Gatto.Rosablog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl
Statystyki zbiorcze na stronę

Znajomi

wszyscy znajomi(99)
Kalendarz na stronę

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kot.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

do 250

Dystans całkowity:15612.19 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:376:49
Średnia prędkość:20.24 km/h
Maksymalna prędkość:49.50 km/h
Suma podjazdów:72371 m
Maks. tętno średnie:128 (67 %)
Suma kalorii:1712 kcal
Liczba aktywności:72
Średnio na aktywność:216.84 km i 10h 45m
Więcej statystyk

Sochaczew

Sobota, 20 listopada 2021 Kategoria do 250, Kocia czytelnia
Km: 244.70 Km teren: 0.00 Czas: 09:09 km/h: 26.74
Pr. maks.: 43.80 Temperatura: 10.0°C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 816m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Są miejsca, w które lubię wracać. Świetliste, wysokie okna, noc, zegar na fasadzie, silny wiatr. To wszystko to jest Sochaczew i jeden z najładniejszych dworców kolejowych. Bilet powrotny z Sochaczewa kupiłam gdzieś w połowie tygodnia. Z listopadowym wiatrem polecieć właśnie tam – taki był plan. Jednak im bliżej było soboty, tym więcej wątpliwości. Czy na pewno? Czy będzie padało? Jak mocno będzie wychładzał wiatr? Jak będzie na drodze nr 92 późnym popołudniem, gdy już będzie ciemno? Czy na pewno mi się chce? W końcu to aż 240 km… tylko po to by popatrzeć na okna dworca w Sochaczewie.

Listopad obiecał, że przez cały czas będzie trzymał silną rękę wiatru na moich plecach. Obiecał też ciepło – tyle, ile go w sobie ma, czyli... niewiele. Deszcz? Może trochę mżawki, w sumie nic strasznego. Noc? No cóż, bardzo łatwo jest wpaść w noc na rowerze w drugiej połowie listopada. Słońce? Jeśli się pojawi, to tylko na chwilę. Żeby przełamać szarości. Szarość będzie występowała we wszystkich swoich odcieniach. Będzie szary, jasnoszary, ciemnoszary, czarno-szary, szarozielony, szaro-granatowy, ołowiany i milion odcieni pośrednich, które występują w przyrodzie tylko teraz.



W sobotę rano zjadam dobre śniadanie i wychodzę z domu. Wieje mocno i z właściwego kierunku. Kiedy ostatnio jechałam z wiatrem? Wstyd przyznać – nie pamiętam! Jakoś od dawna się nie składało. Kiedy ruszam, jest już widno, a o tej porze roku oznacza to, że wcale nie jest aż tak wcześnie. To niestety też oznacza, że nie tylko ja nie śpię – na drodze są już samochody. Na szczęście DK92 w Swarzędzu i na dalszych kilometrach jest dwupasmówką, a dalej ma pobocze. Nieprzyjemnie robi się dopiero około 48 km trasy, za Wrześnią. Przez następne 30 km krajówka nie ma pobocza, a w każdą stronę jest tylko jeden pas. Ruch niby nie aż tak duży, ale jednak nieco irytujący.



Wiatr za to wieje idealnie i mogę jechać szybko, w zasadzie bez żadnego wysiłku. W pewnym momencie dochodzę nawet do wniosku, że ta trasa ucieka zdecydowanie za szybko. Po pożywnym śniadaniu nie potrzebuję postojów i zatrzymuję się nieco na wyrost. Po to tylko, żeby wytopić trochę czasu. Nie przykładam się do tej jazdy, bo zupełnie nie ma takiej potrzeby. Gdzieś w połowie trasy pojawiają się myśli, by może dziabnąć Warszawę. Z tym wiatrem to zupełnie możliwe. Nie mam jednak biletu kolejowego na odcinek Warszawa-Sochaczew. Poza tym od Sochaczewa nie mam też wgranej dalszej trasy. A to dość istotny problem. Im bliżej stolicy, tym ruch większy, więc lepiej nie lecieć krajówką. W dodatku to już by było po ciemku. Mam dobrze opracowany fragment Sochaczew - Warszawa. Tyle, że nie jest to wgrane do nawigacji.





W tej sytuacji odpuszczam. Dochodzę do wniosku, że ostatecznie to bez sensu. Poza tym, tego roku przecież już byłam w Warszawie. I tak, na myślach różnorakich, upływa mi czas oraz upływają kilometry. Wiatr jest po prostu wspaniały. W Zdunach, jest to kawałek przed Łowiczem, robię ostatni postój przed Sochaczewem. Trafiam na nieduży Orlen.



Biorę kawę i zjadam rogala. Mam w nogach niemal 200 km i dopiero teraz zaczynam czuć lekki głód po śniadaniu. Gdy wychodzę ze stacji, jest już prawie ciemno.





W Sochaczewie zaczyna leciutko kropić. Mżawka w wersji mini. Robię kilka zdjęć i zastanawiam się, co dalej. Do odjazdu pociągu mam bardzo dużo czasu. Obczajam zatem miejscowy Orlen, idę zobaczyć ruiny zamku, a potem jadę na dworzec.



Po ciemku, gdy jest rozświetlony, robi niesamowite wrażenie.





Cały urok psują niestety zainstalowani w poczekalni menele. Śmierdzą okropnie. Jest zimno i wieje, więc nie uśmiecha mi się siedzieć na zewnątrz. Jakoś wytrzymuję ten smród, ale tylko do czasu, gdy wyciągają papierosy i zaczynają kopcić. Tego jest już za wiele. Wychodzę na zewnątrz. Kręcę się z rowerem i w końcu siadam pod wiatą przystankową. Wieje tu i jest zimno, ale przynajmniej nie śmierdzi.



Siedząc patrzę na okna dworca i miły to jest widok. Powrót koleją, z przygodami. Przed Słupcą do pociągu wsiada dwóch agresywnych i wulgarnych facetów. W Słupcy Straż Ochrony Kolei ich wyprowadza, ale cała akcja spowodowała aż półgodzinne opóźnienie.

MRDP 2021 (10)

Wtorek, 31 sierpnia 2021 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, MRDP 2021
Km: 202.60 Km teren: 0.00 Czas: 11:35 km/h: 17.49
Pr. maks.: 36.40 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 701m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Poranek w Zgorzelcu jest oczywiście zimny i mglisty. Niczego innego się nie spodziewałam. No – może jeszcze ewentualnie deszczu, ale tego chwilowo nie ma. W samym mieście jest trochę bruków i nie mogę na nich utrzymać roweru. Prawa dłoń nie działa. Idę więc pieszo i zamartwiam się. Źle to wygląda, bo za chwilę zaczną się słynne lubuskie bruki w większych niż tu ilościach. Niektóre będą ok., ale stan wielu z nich pozostawia sporo do życzenia.

