkę, na wypadek, gdyby na PK w Pile (choć to jeszcze kawał drogi) była taka nędza jak ostatnio.

Ruszam bez zbędnego ociągania się. Dla zabicia monotonii samotnej jazdy pod wiatr słucham mp3 oraz piszę smsy do swoich kibiców. Z punktu kontrolnego w Drawsku nadaję, że jedzie mi się ciężko i mam pod wiatr. Oj tak. To jednak jest maraton dla ludzi w pełni sił. Ci, którzy nie są w pełni, powinni uczestniczyć jako kibice, a nie zawodnicy. Jasny gwint! Zatem co ja tutaj robię? Za Drawskiem pojawiają się małe wzniesienia, które z poprzedniej edycji zapamiętałam jako straszne góry przed Piłą. Na tym odcinku tasuję się z Hansglopke na rowerze poziomym, jadącym tak jak ja solo. On dogania na zjazdach, ja na podjazdach i tak to się toczy z zachowaniem stosownych odległości.

W Kaliszu Pomorskim wyjeżdżam na DK10. Jednak nie boję się tej drogi, bo pamiętam, że w sobotnie późne popołudnie 2 lata temu był tu spokój. Tym razem jest podobnie, choć ruch jest chyba nieznacznie większy. Z utęsknieniem wyczekuję Piły, do tego punktu jest jeden z najdłuższych przelotów, prawie równe 100 km. Za Wałczem odbicie w prawo z DK 10. Od razu jest przyjemniej, choć cały czas czuję się słabo. W końcu docieram do Piły. Zjeżdżam się tu z Hansem (nr 25) oraz Grzesiem Gązwą z WTRu (nr 11). Szybko odkrywamy, że… punktu nie ma! Został zwinięty. Najpierw konsternacja. Co robić? Wyjmuję aparat i robię naszej trójce zdjęcie pamiątkowo – dowodowe, że tu byliśmy. Nasza wściekłość nie zna granic. Jak tak można było zrobić, by punkt zwinął się nim zawodnicy dojadą? Może nie jechaliśmy jak sprinterzy, ale przecież też nie dramatycznie wolno…



Czuję rozżalenie. Wyciągam drożdżówkę, którą przywiozłam „w razie czego” z PK w Płotach i zajadam. Potem zwijam się. Chłopaki też. We trójkę się tasujemy. Hans na ogół jedzie trochę z tyłu, z przodu ja lub Grzegorz. Oczywiście w odległościach wymaganych na solo. Staram się trzymać nerwy na wodzy. Choć to wcale nie jest łatwe. Myślę sobie, że przecież w końcu zacznę doganiać ludzi i przestanie być tak, że z powodu wystartowania mnie na końcu, za mną wszystko już jest zamykane, lub co gorsze, nawet nie mam szansy zdążyć na punkt. Byle do Chaty Skrzata pod Bydgoszczą. To duży punkt kontrolny, ludzie będą wypoczywać dłużej. A ja zjem i pomknę dalej. Taki mam plan.

Przed Bydgoszczą jedzie mi się dobrze, więc przyspieszam. W oddali widzę w lusterku (po raz pierwszy jadę z lusterkiem – fajna sprawa) światełko przedniej lampki Grzegorza. Nie wiem natomiast gdzie jest Hans. Na punkcie ludzie są już nieco zmęczeni. Niektórzy nawet tu śpią. Przy stole siedzi drzemiący Wojtek Chowaniec. Zjadam zupkę, potem drugie danie. Biorę co potrzebuję z przepaku. Namawiam Grzegorza, by ruszył wraz ze mną, ale on chce tu posiedzieć dłużej. Dalej ruszam więc sama. Mam świadomość, że wreszcie przestałam być na szarym końcu wyścigu i czuję ulgę. Na punkcie zostało jeszcze sporo osób.

Jadąc samotnie w nocy widzę naraz mocno opalonego chłopaka ubranego w strój BBT. Sika na trawiastym poboczu, świeci słońce. Odwracam się za nim, ale już go nie ma. Nadal jest noc. Majak. Potem, to było na 350 km, również w nocy, usłyszałam głos i zobaczyłam Wilka. Jak gdyby nigdy nic zaczęłam z nim rozmawiać, zastanawiając się czy może jest on prawdziwy. Szybko doszłam do wniosku, że nie jest. Bo przecież miał nie dostać wolnego z pracy i mówił, że nie będzie mógł uczestniczyć w BBT. Poza tym jest środek nocy, więc skąd nagle by się miał znaleźć tu pośrodku niczego, gdzieś pomiędzy Bydgoszczą a Toruniem? Jeszcze pisał mi smsy, więc z pewnością siedzi w domu, przed kompem.

W związku z tym, z kim rozmawiam?! Czuję przerażenie. W końcu dociera do mnie to, że to rzeczywiście jest on. Żaden majak w zmęczonej głowie! Wiedząc jak źle się czuję i jak niezbyt dobrze idzie mi jazda zdecydował się przyjechać na trasę. Od razu mówię mu, że przecież ja jadę solo, więc musi się oddalić na stosowną odległość. Gadamy tak i w końcu decyduję się przejść na kategorię open. Mój numer startowy do góry nogami odwracamy na PK w Toruniu. Tak jak 2 lata temu, jest tu wyjątkowo senna atmosfera. Zuzka śpi w końcu sali na krzesłach, chłopaki też lekko przysypiają. Jem zupkę, słodycze, piję chyba herbatę i jedziemy w nowy dzień.

