Trans Am Bike Race (17)
Poniedziałek, 18 czerwca 2018 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 226.40 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 426m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wstaję tuż po 3 w nocy, przed 4 siedzę już na rowerze. Pada
delikatnie deszcz. Wiatr przeszkadza. Ale na razie nie ma takiego dramatu jak
wczoraj wieczorem. Łydka i nos od rana
mają się lepiej.
Dość długo jadę po ciemku. Jest płasko, nie jest jeszcze gorąco. Upał i wiatr to teraz są największe trudności. Przez kompletne pustkowia jadę kilkadziesiąt kilometrów.
Wyobrażam sobie różne rzeczy. Tzn. myślę o tym, że fatalnie by tu było być podczas takiego wiatru, jaki miałam wczoraj. Nie ma gdzie się schować. Na szczęście teraz jest jeszcze spokojnie. Korzystam z tego i jadę zawzięcie. W końcu nic nie jest dane na zawsze. Ten spokój też ma gdzieś swój kres…
Po 100 km jazdy przez pustkowia docieram do Eads. Wysokość 1268 m n.p.m. Tu zjadam śniadanie. Wreszcie chwila odpoczynku! No i głodna już jestem mocno. Dzień znowu robi się skwarny. Nie ma tu drzew. Są tylko rozległe, odkryte przestrzenie. Nie ma gdzie odpocząć od prażącego słońca.
W kolejnej miejscowości wchodzę do sklepu/stacji. W toalecie zdejmuję koszulkę. Staram się ją wyprać w wodzie z mydłem, a przynajmniej porządnie przepłukać, by pozbyć się soli z potu. Na koniec moczę ją w lodowatej wodzie, lekko wykręcam i taką zimną i kompletnie mokrą zakładam na siebie. Jaka ulga! Tego mi było trzeba – zimnego kompresu! Wychodzę na zewnątrz, wsiadam na rower. Mija jakieś 20 minut… koszulka jest już zupełnie sucha. Takie warunki.
To już są końcowe kilometry w stanie Colorado. Towner wyznacza granicę między stanami. Przy tablicy stanowej z napisem Kansas, zatrzymuję się i robię pamiątkowe zdjęcie. Nie da się stać spokojnie w miejscu - jest tu pełno much! Nie są zbyt duże, ale są ich niesamowite wręcz ilości. A najgorsze jest to, że te muchy boleśnie gryzą! Fotki robię więc błyskawicznie, podskakując. Od jakiegoś czasu wszystko wygląda podobnie i podobnie będzie przez setki kolejnych kilometrów: długa prosta i płaska droga pod wiatr przedni lub przednio – boczny. Dokoła pustkowie. Raz po raz w oddali widać wysoki silos i zabudowania. Jest jak nad morzem, gdy się idzie plażą i gdy widzi się odległy cel. Wydaje się, że to blisko, ale można tak iść i iść i…. nic. Cel się nie przybliża. Bo to wcale nie jest blisko. To tylko złudzenie. Tu jest to samo. Widzę na horyzoncie coś, co jest np. 20 km dalej.
Na liczniku mam blisko 200 km, gdy docieram do Tribune. Tribune jest podobne do innych miast: silos, wieża ciśnień, sklep. Zjadam tu pizzę. Czuję się zmęczona. Przede wszystkim upałem i wiatrem. Wiatr przeszkadza już od kilku dni. Dziennie robię ok. 200 km. A to oznacza, że walczę z wiatrem już od … kilkuset kilometrów… Myślę, że to zmęczenie po mnie widać. Przede wszystkim widać w oczach. Nikt tu jednak mi nie zagląda w oczy. Może się więc wydawać, że jestem ok.
O zmierzchu docieram do Leoti. Kościół jest zamknięty, nie szukam innego, jadę na pocztę. Poczta jest z tych gorszych – nie ma tu zakamarków i jest zlokalizowana w ścisłym centrum miasta.
Tradycyjnie pali się światło. Nie idzie się schować. Trudno, nic nie poradzę, potrzebuję się wyspać. Rozkładam materac i śpiwór, ustawiam budzik. Co chwilę ktoś przychodzi po przesyłkę, chyba pół miasta mnie tu ogląda. Raz, w środku nocy, przychodzi gość, który mnie budzi. Moje legowisko zastawia mu dojście do skrzynki. Budzę się półprzytomna, wstaję i przepraszając odblokowuję dojście do skrzynki. Ten pan też mnie przeprasza - za to, że musiał obudzić. Jest dziwnie, ale wcale nie źle. Potem śpię dalej spokojnie – aż do momentu gdy ze snu wyrywa mnie budzik.