Jadę przez deszczowe bory dolnośląskie. Tak, tak – znowu pada. Zieleń dzięki temu jest bardziej zielona, las pachnie mocniej, kwitnące wrzosy są na maksa fioletowe, asfalt umyty, a wszelkie kamienne bruki błyszczą jak polakierowane. Deszczowa pogoda ma tyle zalet!





W Stojanowie szybkie zakupy w małym sklepiku i w drogę.
Gozdnica – 4 lata temu byłam tu równo o 12.00 w południe, w momencie upływu limitu 10 dni, w których wypadałoby się zmieścić z dojazdem na metę MRDP. Teraz do upływu limitu zostały jeszcze 2 godziny. Cały czas jadę lepiej niż wtedy. Ale nadal zdecydowanie za słabo! W głowie mam najróżniejsze myśli.

Od tych zupełnie czarnych, typu:
- po co mi to wszystko,
- za jakie grzechy taka okropna pogoda,
- nie lubię roweru – a niechże go ktoś weźmie i ukradnie, to będę miała spokój,
- było jechać na wakacje all inclusive,
- zabierzcie mnie z tych wakacji!
Po myśli, które kompletnie nie pasują do tego, co się tu wyrabia:
- nie jest aż tak źle, nie ma mrozu i nie leży śnieg,
- z nikim nie muszę się użerać, na szczęście jestem tu sama,
- za 4 lata z pewnością się uda wyszarpnąć ten limit,
- zawsze mogłoby być gorzej, np. mogłabym teraz siedzieć w pracy,
- jak ja lubię jeździć na rowerze! Mimo tej pogody! Z pewnością milion osób chętnie by się ze mną zamieniło. Ale to ja tu jestem, jak fajnie!

Na wjeździe do Przewozu, po prawej stronie drogi, jest stacja paliw. To 58 km trasy na dziś. Potrzebuję czegoś słodkiego i kawy oraz ciepła ogólnego, którego można nałapać tylko w pomieszczeniu zamkniętym. Wchodzę, biorę kawę i jakieś Princessy albo Bounty. Potem mam ochotę na drugą kawę, a pani zza lady mówi, że tu kawa jest za darmo, że mogę pić ile chcę i nie pytać. Na kompletny kofeinowy odlot nie pozwalam sobie. Na 2 porcjach poprzestaję. Stąd dzwonię również do Daniela – Dyrektora Wyścigu. Mówię mu, że oto limit się kończy, a ja niestety mam jeszcze konkretny kawałek do mety. Pytam, co robić. Odpowiedź jest jedna: jak to co? JECHAĆ! Lepszej motywacji nie mogłam dostać. Wylatuję z tej stacji, jak oparzona i jadę dalej.

Motywacji mi nie brakuje. Cały ten wyścig – od początku do końca jadę najlepiej jak umiem. Mam tę motywację w sobie, mogę też zawsze liczyć na moich najlepszych na świecie kibiców. Dziś np. P. pisze mi tak:

A deszcz pada i pada,
Będę w pysk lał dziada,
Bo mi Marzenę zmoczył,
I nawet nie przeprosił.
Słuchaj ty deszczu porąbany,
Dudniący o dachy głucho
Będziemy mieli jeszcze
SUCHOOOO :)”

Dzień upływa mi początkowo na walce z deszczem, potem z deszczem i wiatrem, a na końcu z samym wiatrem, który stopniowo przybiera na sile. W międzyczasie muszę też jakoś radzić sobie z odcinkami brukowanymi. W większości idę je pieszo, na co tracę dużo czasu. Wszystko z zegarkiem w ręku, żeby koniecznie zdążyć dziś na prom Połęcko przez Odrę. Wiatr się wzmaga coraz bardziej i oczywiście jest to wiatr przeciwny, który kosztuje sporo sił. Wspominałam już wcześniej, że gdybym mogła sobie wybrać złą pogodę: wiatr, czy deszcz – to zawsze wybiorę deszcz. W pełni to podtrzymuję. Deszcz jest jedynie nieprzyjemny. Natomiast wiatr po prostu zabija.

W Gubinie wizyta na Orlenie. Jestem strasznie głodna i potrzebuję czegoś ciepłego do picia. Gdzieś mniej więcej tu zauważam, że nogawki i rękawki jakoś tak dziwnie na mnie wiszą. Jem przecież dużo, ale chyba zaczynam znikać… Wysiłek i walka z zimnem, deszczem i wiatrem najwyraźniej kosztują znacznie więcej energii, niż jestem w stanie przyjąć z jedzeniem. Z nogawkami to w ogóle jest osobny temat – silikony, które trzymają je w miejscu porobiły mi pęcherze na udach. To dlatego, że mam je na sobie całe dnie i zapominam, by je raz po raz ruszyć góra-dół.

Z Gubina dzwonię na przeprawę promową, żeby się upewnić, czy na pewno prom dziś kursuje. Bardzo wieje i nie wiem, czy w takich warunkach też pływają. Na szczęście okazuje się, że tak. Słoneczne, zimne i wietrzne popołudnie – takie warunki mam na promie (151 km trasy na dziś). Jak się później okazało tego dnia byłam ostatnią osobą z MRDP, która zdążyła na prom. Kilku chłopaków, którzy byli za mną pojechało objazdem, a Wojtek Łuszcz zanocował tuż przed promem, by przeprawić się rano.







Po wyjściu z promu wbijam pod dużą i głęboką wiatę przystankową. Idealnie osłonięte od wiatru miejsce, by zarezerwować nocleg na dziś. Liczę trasę i wychodzą mi Słubice. Udaje się zaklepać pokój, więc ze spokojną głową mogę jechać dalej. Zaraz za promem jest jeszcze krótki kawałek bruku, który jednak można ominąć chodnikiem, a potem już GŁADKIE szosy.

Ta gładkość ma jednak swoją cenę – są to drogi krajowe. Na początek DK 29. Jadę nią przez około 12 km i docieram do Cybinki. Cybinka to punkt kontrolny (174 km). Stukam zatem obowiązkowego SMSa i wchodzę na stację Moya, by trochę dojść do siebie i nabrać energii na pozostałe do hotelu 29 km. Kiedy wychodzę ze stacji, jest już prawie ciemno, a podczas jazdy ciemność robi się zupełna. Ta droga nie jest przyjemna do jazdy. Ruch jest umiarkowany. Większość kierowców mija mnie z dobrym odstępem. Za wyjątkiem jednego TIRa z pustą naczepą na drewno.