W świetle zaczynającego się dnia jedziemy DK91. Jechaliśmy już kiedyś razem tą drogą. Docieramy do Włocławka. Tu, tak jak 2 lata temu, robię fotkę zakładom azotowym. Tym razem nie ma punktu organizowanego przez WTR we Włocławku. Szkoda, bo robili go prawdziwi pasjonaci kolarstwa. Punkt jest dalej – w Dębie Polskim. Dostaję tu pyszną zupę kalafiorową i wspaniałą, wegetariańską porcję makaronu. Poza tym jest kompot, kawa i herbata. Wybór szeroki, ale ja nie zaprzątam sobie nim głowy – piję wszystko po kolei, a do camelbaka biorę od chłopaka z punktu jakiś proszek, mający mieć cudowne właściwości. Na punkcie tym spotykam Beatę, która czuje się jeszcze gorzej niż ja i w tym miejscu wycofuje się z maratonu. Spotykam tu też Roberta Janika i mówię mu, że zmieniłam kategorię na open i po przejechaniu 350 km jako solo, jadę z Michałem, który miał brać udział w BBT, ale nie bierze oficjalnie i dołączył do mnie przed Toruniem.

Następny punkt jest dość blisko i jest to Gąbin. Siedzi tu Irenka, która wydaje się rześka i wesoła. Jak się okazuje, to pozory – czuje się nieźle, bo jest na prochach. Jest tu też Agnieszka oraz Edward Dąbrowski. Dzień robi się ładny. Miało wiać mocno w twarz, ale jakoś ten wiatr, który nieźle mi dokuczał na początku trasy, uspokoił się, a nawet zaczął pomagać. Zdaję sobie sprawę z tego, że z pewnością dostanę karę za jazdę z Michałem, a nawet dyskwalifikację, ale godzę się z tym i niczego nie ukrywam, mówię o tym wprost. Poza tym wiem, że w moim stanie zdrowia nawet mając takiego pomocnika jak Michał, genialnego czasu nie wykręcę. 

Przed Żyrardowem gonią nas ciemne chmury. Idzie chyba burza, bo zrywa się też silny wiatr. Gdy zaczyna kropić, spodziewamy się pompy z nieba, więc wraz z 2 chłopakami zatrzymujemy się na przystanku autobusowym. Ubieramy kurtki przeciwdeszczowe. Ja dodatkowo też spodnie, ale zanim to robię, razem z Michałem przystępujemy do… robótek krawieckich. Spodnie należy skrócić, bo w długich będę się gotowała. W tym celu bierzemy spodnie, sprawdzamy długość do skrócenia, bierzemy mój nożyk i przystępujemy do dzieła: ja trzymam nogawki, Michał tnie. W ten sposób uzyskuję spodnie idealnie dostosowane do potrzeb :)).

Do Żyrardowa docieramy tuż przed wielką ulewą. Spotykam tu na trasie po raz pierwszy Starsząpanią. Chwilę gadamy, ona wygląda dużo lepiej niż ja. Zjadam tu sporo. Makaron z sosem, kilka części arbuza, łykam guaranę, popijam chyba herbatą, być może jem coś jeszcze – mój senny umysł nie spamiętał. Michał na schodach gotował zupkę chińską. Jako niepełnoprawny uczestnik nie objadał punktów, częstował się tylko wtedy, gdy obsługa punktów wyraźnie zezwalała lub wręcz nalegała. Z Żyrardowa Ola rusza przede mną. Mnie natomiast Agnieszka, którą też tu spotykam częstuje tabletkami glukozy, które dostała chyba od Beaty. Biorę jedną na czarną godzinę, która mam nadzieję – nie nastąpi. Gdy już wychodzę z punktu, wysoka miła dziewczyna daje mi bukiet pięknych żółtych kwiatów. Instaluję je na podsiodłówce (kwiaty w świetnym stanie przetrwają aż do mety, bo będzie lało już do końca). Rusza z punktu w ulewie z nami. Śmieje się, że ma blisko do domu, więc może zmoknąć. Jej twarz. Jej głos. Jakieś znajome. Skąd my się znamy? Dopiero pod Grójcem, gdzie jest karny punkt kontrolny następuje olśnienie – to przecież była Werrona! W Grójcu szukamy punktu. Ale nic tam nie ma. Obchodzimy w deszczu jakiś budynek, wchodzę po schodach. Naciskam klamkę. Nic. A skoro nic, to jedziemy. Kilka razy wyłącza mi się GPS. Ale potem działa już normalnie.

Przed PK w Białobrzegach doganiamy i wyprzedzamy Olę. Jestem dość senna. Chyba jechała z kimś ale nie jestem pewna. Mimo senności i ogólnego złego samopoczucia oraz otarć chwilowo jedzie mi się dobrze, korzystam więc z tego i lecę, Michał jest gdzieś za mną. W Białobrzegach z Olą znowu się spotykamy, ruszamy prawie równo, ona jedzie z jednym kolegą. Ja chwilowo ruszam sama, potem Michał mnie dogania. Lecimy fajnymi serwisówkami przy DK7, na których 2 lata temu tasowałam się z grupką Basi Kwaśniewskiej. Pada. Cały czas pada. Na krajówkę wylatujemy parę km przed Radomiem. Jest już ciemnawo i bardzo nieprzyjemnie. Potworny ruch i hałas. Jedziemy tu we 4. Michał, ja i jeszcze 2 kolegów. Przebijanie się przez miasto jest okropne, a potem… jest jeszcze gorzej, bo wylatujemy na DK9. Mój koszmar. 

