Gatto.Rosablog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl
Statystyki zbiorcze na stronę

Znajomi

wszyscy znajomi(99)
Kalendarz na stronę

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kot.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

MRDP 2017

Dystans całkowity:3195.60 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:173:31
Średnia prędkość:18.42 km/h
Suma podjazdów:23037 m
Liczba aktywności:11
Średnio na aktywność:290.51 km i 15h 46m
Więcej statystyk

MRDP (11 i 12) dni, których powinno nie być

Środa, 30 sierpnia 2017 Kategoria do 650, Kocia czytelnia, MRDP 2017
Km: 628.80 Km teren: 0.00 Czas: 31:23 km/h: 20.04
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2678m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Ta noc jest wyjątkowa. Budzę się sama, bez pomocy budzika, jakieś 2 minuty przed dzwonkiem i czuję się wypoczęta. To niezwykłe. Przeciągam się kilka razy i wstaję. Skoro obudziłam się sama, to jest szansa na realizację dość ambitnego planu dociągnięcia na metę już bez większego spania i rozstawiania namiotu, pompowania materaca, itd. Ewentualnie tylko kiwanie się na przystankach. Wyjątkowe jest też to, że nie ma rosy – namiot jest praktycznie zupełnie suchy. A to jeszcze nie koniec wyjątków: oto w świetle czołówki widzę, jak po mojej prawej dłoni spaceruje sobie kleszcz…. Szybko go strząsam, ale już wiem, że od razu jak tylko trafi się jakaś stacja, to muszę się w całości dokładnie oglądnąć przed lustrem.

Gdy wychodzę z zagajnika, mój rower zaplątuje się w jakiś drut. Po chwili i ja. Nie wiem co to, może nawet wnyki. Wyplątuję rower i siebie i wychodzę na drogę. Jest prawie pusto, jedzie się dobrze. Mijam wielki Port Świecko, potem trafia się stacja paliw i idę sprawdzić czy nie mam na sobie kleszczy. Na szczęście czysto, można jechać dalej.



Kolano protestuje na górkach. Do mety już nie aż tak dużo zostało, no i prawdziwych gór już nie będzie. Powoli, do przodu. Poranek jest zimny i słoneczny. Dzień zapowiada się świetnie, choć ten chłód podpowiada, że to już zaczyna się powoli jesień…

Dziś jest dzień krajówek. We Frankfurcie n. Odrą kończę przygodę z DK 29 (była średnio przyjemna) i wskakuję na DK 31. Ta jest tak jakby lepsza, niemniej kiedy trasa odbija w boczną drogę w Cedyński Park Krajobrazowy, cieszę się. Krajobraz jest ciekawy: górki! Spokojnie je mielę. W Osinowie Dolnym (PK 35) odwiedzam McD. Jest jeszcze dość wcześnie i dostępna jest wyłącznie oferta śniadaniowa. Rozmawiam z sympatycznym chłopakiem, który mnie obsługuje i usiłuję go przekonać, by sprzedał mi moją ulubioną kanapkę Filet-O-Fish. Niestety nic z tego. Aby ją przygotować trzeba uruchomić urządzenie do robienia tych kanapek, a ono rozgrzewa się około 15 minut. To za długo. Przeglądam więc ofertę śniadaniową. Chłopak proponuje najróżniejsze kanapki i odnoszę wrażenie, że zaczyna ze mną flirtować. Jestem w ciężkim szoku. To już w końcu 11 dzień bez prysznica. Nie wierzę w to, że mogę wyglądać atrakcyjnie. No chyba, że dla żula, który nie mył się pół roku! On jednak na żule zdecydowanie nie wygląda. W końcu biorę kanapkę z jajkiem i pieczarkami. Jest tak dobra, że drugą identyczną kupuję na wynos. Na pewno się przyda – myślę sobie.
W Osinowie Dolnym jest tyle sklepów i reklam w języku niemieckim, że aż się zastanawiam, czy na pewno dobrze jadę, czy czasem nie pobłądzi łam i nie wjechałam przypadkiem do Niemiec…



Przed Widuchową niestety powrót na DK 31. Jednak prawdziwie źle robi się od Gryfina: ruch jest masakrycznie duży. A potem jest jeszcze gorzej, bo trwają roboty drogowe. Do ruchu, hałasu i smrodu spalin brakuje tylko zerwanej drogi i ruchu wahadłowego! Jedzie się wprost fatalnie przez bardzo długi odcinek. Od Gryfina aż za Szczecin. W dodatku mam problem z tylną przerzutką. W najmniej spodziewanym momencie potrafi zmienić bieg. Całość składa się na koszmar, o którym chciałabym móc już zapomnieć. Gdzieś tu jest PK 36 – Szczecin Zdroje.
Dobre sobie!
Zdroje!
Jadąc żadnego zdroju nie stwierdzam. Stwierdzam za to wyjątkowo obrzydliwy miejski syf. Punktu nie udaje mi się namierzyć. Ale już nie wracam go szukać. Musiałam przejechać nieświadomie. Sms z potwierdzeniem pobytu na punkcie wysyłam będąc kawałek za Szczecinem. Za miastem robi się znacznie lepiej. Choć ruch nadal jest dość duży. Wczesnym wieczorem docieram do Wolina. Upał wreszcie trochę zelżał. Na Orlenie kupuję izotonik, a potem rozsiadam się na zewnątrz, na rozgrzanej betonowej kostce i jem poranną kanapkę z jajkiem i pieczarkami z McD. Kawał drogi ze mną przejechała, ale nadal smakuje świetnie.