Mijam węzeł autostradowy Świecko, pełno tu dużych, ciężarowych samochodów, jadą całymi stadami. Do hotelu jeszcze tylko 8 km. W Słubicach nic nie ma, poza kantorami. Hotel w środku jest odremontowany, a pani w recepcji chyba w dodatku uważa, że jest to ósmy cud świata. Nie pozwala mi wziąć roweru do pokoju, bo pokój przecież jest elegancki i odnowiony. Udaje mi się wynegocjować zamknięcie go w suszarni, a pokój dostaję zaraz naprzeciwko, żeby do roweru było blisko. Z jednej strony fajnie, a z drugiej nie do końca – to wszystko jest również blisko recepcji i w nocy będę wybudzana przez hotelowych gości, którzy do tej recepcji będą przyłazić.

Pokój faktycznie jest ładny. Niby ok., ale… zauważam biegnącą po szafce nocnej pluskwę. Próbowałam ją zlikwidować, ale uciekła. Potem jeszcze jedna, a następnie… jedna ususzona pod poduszką. Wywracam więc całą pościel do góry nogami. Pod prysznicem również znajduję jakiegoś okropnego owada.

Pozamiatane.



To ostatni nocleg w hotelu podczas tego MRDP. Do mety 600 km i chcę to zrobić na raz, z ewentualnymi drzemkami po przystankach. Planowałam się tu dobrze zregenerować, a tymczasem mam hałas z recepcji, zimno w pokoju i jeszcze pluskwy! Trzęsę się ze strachu przed nimi. Hotel Holidays, Słubice – nie polecam. Zasypiam, a w nocy znowu mam dreszcze i zimne poty.



Ciąg dalszy

MRDP 2021 (7)

Sobota, 28 sierpnia 2021 Kategoria MRDP 2021, Kocia czytelnia, do 250
Km: 218.00 Km teren: 0.00 Czas: 11:43 km/h: 18.61
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1856m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Dziś ma być bardziej płasko. Trzeba tylko dociągnąć do Kubalonki i chyba jakoś to będzie. Żałuję, że wczoraj nie dałam rady dotrzeć do Jaworzynki. To tam pierwotnie planowałam spać.

Na razie nie pada. Początkowo jest płasko, ale oczywiście pamiętam, co na tej trasie czeka mnie już niebawem: Szare. Ostra ściana po betonowych, ażurowych płytach. To jedna z kultowych już chyba ścianek MRDP. Nie pamiętam za to, by 4 lata temu na trasie była Jaworzynka. To chyba nowość. Prowadzą tu pełne uroku wąskie, często leśne drogi. Bardzo fajny kawałek.

No i to jest prawie koniec gór, przynajmniej na jakiś czas. Teraz pozostają Istebna i Kubalonka. Istebnej nigdy nie lubiłam. I myślę, że już nie polubię. Po dziurawym asfalcie pełznę pod górę. Na górze, po prawej stronie drogi, restauracja. Jest około godziny 9:00 rano i szybko decyduję, że to pora w sam raz… na obiad. Wnętrze restauracji jest wyjątkowo ładne. Duże i chyba zabytkowe. Bardzo podoba mi się ciemny, stary, drewniany parkiet. Boski!



Zamawiam pierogi na dziś wieczór i jutro rano oraz dwudaniowy obiad na teraz. Najadam się do syta i jadę na Kubalonkę. Ten podjazd nie jest jakoś wybitnie ciężki, nawet jest całkiem ładny. Ale po przejeździe przez Istebną, chwilowo nie podoba mi się nic.

A potem robi się nawet gorzej. Zarówno łydka, jak i Achilles dokuczają. Jadę przez to znacznie wolniej, niż bym mogła. Każde mocniejsze depnięcie / pociągnięcie nasila ból. Wszystko bez sensu. W Wiśle wbijam na Orlen po kawę. Jazda jest nieprzyjemna. Tradycyjnie jest tu duży ruch. W dodatku są akurat prowadzone roboty drogowe i korki samochodowe ciągną się przez wiele kilometrów. Takie odcinki trzeba po prostu jakoś przetrwać. Kiedyś będzie lepiej. Chyba.

Dziś wypadam poza limit czasowy. Nie sądzę, bym mogła to jeszcze odwrócić. Nie przy tych kontuzjach. Powracają do mnie jak bumerang słowa, które napisał mi jakiś czas temu M. - o walce o limit. Czuję się, jakbym właśnie połknęła gorzkie lekarstwo, bez szans na popicie tego słodką herbatą.

W Cieszynie jest szaro i ponuro. Dopada mnie dziwny strach przed rozcięciem opony. Do lubuskich bruków jeszcze daleko, ale myślę sobie, że jeśli tam trafi mi się tego typu awaria, to do mety nie dojadę wcale. Dlatego jadąc teraz rozglądam się za sklepem rowerowym. No i jest! Kupuję 1 oponę szosową. Najlżejszą dostępną. Chłopaki ze sklepu obserwują MRDP i dają mi dużą zniżkę na tę oponę. Życzą powodzenia mówiąc, że będą dalej patrzeć, jak jadę. Miło!

W Skotnicy trasa odbija na Żelazny Szlak Rowerowy. To nowość. Zupełnie odseparowana od ruchu droga dla rowerów. Mimo, że dzień nie należy do pięknych, rowerzystów trochę się tu kręci. K. pisze, żebym pamiętała o zaakceptowanym przez Daniela – Dyrektora Wyścigu, punkcie wsparcia w Gorzyczkach. Sprawdzam więc i okazuje się, że to już całkiem niedaleko. Jak się jednak okazuje, punktu nie muszę szukać, ani się za nim rozglądać, bo na spotkanie wyjeżdża mi Roman, który ten punkt zorganizował! Docieramy wspólnie do Gorzyczek (108 km trasy na dziś). Po drodze opowiadam mu o sytuacji w peletonie na MRDP.

Obecnie wygląda to mniej więcej tak:
Konie galopują już wybrzeżem.
Średnia krajowa obstawia zachód.
Betony siedzą nadal w górach.
Natomiast pistolety już się wystrzelały i leżą porozrzucane po różnych punktach trasy.
Śmiejemy się – ale tak to właśnie wygląda. Nie ulega wątpliwości, że niestety należę do kategorii betonów. Choć to i tak lepiej, niż być pistoletem. Szczytem marzeń natomiast jest dołączenie, do tych co galopują, gdzieś tam, daleko.

Na miejscu, u Romana, jest wszystko. Nawet materace do spania! Tyle tego dobrego, że zupełnie nie wiem, co pić i jeść. Mój zmęczony umysł nie analizuje wystarczająco szybko. Na pewno zjadłam bardzo dobry makaron. Chyba też jajecznicę. Popijam colą lub pepsi i chyba kawą. Na pewno wzięłam na drogę princessę. A może 2 lub 3?... Roman, w czasie gdy jadłam, zaopiekował się moim rowerem. Umył i nasmarował napęd oraz wymienił klocki hamulcowe przy tylnym hamulcu. Następnie weszłam na chwilę na korytarz, do domu, by złapać wi-fi. To już pora na rezerwację noclegu. Rezerwuję pokój w Złotym Stoku, nie wiedząc jeszcze, że… nic z tego nie będzie. Że będę nocowała w Głuchołazach.