Horror trwa. Sznury aut ciągną w stronę Warszawy. Michał mówi, że trwają powroty z weekendu. Weekend. To jaki dziś mamy dzień? Nie bardzo wiem. Wiem natomiast, że jest tu strasznie. Pada, ciemno, woda chlapie spod kół, w mokrej, wąskiej ulicy odbijają się światła samochodów. Prawie nic nie widzę. Ruch, hałas, deszcz, ciemność. Czuję się tu strasznie i podejmuję decyzję, że jak dojedziemy do Iłży, to będę namawiała Michała abyśmy się wycofali.

Kilometry do Iłży ciągną się nieskończenie długo. Gdy w końcu tam docieramy, mogę wreszcie przestać trzymać kurczowo kierownicę. Jem, sama już nie wiem który, obiad podczas tego maratonu. A potem trzeba wyjść na zewnątrz i jechać dalej. Nie nocujemy w Iłży. Transatlantyk, tuż przed startem, dał mi namiar na fajne miejsce noclegowe, gdzie można wyspać się w ciszy i spokoju, bez palących się świateł, biegających zawodników, głośnych rozmów. Jedziemy zatem dalej, pod Ostrowiec Świętokrzyski. Ten kawałek to mordęga. Zasypiam na rowerze. Proponuję Michałowi spanie pod NRC na przystanku. Zatrzymuję się nawet i siadam tam. Ale on jest niechętny, krzyczy na mnie i każe jechać. Pada deszcz, jest noc, zaraz od tego siedzenia zrobi nam się zimno. Coś tam gadam, protestuję, ale to na nic. Ruszam. Jadę. DK9 ma wymalowane 3 białe linie: 2 skrajne i jedną na środku. Coś mi podpowiada, że tych skrajnych nie mogę przekroczyć, bo stanie się coś złego. Za to środkową przekraczam. Michał każe zjechać na bok. Cała się trzęsę. Potem jedziemy, powoli i ostrożnie. Już wiem, że żadnej białej linii nie mogę przekraczać i muszę się trzymać tej skrajnej, po prawej stronie. Gadamy, ale nie pamiętam o czym.

Potem wchodzimy do hoteliku przy drodze. Michał targa rowery do góry. Potem milion lat ściągam swoje mokre ciuchy i wchodzę do łóżka. Pali się światło, Michał gdzieś wychodzi i wtedy film mi się urywa… przejechałam 714 km bez snu. To mój rekord.

Trasa:



Zdjęcia

* wpisana suma podjazdów dotyczy całego maratonu.

ciąg dalszy

BB Tour cz. 4

Poniedziałek, 25 sierpnia 2014 Kategoria do 350, Kocia czytelnia, BBT
Km: 313.61 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Dlaczego SOLO?
Zapisując się na BBT od początku wiedziałam, że interesuje mnie wyłącznie kategoria SOLO. Kategoria niewątpliwie trudniejsza, bo wymagająca nie tylko mocnych nóg, ale też odporności psychicznej. Bo to nie tylko jazda w pojedynkę, ale też samotne użeranie się z ewentualnymi awariami roweru, kontuzjami, pogodą, wiezienie ze sobą wszystkich niezbędnych narzędzi, samotne zwalczanie kryzysów, brak możliwości pogadania z zawodnikami podczas jazdy i spotykanie się z nimi tylko na punktach kontrolnych. 1008 kilometrów samotności. Potrafię jeździć sama. Nie boję się również samotnej jazdy w nocy. Trasy takie jak Poznań - Kraków, czy Poznań - Ełk (Poznań - Ełk), Zimna i deszczowa solowa trzysetka, czy udźwignięcie długiej, górzystej trasy we Włoszech, w dniu gdy Krzysztof mnie zostawił samą, pozwoliły mi upewnić się w przekonaniu, że również z tą trasą dam sobie radę. Ponadto przez te wszystkie lata zebrało się grono osób święcie wierzące w to, że niewiele potrafię, a moim jedynym talentem (rzekomo i tak wątpliwym) jest umiejętność wiezienia się na kole. No i jakby tego było mało – sporo miałam do przemyślenia. Tak długa trasa wydawała mi się ku temu wprost idealna.

Sprzeciw!
Szef wyścigu Robert Janik był zdecydowanie przeciwny mojemu pomysłowi. Gdy nalegałam na SOLO, po wielokroć pisał mi: "stanowczo odradzam!". Odradzał, ponieważ miał to być mój pierwszy start w BBT, no i w dodatku jestem kobietą. Radził, bym najpierw pojechała w kategorii OPEN, a na SOLO zdecydowała się ewentualnie w kolejnej edycji. Dotąd żadna dziewczyna nie rzuciła się na tak głęboką wodę, by od razu lecieć SOLO. Nie tak łatwo jest mnie jednak zbić z tropu i nalegałam tak długo, aż z kategorii OPEN (tam zostałam początkowo wrzucona) przeniesiono mnie do SOLO.

Prolog
Wszystko zaczyna się w piątek. Krzysztof też startuje (kategoria OPEN). Jedziemy rowerami na poznański dworzec kolejowy i czekamy na pociąg jadący do Świnoujścia. Na BBT jedzie nim mnóstwo osób. Są między innymi: Wilk, Blondas, Krzysztof Dziedzic, Marcin Nalazek i Hipki. Długa podróż w miłym towarzystwie mija mi bardzo szybko. Świnoujście wita nas chłodem, chyba zanosi się na deszcz. Niestety nie udaje się odebrać pakietów startowych przed odprawą i honorowym przejazdem przez miasto z masą krytyczną. Odprawa i przejazd zajmują dość sporo czasu. Cennego czasu, który powinien być wykorzystany przede wszystkim na odpoczynek. Między odprawą a jazdą przez miasto idziemy do McD. Podczas przejazdu honorowego trzymam się z tyłu. Nie lubię być w tłumie. Przez cały ten czas od odprawy aż do zakończenia przejazdu spotykam pełno znajomych. Są tu Klan i Irenka, Beata z WTRu, Janek Wesołowski, Edward Dąbrowski, Ania Zakens (przebrana za wiewiórkę – prawie jej nie poznałam!) :). Po przejeździe honorowym można wreszcie odebrać pakiety startowe.