Mapa
Ciąg dalszy
Dość długo jadę po ciemku. Jest płasko, nie jest jeszcze gorąco. Upał i wiatr to teraz są największe trudności. Przez kompletne pustkowia jadę kilkadziesiąt kilometrów.
Wyobrażam sobie różne rzeczy. Tzn. myślę o tym, że fatalnie by tu było być podczas takiego wiatru, jaki miałam wczoraj. Nie ma gdzie się schować. Na szczęście teraz jest jeszcze spokojnie. Korzystam z tego i jadę zawzięcie. W końcu nic nie jest dane na zawsze. Ten spokój też ma gdzieś swój kres…
Po 100 km jazdy przez pustkowia docieram do Eads. Wysokość 1268 m n.p.m. Tu zjadam śniadanie. Wreszcie chwila odpoczynku! No i głodna już jestem mocno. Dzień znowu robi się skwarny. Nie ma tu drzew. Są tylko rozległe, odkryte przestrzenie. Nie ma gdzie odpocząć od prażącego słońca.
W kolejnej miejscowości wchodzę do sklepu/stacji. W toalecie zdejmuję koszulkę. Staram się ją wyprać w wodzie z mydłem, a przynajmniej porządnie przepłukać, by pozbyć się soli z potu. Na koniec moczę ją w lodowatej wodzie, lekko wykręcam i taką zimną i kompletnie mokrą zakładam na siebie. Jaka ulga! Tego mi było trzeba – zimnego kompresu! Wychodzę na zewnątrz, wsiadam na rower. Mija jakieś 20 minut… koszulka jest już zupełnie sucha. Takie warunki.
To już są końcowe kilometry w stanie Colorado. Towner wyznacza granicę między stanami. Przy tablicy stanowej z napisem Kansas, zatrzymuję się i robię pamiątkowe zdjęcie. Nie da się stać spokojnie w miejscu - jest tu pełno much! Nie są zbyt duże, ale są ich niesamowite wręcz ilości. A najgorsze jest to, że te muchy boleśnie gryzą! Fotki robię więc błyskawicznie, podskakując. Od jakiegoś czasu wszystko wygląda podobnie i podobnie będzie przez setki kolejnych kilometrów: długa prosta i płaska droga pod wiatr przedni lub przednio – boczny. Dokoła pustkowie. Raz po raz w oddali widać wysoki silos i zabudowania. Jest jak nad morzem, gdy się idzie plażą i gdy widzi się odległy cel. Wydaje się, że to blisko, ale można tak iść i iść i…. nic. Cel się nie przybliża. Bo to wcale nie jest blisko. To tylko złudzenie. Tu jest to samo. Widzę na horyzoncie coś, co jest np. 20 km dalej.
Na liczniku mam blisko 200 km, gdy docieram do Tribune. Tribune jest podobne do innych miast: silos, wieża ciśnień, sklep. Zjadam tu pizzę. Czuję się zmęczona. Przede wszystkim upałem i wiatrem. Wiatr przeszkadza już od kilku dni. Dziennie robię ok. 200 km. A to oznacza, że walczę z wiatrem już od … kilkuset kilometrów… Myślę, że to zmęczenie po mnie widać. Przede wszystkim widać w oczach. Nikt tu jednak mi nie zagląda w oczy. Może się więc wydawać, że jestem ok.
O zmierzchu docieram do Leoti. Kościół jest zamknięty, nie szukam innego, jadę na pocztę. Poczta jest z tych gorszych – nie ma tu zakamarków i jest zlokalizowana w ścisłym centrum miasta.
Tradycyjnie pali się światło. Nie idzie się schować. Trudno, nic nie poradzę, potrzebuję się wyspać. Rozkładam materac i śpiwór, ustawiam budzik. Co chwilę ktoś przychodzi po przesyłkę, chyba pół miasta mnie tu ogląda. Raz, w środku nocy, przychodzi gość, który mnie budzi. Moje legowisko zastawia mu dojście do skrzynki. Budzę się półprzytomna, wstaję i przepraszając odblokowuję dojście do skrzynki. Ten pan też mnie przeprasza - za to, że musiał obudzić. Jest dziwnie, ale wcale nie źle. Potem śpię dalej spokojnie – aż do momentu gdy ze snu wyrywa mnie budzik.
Mapa
Ciąg dalszy
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!