Roman odprowadza mnie kawałek – dziękuję mu za przemiłą gościnę, pyszne jedzenie i pracę nad moim rowerem. Myślę sobie, że nasze największe polskie ultra powoli zaczyna przypominać TransAm Bike Race w Stanach. Tam wyścig żyje. Żyją nim nie tylko uczestnicy, ale też wielu ludzi mieszkających przy trasie. My, uczestnicy wyścigu, nazywaliśmy ich Road Angels.
My Road Angel is just flying away - patrzę na Romana, jak stopniowo się oddala. Dalsza jazda boli. Łydka ciągnie i nie mam za bardzo pomysłu, jak ją ustawić, aby było poprawnie. Jedyne co mogę zrobić, to jechać wolniej.

Kietrz (149 km dziś), kolejny punkt kontrolny. Stukam smsa potwierdzającego dotarcie do punktu, siedząc na schodach jakiegoś małego kościółka, albo większej kapliczki, zaraz przy drodze, po prawej stronie. Pamiętam ceglane ściany, zaryglowane drzwi, ciepławe schody, bramę obok. Próbuję rozciągać łydkę i rozmasować ją. Efekt w sumie żaden. Jadę dalej, bez prędkości, bez nastroju. Jest zupełnie nijako. W Głubczycach odwiedzam Orlen (172 km trasy). Zimno mi, więc chowam się w toalecie. Wiem już, że nie dotrę dziś do Złotego Stoku. Nocleg musi być niestety wcześniej. Dziś rezerwacja noclegu idzie mi jak po grudzie i tracę na nią dużo czasu. Wykonuję chyba milion połączeń. Nigdzie nie ma wolnych miejsc. Czyżbym jednak MUSIAŁA jechać do Złotego Stoku? Wcale nie chcę. Dotrę tam w środku nocy i ze snem wejdę na dzień. A przecież za dnia jedzie się znacznie bardziej efektywnie, więc szkoda wtedy spać. Ostatecznie udaje się nagrać pokój w hotelu w Głuchołazach. To również tu, na tej stacji, odbieram aż dwa telefony. Zupełnie mi się nie chce gadać. Z nikim, ani o niczym. Staram się być miła, ale obie rozmowy kończę bardzo szybko.

Nie bardzo pamiętam drogę do Prudnika. Z pewnością w międzyczasie zrobiło się ciemno. Prudnik już był po ciemku. 4 lata temu byłam tu rano (następnego dnia) i piłam kawę. Nadal jadę lepiej, niż 4 lata temu. Teraz nawet się tu nie zatrzymuję. Do Głuchołazów już przecież blisko, 18 km. Droga jest prawie płaska, minimalnie idzie pod górę. Praktycznie tego nie czuję. Mój hotel jest trochę w bok od trasy. Na szczęście nie jest to daleko, nie trzeba też pokonywać żadnej górki. Zarezerwowany mam… apartament. Ale to tylko dlatego, że był to jedyny wolny pokój. Jest to najdroższy mój nocleg na całym tegorocznym MRDP. Płacę aż 180 zł, a nawet nie mogę zabrać roweru do pokoju! Muszę rozpakować wszystko co potrzebne, na co schodzi dodatkowy czas. Paru rzeczy zapominam zabrać, ale już się nie cofam.

Schemat wieczorny taki, jak zwykle: zjadam pół porcji obiadowej (tym razem przywiezionej z Istebnej), piję coś ciepłego (tym razem herbatę, bo w pokoju jest czajnik i torebki z herbatą), gorący prysznic i …. Nie. Jeszcze nie do snu. Najpierw rolowanie łydki przy użyciu szklanki z dość grubego szkła i wcieranie maści, którą kupiłam w Zawoi – w prawą łydkę i w lewego Achillesa.

Dobranoc. Jutro będzie nowy dzień. I cały dzień będę jeździć rowerem.





Ciąg dalszy

MRDP 2021 (5)

Czwartek, 26 sierpnia 2021 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, MRDP 2021
Km: 209.30 Km teren: 0.00 Czas: 13:13 km/h: 15.84
Pr. maks.: 49.30 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2879m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Poranek w Krempnej jest wyjątkowo rześki. W pokoju zimno, za oknem mgła, a nad nią czyste niebo. Odgrzewam resztę pierogów, piję gorącą wodę, zjadam trochę kabanosów. Generalnie jest tak sobie. Trzeszczy lewy Achilles. A to znak, że muszę bardzo uważać. To w żadnym wypadku nie może pójść dalej.
Poranne wieści odwracają nieco moją uwagę od narastającej kontuzji.

P. pisze:
Jest dobrze Marzenko,
Dziś przekroczysz połowę trasy, Panienko
Oby noga podawała
A do mety dojedziesz zdrowa i cała

Pisze również W.:
„Jesteś w moim ulubionym Beskidzie Niskim, popatrz na łemkowskie cerkwie i krajobraz”

M. z kolei pociesza, że zimny poranek nie powinien być straszny, bo zaczynam przecież od podjazdu. Faktycznie, droga idzie w górę. Z wysokości 373 m n.p.m. na 540 m n.p.m. Dzięki temu zimno nie jest specjalnie dokuczliwe. Następne 30 km to seria podjazdów i zjazdów. Od kilkudziesięciu do może 100 m pionu każdy. Jest więc dość dynamicznie. Potem odcinek 10 km  wspinaczki na Przełęcz Małastowską (605 m n.p.m.) - początkowo łagodnie, z ostrzejszą końcówką.

Banica. Odbijając przy kościółku w prawo, wprost na ostrą, pionową ścianę, przypominam sobie pierwszy wieczór tegorocznego MRDP. Jak ubierając się na noc pod wiatą przystankową rozmawiałam z Marcinem Nalazkiem. Powiedzieliśmy sobie, że pamiętamy trasę MRDP. Ja dodałam, że w związku z tym, pamiętam również, gdzie będzie bolało. Obydwoje wtedy mieliśmy miny smutne i poważne. Tak więc boleść nr 1: Banica. Schodzę z roweru i idę pod górę. Stopy stawiam w jodełkę, by przypadkiem nie pogłębić kontuzji Achillesa i nie ponaciągać łydek. Niektórzy mówią, że spacer z rowerem pod górę to sól kolarstwa. No, nie wiem…

Droga potem odbija w lewo i nadal jest mocno pod górę (do wysokości 741 m n.p.m.). Dogania mnie tu Łukasz Łapa i jest to chyba ostatni raz, gdy widzimy się podczas tego maratonu. Czuję się mocno zmęczona i częściowo ten podjazd robię na nogach, zamiast w siodle. Gdzieś podczas tej wędrówki zaczyna padać deszcz. To koniec dobrej pogody. Na dłużej.