Szczęśliwej drogi!

Zawodnicy z kategorii SOLO startują jako ostatni. Mój start przypada na 10.01. Jednak jadę na prom, z którego ruszymy w Polskę wcześnie. Widzę start wszystkich kolejnych grup. W ten sposób żegnam Irenkę i Klana, Eranis i Janka, Ola, Wąskiego, Krzysztofa, Bogusia Kramarczyka, Zdzisława Kalinowskiego. W końcu przychodzi również moja kolej! No to jadę. Ale nie długo. Torba, którą mam zawieszoną na kierownicy opada i przyciera o oponkę. No to stop i poprawiam. Wygląda na to, że za dużo do niej załadowałam. Przepakowuję się. Widzi to mnóstwo przechodniów. Mijają mnie kolejne (ostatnie już) osoby startujące w BBT. Tak oto, stojąc na chodniku z porozrzucanym dookoła majdanem, niefartownie zaczynam moją solówkę. Gdy jadę na pierwszy punkt kontrolny mija mnie auto BBT. Potwierdza się moje przypuszczenie – za mną nie ma już nikogo. Jestem najbardziej ostatnia ze wszystkich ostatnich ;). Obiecuję jednak jadącej w aucie Eli Dobrochowskiej, że się poprawię i na następnym punkcie nie będę ostatnia. Na PK w Płotach czekają już tylko na mnie, aby móc zacząć się zwijać. Jakie to straszne uczucie! WSZYSCY już tu byli!!


Luz
Moja torba na kierownicy luzuje się przy jeździe po nierównym, o torach kolejowych już nie wspominając. Wyprzedzam trzech chłopaków. Potem oni mnie doganiają i widzą jak stoję i morduję się z torbą. Jeden z nich pyta czy może pomóc, bo ma zipy! No ale niestety! Nie ma, że boli! Jadę SOLO. Nie wolno mi korzystać z pomocy innych. Ze smutnym uśmiechem mówię, że nie może mi pomóc. Luzującą się co chwilę torbę mocuję przy pomocy taśmy izolacyjnej, którą mam ze sobą. Totalna prowizorka. Ale prowizorki często są pancerne i trudno je zniszczyć. Ta też jest taka i wytrzymuje bez poprawek do końca. Jedyne co – mam utrudniony dostęp do torby.

Zaskoczona
Na punkt kontrolny nr 2 docieram już spokojniejsza. Nie jestem ostatnia – za mną parę osób. Ile? Około 4. Świetnie – nie muszę już czuć się winna, że czekają tylko na mnie. Na punkcie duże zaskoczenie – zastaję tu Eranis i Djtronika. Cóż oni tu robią o tej porze?! Przecież startowali znacznie przede mną! Na mój widok szybko się zwijają.


Źle! Wracaj!
Przelot do Piły – trzeciego punktu kontrolnego jest długi – prawie 100km. W międzyczasie, w Kaliszu Pomorskim wjeżdża się na DK nr 10. Boję się tej drogi. A to przecież dopiero pierwsza z tych okrytych złą sławą krajówek! Jednak nie jedzie się tu źle. Chyba trafiam w jakieś okno, bo ruch jest nieduży. Na 175 km trasy, w Mirosławcu, mijam dwójkę szosowców stojących tyłem do mnie przy drodze. Pozdrawiam ich i dopiero gdy są już za mną orientuję się, że byli to Eranis i Djtronik. Gdy docieram do Wałcza, zaczyna padać. Po chmurach widać, że raczej wielkiego deszczu nie będzie, więc bez zatrzymania i przebierania się jadę dalej. Tu dowiaduję się, że Wilk i Wax, którzy jadą razem, są już w Bydgoszczy, a ich średnia to prawie 33 km/h. Cisną chłopaki ostro! Chwilę się zamyślam i popełniam pierwszy drobny błąd nawigacyjny – na wyjeździe z miasta trzeba było odbić w prawo, a poleciałam prosto. Dla własnego dobra, by uniknąć większych wtop, zerkam na GPSa często. Błąd wykrywam po około 200 metrach i zawracam. Za mną jedzie jakiś chłopak. Źle! Wracaj! – Krzyczę do niego. Punkt w Pile mimo, że tak daleki od poprzedniego, jest zaopatrzony dość marnie. Sytuację ratuje Ania Zakens – pielęgniarka wyścigu i moja maratonowa koleżanka. - Z punktu w Drawsku wzięła tu kilka pysznych bułek. Dostaję jedną z nich.