Na szczęście teraz zaczyna się niemal 60 kilometrowy odcinek, na którym można nieco odpocząć. Droga delikatnie, ale jednak, opada. Jeśli trafiają się podjazdy, to w sumie nieistotne. Takie tam drobiazgi. Jazdę uprzykrzają deszcz, chłód i całkiem spory ruch.

Muszyna, 107 km trasy na dziś. Deszcz, dużo samochodów i fontanny wody spod ich kół, hałas. Jest tu kolejny punkt kontrolny. Chowam się zatem pod wiatą przystankową, by wysłać obowiązkowego smsa, że jestem tu. No i gdy uruchamiam telefon widzę, że dodzwonić się do mnie próbował K. Czas na chwilę staje w miejscu. Obydwoje jedziemy ten maraton i umawialiśmy się, że nie będziemy się nawzajem rozpraszać. Żadnych telefonów, wiadomości. Nic. No chyba, że… wydarzy się coś niedobrego. Stoję jak wryta, nie wiem jak długo, ale chyba raczej krótko. Rzeczywistość każe mi działać szybko – leje i jest zimno, jeszcze chwila i wpadnę w dreszcze. Wybierając numer myślę tylko o tym, żeby odebrał telefon osobiście i żeby mówił z sensem. To najważniejsze. Słysząc głos po drugiej stronie, czuję ulgę. Choć słychać bardzo słabo w tym hałasie, dociera do mnie, że coś z obojczykiem. Tylko jedna rozsądna rzecz przychodzi mi w tym momencie do głowy: pojechać normalnie trasą do Piwnicznej-Zdroju. Tam jest hotel z dobrą restauracją – miejsce, które znam. Byłam tam na poprzednim MRDP. Stamtąd będę mogła, jedząc obiad i siedząc w spokoju i cieple, porozmawiać.

Jadę odcinkiem, który lubię. Tym razem nie mam jednak z niego żadnej radości. Pada, zimno, no i nie wiem do końca, co dokładnie się stało. 25 km drogi, które mam do restauracji dłużą mi się okropnie. W końcu jednak jestem. Przypinam rower, wchodzę do środka, deszczówka spływa ze mnie, czyniąc na podłodze kałuże. Zamawiam obiad i dzwonię do K. Złamanie otwarte, wieloodłamkowe lewego obojczyka. Lot pod koniec zjazdu z Przysłopu do Stryszawy, na ostrym zakręcie w prawo. Było rano, mokro, ślisko. Jest w szpitalu w Suchej Beskidzkiej… mam jechać dalej. Jestem całą tą sytuacją mocno wstrząśnięta. Jem i płaczę jednocześnie. Wyrzucam sobie, że to moja wina. Wspominam nasze zimowe spacery, gdy z pełnym entuzjazmem opowiadałam o MRDP. Może nie powinnam była…

Gdy wychodzę z restauracji, by przyjąć na rowerze kolejną porcję deszczu i zimna, nie wiem jeszcze co zrobię. Czy pojadę dalej, czy się wycofam. Jadę trochę jak automat.

Odbiciem w lewo z drogi nr 87 (156 km dzisiejszej trasy), kończy się ulgowy fragment. Znowu wracają podjazdy i idą mi one dobrze. Jest wieczór. Robi się ciemno i cały czas pada. Wjeżdżam w las, 166 km trasy. Wąska droga, niemożliwie stroma. Nooo, ściana po prostu. Idę, stopy stawiając w jodełkę. Idę… źle! Muszę kawałek wrócić po tej ścianie w dół. Właściwa droga to cały czas jest mur, po którym mozolnie się wdrapuję. Idę i idę i końca tego marszu nie widać. Nie wygląda to zbyt dobrze. Gdyby chociaż nie padało i było odrobinę cieplej! W końcu jest – koniec! Koniec podejścia, bo przecież nie marszu. W dół podobna ściana po wąskim asfalcie. Trochę tu piasku, trochę żwiru, wąsko. W nocy i deszczu to nie są warunki do bezpiecznego zjazdu. Sprawdzam godzinę – jest już późno. Uruchamiam telefon modląc się, by był tu zasięg. Na szczęście jest. Dzwonię do hotelu w Łapszach Niżnych. Będąc w Piwnicznej zarezerwowałam tam nocleg. Mówię, że będę znacznie później niż planowałam, ponieważ jadę rowerem, a warunki są… szczególne. Miły głos po drugiej stronie uspokaja, że mam się nie przejmować godziną, tylko bezpiecznie dojechać. No to ulga.

I tak oto Bystry Wierch, nowość na trasie MRDP, przeczesał mnie konkretnie. Łącznie aż 5 km spaceru. A licząc razem z Banicą, ponad 10 000 kroków.

Potem jazda wzdłuż Dunajca. Drobny deszczyk i mgła. Warunki po prostu okropne. Chwilami nie widać drogi. Czasem trafia się odcinek szosy z odblaskami i czuję się wtedy jak pilot prowadzący samolot pasem startowym. Hmm... nawet fajnie!

Czeka mnie jeszcze tej nocy jeden większy podjazd przez las, następnie zjazd nad zaporę przed Niedzicą (200 km trasy), potem łagodny, długi podjazd i wreszcie Łapsze Niżne z Pensjonatem „Nowak”. Pani w recepcji czeka na mnie i jest tak miła, że pozwala zabrać zmoknięty rower do pokoju.

Gorący prysznic. Pierogi z bryndzą, które kupiłam w Piwnicznej i idę spać. W nocy budzą mnie dreszcze i zimne poty. Potem jakoś śpię dalej, bo te 5 godzin snu, to przecież niezbędne minimum. Był to bardzo ciężki dzień. Jakoś go udźwignęłam. Może jutro będzie lepiej.






Ciąg dalszy

MRDP 2021 (4)

Środa, 25 sierpnia 2021 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, MRDP 2021
Km: 235.70 Km teren: 0.00 Czas: 13:34 km/h: 17.37
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 3048m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Wstaję po 5 godzinach snu. Początek dnia wygląda tak:
„Jem pierogi, które kupiłam wczoraj o 8 rano w Woli Uhruskiej. Na ciepło, jest tu mikrofala. Nie wiem, chyba nadal pada. Jednak ostatecznie wolę walkę z deszczem niż z wiatrem. Wiatr kosztuje więcej sił. A deszcz jest jedynie nieprzyjemny.”
Chwilę później dodaję: „Na samą myśl o wyjściu stąd mam dreszcze”. Zatem nie jest to zbyt przyjemny poranek.

Kiedy wychodzę z hotelu z rowerem na zewnątrz, nie pada, ale jest chłodno i przeraźliwie szaro. Mam na sobie mokrawe ubrania i mokre buty oraz skarpetki. Jadę przez obrzeża Przemyśla i usiłuję ustalić, jaki to dzień tygodnia. Z pewnością jest wcześnie rano. To wszystko, co wiem. To nie daje mi spokoju, a ponieważ i tak muszę zdjąć spodnie deszczowe i osłonkę na kask, zatrzymuję się, na chwilę uruchamiam telefon i nadaję: „To jest czwartek, czy piątek? No bo chyba nie SOBOTA?”
W. odpowiada: „jest środa dzisiaj. Spokojnie.”
To jest ten moment, w którym uwierzyłabym w każdy dzień. Jednak świadomość, że jest to środa działa na mnie kojąco.

Jest niesamowicie zimno, albo tak mi się wydaje. To nieistotne. Ważne jest tylko to, by jakoś sobie z tym zimnem poradzić. Ubieram więc kompletny wełniany zestaw, który mam ze sobą – właśnie na wypadek, gdyby zrobiło się wściekle zimno.

Ścianka przed Aksmanicami prawie mnie zabija i… wspominam ją do teraz jako jeden z najcięższych podjazdów MRDP. Choć obiektywnie patrząc, nie było tam niczego specjalnego. Następnie jest długi podjazd do Arłamowa i dalej dość szybki, zimny zjazd. Skacząc po niezbyt jeszcze dużych górkach, osiągam Ustrzyki Dolne. Tylna przerzutka nie działa jak należy, a to przecież dopiero początek gór. Kiedyś umiałam podregulować, gdy w 2018 r. jechałam TABR i wtedy w zasadzie robiłam to po raz ostatni. Czy nadal umiem – teraz, na wyścigu dookoła Polski, wolę nie sprawdzać. W Ustrzykach Dolnych szukam serwisu rowerowego. Znajduję. Przyjmuje mnie miły pan, który mówi, że jestem już czwartą osobą z MRDP, która go odwiedza. Szykuję się na to, że chwilę tu posiedzę. Wyjmuję więc pączka i kabanosa. Tymczasem regulacja jest tak szybka i prosta, że ledwo wgryzam się w pączka, a tu już po robocie! Serwisant nie bierze ode mnie ani grosza. Każe jechać. No to jadę. Pączka dokończę później.

Jadę na metę BBT - moim chwilowym celem są teraz Ustrzyki Górne. Nadal nie pada. Jest nawet całkiem przyjemnie. Czy wieje? Hmm…. nie pamiętam. Być może. Rabe i długi podjazd, zjazd do Czarnej Górnej, piękne Lutowiska, Stuposiany, Pszczeliny – zwykle jadę tu nocą. Mam na myśli BBT. Pod Caryńską stukam obowiązkowego smsa o zaliczeniu punktu kontrolnego, to 111 km trasy na dziś, a potem idę na obiad. Tym razem nie do Caryńskiej. Z pewnością zjadłam obiad 2-daniowy. Była to pomidorowa lub rosół. A na drugie danie coś z mięsem i ziemniakami lub frytkami. Potem jeszcze pierogi na wynos. Żeby mieć na wieczór i jutro rano. Gdziekolwiek to będzie.

Wychodzę z restauracji i jadę dalej. Za Ustrzykami Górnymi trasa dalej idzie pod górę, aż na Przełęcz Wyżniańską (855 m n.p.m.). Potem zjazd i wdrapywanie się na Przełęcz Wyżną (872 m n.p.m.). No to teraz około 10 km zjazdu. Można nieco odetchnąć. Gdzieś na tym odcinku spotykam kibiców. Popołudniowe słońce świeci w oczy i nie widzę dokładnie. Chłopak i dziewczyna z boku drogi, kibicują i znają nawet moje imię. Gdybym tylko mogła ich rozpoznać! Na pewno się uśmiecham, może nawet coś odpowiadam – nie pamiętam. W każdym razie bardzo miło!

Mała stacja paliw na wjeździe do Cisnej. Odwiedzam ją chyba zawsze, nie inaczej jest teraz. Zimno mi. To 146 km dzisiejszej trasy, jest godzina 18:00. Biorę kawę i batony Bounty. Normalnie raczej za nimi nie przepadam, ale teraz czuję, że muszę zjeść koniecznie i natychmiast. Smakują wybornie. Wieczór jest słoneczny, niebo czyste. A to zapowiada lodowato zimną noc, tu, w tych górach. Szukam więc noclegu pod dachem. Szybko liczę trasę i wychodzi mi Krempna, która jest 90 km stąd. Rezerwuję pokój. Potem już na spokojnie sprawdzam telefon i znajduję potwierdzenie swoich przypuszczeń co do zimna. M. wspomina nawet, że to może być przymrozek. Oj…



Po zachodzie słońca temperatura szybko spada. Ubieram na siebie prawie wszystko, co mam. Niebo jest idealnie czyste i czarne, świecą na nim gwiazdy oraz księżyc. Ale w dolinkach ścielą się mgły. Chwilami prawie zupełnie nie widzę, gdzie jadę. Wilgotno i paskudnie zimno. To już lepiej być wyżej, bo tam cieplej.

Z drogi tej pozostało jedno, mocne wspomnienie: jadąc mam po lewej stronie otwarty widok. Widzę góry, czarne niebo z gwiazdami i księżycem oraz mgły w dole. Granatowo, srebrzyście. Ciemno, a jednak świetliście – niesamowicie. Jest to jeden z nielicznych momentów, gdy bardzo żałuję, że jestem tu sama. Że z nikim nie mogę dzielić tej magicznej chwili. Opis, to nie to samo. Zdjęcie - też nie. Cóż…

Cała reszta drogi do Krempnej zlała się w jedno uczucie zimna, spowitego mgłami i ciemnością. Szkoda, że noclegu nie wzięłam w Tylawie. Mogłabym już wreszcie odpocząć. Tymczasem do Krempnej 21 km. I wydaje mi się, że jest to nieskończenie daleko.

A w Krempnej czeka na mnie jeszcze większa mgła. Miejscowość w dziwny sposób ciągnie się. W końcu docieram do odbicia na miejscówkę noclegową. Kieruję się zgodnie ze wskazaniami telefonu i… to chyba nie tutaj! Syn właścicielki kwatery przez telefon próbuje mnie poprowadzić, ale nic z tego nie wychodzi. Obok jest komisariat policji. Dobry punkt orientacyjny. Tu się schodzimy. Tej nocy.

Jest fajnie, bo rower mogę wziąć do pokoju mimo, że cały ocieka wilgocią od mgły. Mam pokój z łazienką, natomiast na korytarzu jest kuchnia. Gotuję wodę do picia i odsmażam połowę pierogów, które kupiłam w Ustrzykach Górnych. W pokoju jest zimno. Sezon grzewczy jeszcze się przecież nie zaczął. Gorący szybki prysznic i spać.