„Leć Kocie i nie dotykaj ziemi!”
Z punktu w Pile wjeżdża się na duże rondo. Aby trafić we właściwy zjazd, okrążam je ze dwa razy. [Jak się dowiaduję już na mecie – nie tylko ja się tu zamotałam – świeżo upieczony rekordzista SOLO – Remik Ornowski też miał tu mały problem ;).] Powoli robi się szaro. Uruchamiam tylną lampkę i przednią (na początku w trybie mrugającym). Jedzie mi się dziwnie. Chyba…. zaczyna mi się chcieć spać! A to przecież jeszcze nawet nie trzysetny kilometr trasy. Niestety niewiele mogę z tą sennością zrobić. Muzyka na słuchawkach zaczyna mnie wkurzać (wyłączam zatem). Nie ma do kogo ust otworzyć. Nie ma nikogo, kto by zaczął zagadywać i wyciągać z tej senności. SOLO jest ciężkie. Czuję to po raz pierwszy. Czuję to ZDECYDOWANIE zbyt szybko! Gdy ruszałam z Piły Wąski żegnał mnie słowami: leć Kocie i nie dotykaj ziemi! Teraz razem z Olem mijają mnie, a ja się wlekę jak dżdżownica i czuję, że jeszcze trochę i zasnę.

Skrzaty
Bydgoszcz i Chata Skrzata to 306 km trasy i pierwszy duży punkt kontrolny. Można tu iść spać. Jednak mimo, że potrzebuję – nie idę. Boję się, że przez to znów będę ostatnia. To oczywiście jest błąd. Trzeba było zasnąć choć na chwilę i dać odpocząć umordowanemu walką z sennością organizmowi. Zamiast tego kiwam się na krześle i jem obiad. Obok siedzi Wąski. Dostaje swój obiad gdy ja swój już skończyłam. Podbieram mu jedną pyrkę. Potem powstaną o tym legendy ;). Z tej senności jest mi też mocno zimno. Trzęsę się. Dociera Eranis. Gadamy trochę. Generalnie nie bardzo mam ochotę jechać dalej, ale biorę się w garść i ruszam przed Eranis, Wąskim, Olkiem.

„Zależy pod jakim kątem!”
Do PK w Toruniu nie jest aż tak daleko – niecałe 70 km. Jadę w głęboką noc. Jest cicho i ciemno. Raz po raz przejeżdża jakieś auto. Naraz w tej nocy widzę papierową, białą wycinankę. Męska, szczupła dłoń podaje mi nożyczki. Nie widzę gościa, ale rozmawiamy o tej wycinance. Zastanawiamy się jak to powycinać. I wtedy mówię zupełnie głośno i wyraźnie: zależy pod jakim kątem! Mój własny głos budzi mnie z tego dziwacznego i absurdalnego półsnu w chwili gdy zjeżdżam z drogi w jakieś krzaki.
Tego już za wiele!
Postanawiam na najbliższym PK odpocząć, bo ta zabawa robi się coraz bardziej niebezpieczna. Następny PK to Bar na Rozdrożu w Toruniu. Przed budynkiem kręci się kilku zawodników. Są też rodzice Olka. Średnio kontaktuję i gdy mówią, że są z Torunia i czekają na syna, który zaraz powinien nadjechać zupełnie nie łączę faktów. Muszą mi powiedzieć wprost, że chodzi o Ola, bo sama bym na to nie wpadła ;). Przez szybę puka od środka Beata Tulimowska. Uśmiecha się. Wchodzę więc do ciepłego wnętrza. Biorę kawę, zupę pomidorową i frytki. Fantastyczny mix ;). Piję, jem i kładę głowę na stole. Nie da się! – Powtarzam to kilka razy. W międzyczasie pojawia się Wąski, chyba Olek i być może też Eranis. Potem kładę się na podłodze, ale jest mi zbyt twardo i ciągnie zimnem. Szybko wracam do stołu. Przy stołach śpi kilka osób. A więc nie tylko ja jestem senna? Nie zasypiam, ale takie polegiwanie z zamkniętymi oczami dobrze mi robi. Jest mi trochę lepiej, jadę więc dalej w ciemną noc.

Piotr Rebe Zieliński
Zanim docieram do Włocławka, zaczyna dnieć. Dzień zapowiada się szary. Najważniejsze dla mnie jednak jest to, że w końcu przestaje być ciemno! Gdy mijam zakłady azotowe, znowu łapie mnie senność. Aby nie dopuścić do ponownego zasypiania na rowerze, zatrzymuję się, wyjmuję aparat i robię fotkę. Na punkt kontrolny docieram z ulgą. Jest on świetnie zorganizowany, gości nas Rebe, jest już też Beata. Nie lada atrakcją jest wielka biała karta z autografami zawodników, którzy już tu byli. Swój podpis (imię i nazwisko) umieszczam i ja. Jedzenie jest dobre i bardzo urozmaicone, a pod dużym namiotem jest nie tylko stół, ale też łóżka polowe i koce. Można się trzepnąć w kompletnym ubraniu, nawet w butach! Tak właśnie robię. Ustawiam na budziku 20 minut. Gdy się budzę, czuje się dużo lepiej. Na łóżku obok śpi Wąski. Na punkcie są też Eranis i Olo. Wyjazd z Włocławka budzi mnie na dobre – to przejazd po kamiennym bruku. Super! O zaśnięciu nie ma mowy ;).