Ciąg dalszy


Pomiędzy burzami

Sobota, 5 czerwca 2021 Kategoria do 250, Kocia czytelnia
Km: 222.74 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 785m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Ta droga nigdy nie zasypia. Cały dzień i całą noc ktoś się spieszy, pędzi, goni, szumią samochody. Jest w tym monotonnym szumie spokój, ale jest i nerwowość. Mój namiot stoi w lesie, blisko trasy S8. Zabawne jest to uczucie, gdy się jest tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Wszystko słyszę. Na dziś zaplanowany mam kawał drogi do przejechania, ponad 200 km, trzeba więc sprawnie się zbierać z biwaku i ruszać na trasę.



Drogami technicznymi oraz starą DK8 jadę sobie równolegle do trasy S8. Raz wbijam się trochę źle i potem muszę przenosić rower przez wiadukt. Na szczęście są schodki. Jadąc w ten sposób, docieram do Zambrowa. Nie znajduję tu niczego ciekawego, więc nie spędzam tu zbyt wiele czasu.



Od S8 odklejam się na dobre dopiero po 65 km dzisiejszej trasy. Od tej chwili zaczynam jechać na północ i dość sprawnie docieram do Biebrzańskiego Parku Narodowego. Jest mocno ciepło, jest okołoburzowo, a w powietrzu aż roi się od much! Za to widoki są świetne.



Rozległe podmokłe łąki i lasy. Na tym odcinku spotykam wielu innych cyklistów. Jedni nawet wiozą w przyczepce pieska.



Dalej mam kilka kilometrów kamiennego bruku. Praktycznie w całości pieszo.



Na dojeździe do Goniądza (144 km trasy) dopada mnie burza, a w zasadzie jej skraj. Tracę tu mnóstwo czasu. Byłam przekonana, że w miasteczku znajdę co najmniej wiatę przystankową, pod którą będę mogła przeczekać pogorszenie pogody. Liczyłam nawet na jakąś kawiarnię lub restaurację. Tymczasem rzeczywistość to nie wyobrażenia. Żadnej wiaty nie znajduję. Restauracji też nie. Ani kawiarni.



Nieźle – nic tu nie ma. Jadę kawałek za miasto i znajduję wieżę widokową. Myślę sobie, że może tu się schowam. Ładuję się z rowerem i sakwami na górę, po czym stwierdzam, że strasznie tu wieje i o ochronie przed deszczem nie ma mowy. Schodzę więc. Znoszę rower i sakwy, tyle wysiłku i wszystko na nic. Wracam do Goniądza – na litość boską, coś tu musi być! No i jest. Bar przy plaży. Zajeżdżam i po chwili uciekam. Na cały głos leci tu disco polo wyjątkowo niskich lotów. Nie potrafię tego wytrzymać, to już lepiej zmoknąć. Kiedy opuszczam to miejsce, zaczepia mnie podpity facet w średnim wieku. Mówi, że też jeździ na rowerze. Wierzę mu. Prawie wszyscy ludzie od czasu do czasu to robią. Naraz wyciąga telefon i pokazuje mi rybę którą ostatnio złowił. Jest to sum wielki jak dorosły człowiek. Nie mogę uwierzyć w absurdalność tej sytuacji: nade mną wisi burza, nad rzeką wrzeszczy disco polo, a u mojego boku stoi facet śmierdzący piwem, który pokazuje mi rybę!

Nie mam pojęcia, ile czasu mogłam spędzić w Goniądzu plącząc się bez sensu. Ale z pewnością zbyt dużo. Ruszam totalnie zmęczona miastem. Kilka kilometrów dalej stroi sobie samotna wiata. Nareszcie!



Wiele kilometrów później jest Grajewo. Miasto niezbyt duże, niezbyt urokliwe i zbyt hałaśliwe. Nie udaje mi się znaleźć tu żadnego rynku, poprzestaję zatem na wizycie w sklepie i już jadę dalej.
A dalsza droga wiedzie mnie do końca tego dnia.



I wiedzie do niego szutrem, robotami drogowymi i szczekającymi psami. Jestem tu sama i gdy widzę kolejny gruntowy odcinek, z rozpaczą mówię do siebie: jak tak dalej to będzie wyglądać, to nie dojadę nigdy! Chwilę potem już się śmieję. Z tego dramatyzmu w głosie. Ostatecznie przecież, to tylko zabawa.



Noc spędzam w konwaliowym lesie, tuż pod Białą Piską.



Płock - Pułtusk

Czwartek, 3 czerwca 2021 Kategoria do 250, Kocia czytelnia
Km: 210.70 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 603m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Zaczynam jazdę wcześnie rano. Dziś święto, Boże Ciało. Jadąc przez kolejne miejscowości, mogę oglądać przygotowania do procesji oraz przystrajanie ołtarzy. Pierwszym miasteczkiem, które dziś odwiedzam, jest Płońsk.



Jednak dopiero w Nowym Mieście, do którego docieram o 13, spotykam idącą procesję.

Dzień robi się ciepły. Do Serocka dojeżdżam już nieco zmęczona tym ciepłem. Rynek mógłby być przyjemny, gdyby nie to, że wyłożony starymi kamieniami główny plac, ktoś z włodarzy zdecydował się zamienić w jeden wielki parking. Trudno jest zrobić dobre, ciekawe i ładne zdjęcie w sercu Serocka. Szkoda.



Podobnie sytuacja wygląda w Płutusku, choć tu jest nawet gorzej, bo w dodatku jest ogromny ruch! Zbiegają się tu drogi wojewódzkie oraz przelatuje przez samo centrum droga krajowa nr 61. To niszczy cały urok miasteczka. Znowu szkoda.



A przecież tu by mogło być zupełnie inaczej. Strefa wypoczynku jest zredukowana do ładnego, ale bardzo małego skweru, na szczęście kawałek dalej jest park i robiący wrażenie zamek.





W Pułtusku spędzam trochę czasu. Nigdzie już dziś nie muszę się spieszyć. Nocleg zaplanowałam kawałek za miastem, w pobliskim lesie. Przekraczam most na Narwi, przejeżdżam jeszcze ze 3 km i jestem na miejscu.





Z Czestochowy po gminy

Sobota, 10 kwietnia 2021 Kategoria do 250, Kocia czytelnia
Km: 206.19 Km teren: 0.00 Czas: 10:46 km/h: 19.15
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 961m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Wstałam w środku nocy. Nocując tak blisko Jasnej Góry, nie mogłam sobie odmówić wizyty w tym niesamowitym miejscu. Tym razem zdążyłam wszędzie, gdzie chciałam. 



A potem była jazda zygzakiem i zaliczanie gmin.





Pogoda była średnia. Wiał silny wiatr, który dość sporo mi przeszkadzał.



Deszczu w teorii miało nie być, jednak kiedy byłam akurat w Pajęcznie, to zaczęło delikatnie kropić. Nic wielkiego, ale jednak zaskoczenie.



Tereny średnio ciekawe, ale być może dlatego je tak oceniłam, że przez prawie cały czas było pochmurno i chłodno. No i wiosny jeszcze nie widać w przyrodzie. Było zatem dziwnie goło i szaro. Bez wyrazu.



Najładniejszym miejscem było zakole Warty (Obszar Natura 2000 Załęczański Łuk Warty).



Noc w lesie. Było to las niezwykle cichy i spokojny. Idealny do snu.

Zaliczone gminy:
Opatów, Lipie, Pątnów, Mokrsko, Czarnożyły, Ostrówek, Rusiec, Kiełczygłów, Pajęczno, Rząśnia, Sulmierzyce, Strzelce Wielkie, Nowa Brzeźnica (13 nowych gmin).

Mapa:


Ciąg dalszy

Miasto Róż

Sobota, 11 lipca 2020 Kategoria do 250
Km: 206.60 Km teren: 0.00 Czas: 09:21 km/h: 22.10
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Wszędzie dookoła pachniało różami.

Wisła 1200 (2)

Niedziela, 7 lipca 2019 Kategoria do 250, Kocia czytelnia
Km: 206.10 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 498m Sprzęt: Terenówka Aktywność: Jazda na rowerze
Wstajemy około 4 rano i to jest błąd. Należało wstać godzinę wcześniej. Widzę to wyraźnie idąc zarośniętym wałem, gdy obok mnie przejeżdża Gosia Szalewicz z kolegą. Potem wyprzedzają mnie jeszcze inne osoby, ale… jest ich bardzo mało. Ludzie chyba odsypiają długi i dość ciężki wczorajszy dzień. Spacer wałem jest długi. Jakieś 5 km. Przejście tego zajmuje mi godzinę i kwadrans. Potem jest szosa i odbicie na Orlen. Na tej stacji spotykamy małą grupkę naszych. Jest w niej Krzysiek, który od lat mieszka w USA i którego poznałam w zeszłym roku podczas TABR. Chwilę gadamy. Jednak każdy się spieszy, więc życzymy sobie powodzenia i biegnę po kawę. Jadalnego jedzenia na ciepło dla mnie nie ma (hot-dogi od zawsze uznaję za niejadalne). Biorę zatem jogurty, bakalie, no i kawę oczywiście. Chwilę siedzimy pod stacją jedząc, po czym wracamy na trasę.



Przychodzi czas na jazdę wyasfaltowanymi wałami nad Wisłą. Kiedyś, zaliczając gminy, miałam okazję jechać kawałek tym odcinkiem. Jedzie się teraz szybko i wygodnie. Na tym fragmencie spotykamy kibiców. Są to Magda i Maciej. Wyjechali na trasę na kolarzówkach. Polowali na swoją koleżankę, ale ona trochę dłużej odpoczywała w Krakowie, postanowili więc te kilkadziesiąt km po asfaltowych wałach potowarzyszyć nam. Wspólnie dojechaliśmy aż do promu.
Na przeprawie promowej punkt wsparcia dla zawodników. Kawa, herbata, woda oraz „kwadraty mocy”. Spotykamy tu Gosię Szalewicz. Chwilę odpoczywamy i całą grupką płyniemy na drugi brzeg.



Dzisiejsze nawierzchnie, poza porannym odcinkiem specjalnym, są dość przyjemne. Jedzie się bardzo fajnie. Zatrzymujemy się mało, trzymamy dobrą dyscyplinę. Raz po raz mijamy ludzi, którzy raczej są szybsi niż nasz team, ale jednak więcej się zatrzymują.



Pod koniec dnia docieramy do Sandomierza. Na rynku jest tu pomnik zakotwiczonego nieba z dobrą pogodą. Jestem tu po raz drugi w życiu i ten pomnik działa – znowu pogoda jest piękna. Na sandomierskim rynku zjeżdżamy się z grupką Gosi Szwarackiej (to drugi dzień, gdy tasujemy się od czasu do czasu). Oni jedzą parę knajpek dalej, niemniej widzimy swoje rowery nawzajem. Obiad trafia się smaczny. Bierzemy zupę pomidorową, natomiast na drugie danie wybieram frytki, grillowanego kurczaka bez panierki oraz smażone pieczarki. Mięso nieco suche, ale poza tym pyszotka.



Najedzeni zwijamy się z rynku jako pierwsi. Pora na słynne Góry Pieprzowe! Wjazd tam nie jest oczywisty. Chwilę błądzimy, ale nawet jest to fajne, bo spotykamy małego rudego kotka przy dużym domu. Kotek jest oswojony, więc przez kilka minut bawimy się z nim. Niestety jest to wyścig, więc trzeba jechać / iść. Góry Pieprzowe i teren tuż przed nimi w całości zrobiłam pieszo. Najpierw była to taka gęstwina drzew i krzewów, że trudno było odszukać co jest drogą, a co już nie. Raz po raz było słychać krzyki naszych. Czyli byliśmy we właściwym miejscu. Potem ukazały się nam same Góry Pieprzowe. Nieprawdopodobnie strome! Był to bardzo mozolny wpych. Dużo pomógł mi tu Michał. Wniosłam swój rower gdzieś do połowy, dalej wziął go Michał i była to jedna z bardzo nielicznych sytuacji, gdy mi w czymkolwiek pomógł. Dużym wyzwaniem było wejście na te Góry. Było tak stromo, że do wspinaczki użyłam wszystkich 4 kończyn. Dłońmi chwytałam się kępek traw, mając naiwną nadzieję, że w razie co utrzymają one mój ciężar. Raz po raz wbijałam też pazurki w glebę – lakier hybrydowy bywa jednak przydatny na wyścigu!



Z Gór Pieprzowych roztaczał się wspaniały widok na późnowieczorny Sandomierz. Na górze kilku naszych postanowiło spać w sadzie wiśniowym. Też mieliśmy taki plan – mocno już zmierzchało, a wszystko wskazywało na to, że przed nami podobnie niebezpieczne terenowe zejście. Lepiej było więc nie ryzykować i odłożyć to na rano.

Nasi zachowywali się dość głośno. Uciekliśmy więc z namiotami kawałek dalej. W końcu wyścig to wyścig. Jutro pobudka o 3 w nocy i trzeba się wyspać.




Zaliczone gminy: Szczurowa, Wietrzychowice, Żabno, Gręboszów, Bolesław, Mędrzechów, Łubnice, Połaniec, Osiek, Samborzec, Dwikozy (11 gmin).

Ciąg dalszy

kategorie bloga

Moje rowery

Hardtail 78409 km
Przełajówka 51579 km
Terenówka 26133 km
Kolarzówka 51959 km

szukaj

archiwum