Doba
O 10.02 mija doba jak jadę. Szału ni ma ;). W dobę zrobiłam zaledwie 477,34 km. A miało być tak pięknie! Tuż przed Gąbinem pojawiają się lekkie górki. Obok idzie ścieżka rowerowa, którą jedzie jakiś duży rajd rowerowy obstawiony przez jadące ulicą motocykle i wozy straży pożarnej. Gąbin jest fajnym punktem. Są tu 2 duże namioty (w tym jeden ogrzewany) z łóżkami / leżakami. Jest jedzenie i kawa oraz herbata. Niedociągnięciem jest tymczasowy brak kubków. Nici z kawy / herbaty! Leżę chwilę w ogrzewanym namiocie. W sumie bardziej z lenistwa i chęci pogadania z kimś (są już Eranis i Djtronik) niż prawdziwego zmęczenia. Oni tu trochę śpią, więc nastawiam budzik i ja. Na 20 minut. Gdy dzwoni, wstaję od razu i jadę. Oni jeszcze śpią. Szybko się zbieram i jadę do następnego punktu w Żyrardowie. Zmagam się z kontuzją kostki. Ostrym kłującym bólem dokucza mi jeden z mięśni przyśrodkowych. Zaciskam zęby i oswajam ból.

Miękka buła
Tuż przed Sochaczewem kawałek trzeba pokonać DK50. To jakieś 2 km, ale fatalne, bo z bardzo dużym ruchem i bez pobocza. Potem trasa odbija już do samego Sochaczewa i wraca na DK50 za miastem. Aż strach. Dalej to już cały czas tak strasznie będzie? Na szczęście nie, bo jest pobocze. Linia je wyznaczająca została wymalowana białą farbą, ta farba jest dziwnie karbowana. Pewnie po to by każdy kierowca czuł, że zjeżdża na pobocze. Kierowca roweru szosowego odczuwa to w sposób straszny. Tarka przeokropna!! Przed Żyrardowem niebo jest ciemne od chmur. Zrywa się też silny wiatr (na szczęście w plecy). Widać, że zanosi się na ulewę. Ubieram deszczówkę, a gdy zaczyna lać i grzmieć, chowam się pod wiatą przystanku. Chwilę później dociera dwóch innych zawodników (spali przy stołach w Toruniu). Siedzimy pod wiatą we trójkę. Jeden z nich zakłada wodoodporne skarpetki i zabezpiecza je taśmą izolacyjną, by woda nie dostała się w nie od góry. Sprytne! Robię to samo :). Ulewa przechodzi w zwykły deszcz, ale jakoś nie chce nam się ruszyć. A przecież nie dzieje się nic strasznego i można by jechać! Siedzę i usiłuję się zebrać w sobie. Nijak mi to nie wychodzi. Oj, prawdziwa miękka buła ze mnie! To już pół godziny w plecy, a to nie jest wycieczka krajoznawcza, lecz wyścig! Chłopaki przejawiają jeszcze mniej entuzjazmu niż ja. Przełamuję się i mówię głośno, że jadę. Jak mówię głośno, to przecież nie wycofam się z tego i nie klapnę z powrotem na ławeczkę, prawda? ;). Prawda. Ruszam.

Zombie
W deszczu jedzie mi się dobrze. Nie przeszkadza mi on wcale, więc tym bardziej mam do siebie żal o ten stracony czas. Okazuje się też, że (z zupełnego przypadku) owijając skarpetki taśmą izolacyjną, zablokowałam ból mięśnia kostki. Zadziałało jak taśma rehabilitacyjna i już wiem, ze nie ściągnę tego z nogi aż do końca. Docieram do Żyrardowa, a tam same zombie. W pięknej dużej sali Centrum Kultury plączą się umęczeni zawodnicy. Mokrzy, poowijani w koce, kołdry i co tam jeszcze. Twarze mają poszarzałe, miny niewesołe. Nastroje też. Coś gadają o limicie czasu, czy warto dalej jechać. Że zimno i deszcz po ponad 550km nie pozwolą jej ukończyć. Nie wierzę w to co słyszę! Jest tu tak przygnębiająco, że aby nie załapać doła jem pospiesznie i piję. Na tym punkcie dają też prochy: magnez (biorę i łykam) oraz guaranę (biorę, nie łykam, chowam do plecaka – może się przyda, kto wie?). Obsługa jest wyjątkowo miła. Uciekam jednak stąd szybko i nie ryzykuję załapania doła.

Od Żyrardowa aż do samego końca jedzie mi się znakomicie. I gdyby nie jedna wtopa, to by było wprost pięknie, a było tak:

Edward
DK 50 okazała się ruchliwa, ale z poboczem, nie było więc źle. Okryte złą sławą okolice Grójca, o których tyle słyszałam nie były aż tak fatalne, a samo miasteczko ze starannie wypielęgnowanymi drzewkami bardzo mi się spodobało. Za Grójcem trasa prowadziła drogą równoległą do trasy S7. Ruch mały, jechało się super. To gdzieś tu, przed Białobrzegami dowiaduję się, że mój serdeczny kolega, Edward Dąbrowski miał wypadek. Odwiedzał stację paliw, by coś kupić i przejeżdżał przez kałużę. Była w niej dziura. Upadł na kamień i rozwalił staw biodrowy. Trafił do szpitala. To straszne.

Kontrola
W Białobrzegach jestem pod koniec dnia. Do jedzenia zbyt wiele tu nie ma, ale znajduję trochę ciasta piernikowego z punktu w Żyrardowie. Zjadam z apetytem. Chwilę gadam z innym solistą tu siedzącym (chyba nr 31). Na chwilę też wyłączają prąd. A na zewnątrz trwa jakiś koncert. Zbieram się. Przede mną jazda na Radom. Są tu drogi techniczne, którymi mamy jechać. Pilnuję więc mocno trasy w GPSie, by przypadkiem gdzieś źle nie zjechać. Trochę mota się tu grupa Basi Kwaśniewskiej. Nie mają nawigacji. Spotykam ich jak stoją i myślą co dalej robić. Jest już ciemno. Jadą za mną. Ściśle pilnuję, by trzymali do mnie odległość przynajmniej 100m, a gdy uznaję, że chyba są za blisko, zatrzymuję się nawet i puszczam ich przodem. W ten sposób mam kontrolę nad odległością. W Radomiu jadą inaczej niż ja (chyba), bo zupełnie znikają mi z oczu (byli akurat gdzieś za mną). Okolic Radomia nie wspominam źle.

Śpiąca królewno, dość już tego snu!!!
Za to potem jest wjazd na DK9 i jazda tą drogą do Iłży. Od dawna jest już ciemno. Droga do Iłży jest ruchliwa i bez pobocza. To prawdziwy koszmar. Iłża to moje zatracenie. Ilekroć myślę o BBT wracam do Iłży. Ileż bym dała by móc cofnąć czas!
Błąd nr 1:nie sprawdziłam lokalizacji motelu MOYA – dużego punktu kontrolnego ze spaniem i wymyśliłam sobie, że to gdzieś w centrum. Gdy jadąc trasą go nie znajduję, wpadam w panikę. Zatrzymuję się i na bardzo dużym powiększeniu w GPSie przeklikuję Iłżę. NIE MA MOTELU!!! Cholera!! I co teraz?? Jest mi zimno. Nie ma motelu. Co robić? Latam po tej Iłży jak wściekła. Rowerem i biegiem. Nic. W końcu ktoś jedzie. Od nas. Pytam go gdzie motel. Za miejscowością – odpowiada. Jadę więc za nim trzymając przepisową (nawet większą) odległość. Potem, w motelu mówił, że usiłował mnie zgubić, ale jechałam tak zawzięcie, że nie było to możliwe.
W motelu spotykam Klana i Irenkę, którzy skończyli spanie i zaraz jadą. Nie jestem senna wcale. Ta akcja z szukaniem motelu dodatkowo jeszcze mnie pobudziła.
Błąd nr 2: jest północ. Zjadam obiad i postanawiam (z rozsądku!!) iść spać, by resztę trasy zrobić już bez snu. Zastanawiam się czy warto spać teraz, bo senna nie jestem. No ale idę do pokoju i nastawiam budzik na 50 minut. Ale go NIE włączam. Zasypiam.............................
Budzi mnie przypadkowa rozmowa. Głos jakiegoś chłopaka. Zrywam się jak ostrzelana śrutem. Zlewam się zimnym potem. Mam przeczucie, że stało się coś niedobrego. Spoglądam na zegarek. Miałam spać do 01:50. A jest 04:30. Matko boska!!!! Położyłam trasę! Nie pobiję rekordu jedynej jak dotąd dziewczyny SOLO – Basi Chowaniec. Przespałam swój czas. No i to by było na tyle.

Wścieklizna
Rzucam przekleństwami, latam jak wściekła. Ogarniam się błyskawicznie. Kupuję 2 batoniki na drogę. Uruchamiam GPSa. Cała się trzęsę z nerwów. Wsiadam na rower i jadę. Jest przeraźliwie zimno. Tylko 8 stopni. DK9 planowałam robić w nocy. A ładuję się na nią wraz z zaczynającym się właśnie dniem. Pięknie! Spanie z rozsądku. Do diabła z całym tym rozsądkiem!! Rozsądek nie zawsze jest dobry. Czasem lepiej jednak zdać się na wyczucie. Wściekła jestem jak diabli. Jedzie mi się jednak cały czas dobrze. Tasuję się z zawodnikiem SOLO nr 31. Czuję wyraźnie, że mam więcej sił niż on. On szarpie i stąd to tasowanie. Ja jadę równiutko. Pojawiają się górki. Zupełnie mi one nie przeszkadzają. Ostrowiec Świętokrzyski, Opartów. Tu jeszcze się tasujemy. Na jednym z przystanków on się zatrzymuje i ja też. Chwilę gadamy. To Wojtek Chowaniec, brat Basi - mojej rekordzistki. Mówię mu więc głośno, że przyjechałam tu pobić jej rekord. Robię to specjalnie, by dodać sobie odwagi. Jadę dalej. Pogoda jest piękna. Szykuje się pełen słońca dzień. Tylko ten ruch taki wielki! Jedzie się przez to strasznie. DK9 ma swoje lepsze momenty z poboczem. Ma też jednak fragmenty takie, że włos się jeży na głowie i wtedy pozostaje modlitwa o to, aby to wszystko dobrze się skończyło...

Nasze dziewuchy
W nowej Dębie, w szkole, jest kolejny PK. Jem tu 2 porcje makaronu i jadę. Powoli zaczynam czuć ból ścięgien achillesa, zwłaszcza lewego. Mam też zdrętwiałe 3 palce lewej dłoni. Pewnie bojąc się samochodów zbyt kurczowo trzymałam kierownicę. Zrzucam ciepłe ciuchy, bo po porannym zimnie nie majuż śladu. Od momentu wyjazdu z Iłży narzucam sobie żelazną dyscyplinę. Zatrzymuję się wyłącznie na PK. Wyjątki są dwa: raz przed Rzeszowem, gdy padła bateria w GPSie i za Sanokiem w krzakach sikustop. Narzucam też odpowiednie tempo. Pilnuję pulsu i kadencji. Dzięki temu jedzie mi się lekko. Postanawiam jechać możliwie szybko (ale bez zajechania się!) dopóki jest względnie płasko. Przypuszczam, że w górach mocno zwolnię. Do Rzeszowa dojeżdżam w środku dnia, około 13.00. Docieram zjazdem do dużego ronda. Z góry widać, że całe rondo stoi szczelnie zatkane samochodami. Stoją też ulice dojazdowe. Nie poznaję siebie. Przeciskam się między autami. Czasem jadę normalnie, czasem jak na hulajnodze, ale przemieszczam się. Jazda przez miasto jest mocno nieprzyjemna. Tuż za miastem jest Zajazd Taurus i kolejny punkt kontrolny. Są tu owoce. To świetnie, bo akurat nadeszła taka pora, że mam na nie wielką ochotę. Zjadam tu praktycznie same owoce i piję kawę. W łazience znajduję na umywalce sudocrem. Aż się uśmiecham – nasze dziewuchy tu były!

Pomruczeć?
Za punktem DK 9 osiąga chyba szczyt swojej okropności. Ruch jest tak wielki, że aż boję się w niego włączyć. Czekam długą chwilę na choćby małą lukę. Potem jest wstrętna miejscowość o nazwie z tego co pamiętam, Boguchwała. Przez środek drogi idzie wysepka. Pasy ruchu są wąskie, a ruch ogromny. Tworzą się za mną korki, a silniki TIRów złowrogo za mną powarkują. Staram się nie zwariować i myśleć pozytywnie. Przypominam sobie, że przecież zawsze chciałam poprowadzić takiego TIRa i wydobyć ten głęboki dźwięk z jego silnika osobiście. Potem jest odbicie do Brzozowa i sam Brzozów. A tam trzeci od końca punkt kontrolny obsługiwany przez dziewczyny z Koła Gospodyń Wiejskich. Już ja wiem co dziewczyny z takich kół potrafią wyczarować za specjały! Oczywiście się nie mylę. Ciasto jest wprost przepyszne! Jedząc je aż mrużę oczy z rozkoszy (jako Kot, powinnam może i pomruczeć ;)). Robią mi nawet fotkę jak jem taka rozanielona. Aż żal stąd jechać. No ale trzeba. Dziewczyny zapraszają na ten punkt przy okazji kolejnej edycji BBT.

Miłość, która boli
Za Brzozowem góry zaczynają się na dobre. Już przejazd przez miasteczko to niezły podjazd. W Sanoku szosa jest w fatalnym stanie – dziurawa, frezowana, z koleinami. Jednak jestem tu poza godzinami szczytu i ruch jest znośny. Kolejny podjazd to Lesko. Długi. Zpewnym zaskoczeniem zauważam, że podjazdy idą mi leciutko i…. wcale się nie wlekę (a przecież przypuszczałam, że w górach mocno zwolnię!). Co więcej nie zawsze używam najlżejszych biegów. Pod koniec podjazdu w Lesku mija mnie auto. Chłopak w nim siedzący krzyczy, że ładnie jadę i że to jeszcze tylko kawałek. Jedzie mi się świetnie. Gdyby tylko nie te bolące ścięgna, to by było wprost znakomicie. Senna nie jestem wcale. Czuję się bardzo dobrze. Ekipa wspierająca mnie smsowo jest zaniepokojona moją kontuzją. Proponują nawet bym zwolniła trochę. Mowy nie ma! Staram się izolować ból, oswajać go. Do pewnego stopnia jest to wykonalne. Najgorzej jest po zjazdach, gdy znów trzeba zacząć kręcić. Wtedy ostry kłujący ból lewego achillesa idzie aż w piętę. Cóż poradzić? Miłość do długich tras, jak każda inna miłość, czasem sprawia ból i przynosi cierpienie. 5 km przed punktem w Ustrzykach Dolnych mija mnie auto wyścigu. Pytają czy czegoś potrzebuję. Pytam tylko ile do punktu :). Z auta tego wysiada jakiś zawodnik, numeru nie pamiętam.

Ze znieczuleniem
Na punkcie w Ustrzykach Dolnych jest Ania – pielęgniarka wyścigu. Dowiaduje się o mojej kontuzji i podaje mi dwie tabletki przeciwbólowe. Radzi zapić to słodzoną kawą. Robię co każe. Od Ani i pozostałych osób z punktu wiem, że czasowo do mety mam jakieś 3 godziny. Jest 19.25. Choćbym i miała się od teraz czołgać na brzuchu, wiem już, że zrobię nowy kobiecy rekord trasy w kategorii SOLO. Na samą myśl uśmiecham się do siebie. Uśmiech jednak zaraz schodzi z moich ust, gdy przypominam sobie Iłżę. Ta radość (niestety!) nie będzie pełna. Na punkcie pytają mnie czy poczekam tu na kogoś, by kogoś mieć w zasięgu wzroku na tej ostatniej prostej. Dziwię się. Przez całą trasę jestem SOLO. Na nikogo się nie oglądałam. Tu nie robię wyjątku. Gdy tylko kończę jeść i pić, ubieram się ciepło i jadę. Wyjazd z U. Dolnych to szarówka szybko przechodząca w noc. Droga jest praktycznie zupełnie pusta. Dwa razy wylatują za mną puszczone luzem psy. Mija mnie kilka samochodów.

Bieszczady
Chyba nigdzie niebo nie jest tak czarne i pełne gwiazd jak tutaj. Nie sposób ich policzyć. Są ich pewnie miliony. Meta jest o krok. Docieram na nią o 22.35. I tak po 60 godzinach i 35 minutach kończę swoją najdłuższą w życiu solówkę, łącznie 1015,61km. Mój pierwszy BBT.

FOTKI

kategorie bloga

Moje rowery

Hardtail 78409 km
Przełajówka 51579 km
Terenówka 26133 km
Kolarzówka 51959 km

szukaj

archiwum