W Wolinie wjazd na DK3. Ruch ogromny, ale jest tu na szczęście porządne pobocze. O 20:22 osiągam Międzyzdroje (PK 37). Jest już prawie zupełnie ciemno. Tej nocy jednak trzeba jechać. Ruszam zatem w zaczynającą się właśnie noc. Ostatnią noc MRDP. W ciemnościach mknę przez Międzywodzie i Dziwnów do Pobierowa. Docieram tu o 23:26 i nadaję ze stacji paliw na relację sms: „Miau, miau, ide polowac na myszy ;-)”. Siedząc na podłodze piję kawę, zjadam batonika. W drogę!



Nocna jazda jak zwykle jest nudna. Widać mało. Jednak cieszę się, że przez wiele nadmorskich miejscowości przejadę nocą. Jest to tym lepsze, że przed Kołobrzegiem w kilku miejscach na długich odcinkach są remonty i ruch wahadłowy. W jednej z miejscowości muszę się zatrzymać na wymianę baterii w GPS. Niestety w ostatnim oświetlonym miejscu przed kolejnym wjazdem w ciemność, stoi postawny facet. Dookoła pusto. Nie ma mowy abym się tu zatrzymała. Trudno, będę musiała poświecić sobie czołówką i zmienić te baterie kawałek dalej. I dokładnie w momencie, gdy mijam tego faceta, rozżalona, że właśnie tu musi jak na złość stać, on odzywa się do mnie, życzy powodzenia! To takie zaskoczenie, że prawie spadam z roweru ze zdziwienia. A któż w nocy? Okazuje się, że jest to Wuj Tom! Sytuacja zmienia się o 180 stopni. Oczywiście, że się tu zatrzymam! To najlepsze na świecie miejsce do zmiany baterii! Co za miłe spotkanie. Chwilę gadamy, bo i chwilę trwa, nim udaje mi się wyciągnąć z torby baterie i je założyć. Niestety to co dobre, szybko się kończy. Trzeba jechać dalej.

Dotarcie do Kołobrzegu zajmuje mi nieskończenie dużo czasu. W każdej wiacie siedzi Morfeusz i ziewając zaprasza do snu. Wjeżdżam do jednej z takich wiat na kilka minut. Siadam, nie kiwam się. Kolejne wiaty to nic innego jak tylko wodzenie na pokuszenie. Czasem siadam, czasem nie. Tracę orientację. Nie każda wiata jest dobra. Jadąc człowiek szybko się uczy, która jest odpowiednia na wypoczynek, a która zupełnie się nie nadaje.

Trzebiatów w nocy jest pusty. Czasem ktoś szybko przejdzie miedzy budynkami. W końcu docieram do Kołobrzegu. Jest tu całodobowy Orlen. Oczywiście odwiedzam. To nie do końca tak miało być. Nocna jazda miała pójść sprawniej, tymczasem sporo się zeszło na kiwanie się po wiatach. Doprowadzam się do porządku: po wypiciu i zjedzeniu czegoś ciepłego od razu czuję się lepiej. Ruszam w dalszą drogę. Znam tę krajówkę (DK 11) z jednego ze swoich gminobrań. To nie jest zbyt przyjemna droga, więc fajnie, że zaczynam jazdę nią gdy jeszcze jest ciemno. Jakieś 30 km trzeba tą drogą przejechać. W międzyczasie robi się jasno. Nasila się problem z przerzutką tylną. Działają mi tylko najbardziej miękkie i najbardziej twarde biegi. Bez sensu. No nic, trzeba się wziąć za regulację. Znam się na tym wyjątkowo słabo, ale nie mam wyjścia - jeśli chcę jechać dalej, to muszę coś z tym zrobić. Trafia się akurat wiata, świetnie - będzie nieco wygodniej działać. Kręcę śrubą baryłkową przy przerzutce. Najpierw w jedną stronę (jest jeszcze gorzej), potem w drugą (Łał! Działa! Mam znowu wszystkie biegi!). Uradowana wsiadam i lecę dalej. Jak przyjemnie jest jechać na normalnie działającym rowerze.

Przed Mielnem wreszcie uciekam z DK11. Przejazd przez samo Mielno mógłby być nieprzyjemny. Ale nie jest, bo nadal jest wcześnie rano i ruchu prawie nie ma. W Unieściu, hmm... a może w Łazach odwiedzam cukiernię. Biorę anyżki i kilka muffinek oraz na miejscu zjadam rogala. Dzień się zapowiada bardzo ciepły. Planuję prawie się nie zatrzymywać aż do mety. Zapasy żarcia są. Wystarczy tylko jechać.

Plan niby prosty, ale nie tak łatwo go zrealizować. W nogach już spory dystans i bezsenna noc, jeśli nie liczyć bujania się po przystankach na parominutówki. Mimo ogólnego znużenia, do Ustki docieram sprawnie. Za Ustką pojawiają się drobne, acz częste podjazdy. Trochę zaskakujące. Dzień zrobił się gorący i wietrzny. W powietrzu coś wisi. Jakaś dziwna ciężkość.

Drogi stały się bardzo dziurawe. Bardzo trzęsie rowerem. Ręce bolą. Bolą coraz mocniej, bo fatalne nawierzchnie nie chcą się skończyć. Ledwo mogę tymi bolącymi łapkami utrzymać rower. Próbuję na różne sposoby, ale są chwile, gdy wydaje mi się, że to rower panuje nade mną, a nie ja nad nim. Gorąco zaczyna przeszkadzać, czuję się przegrzana. W sklepie spożywczym kupuję izotonik i chipsy. Zjadam je od razu. Nigdzie nie ma wiat w cieniu - wszystko na słońcu. Zrezygnowana siadam chwilę na trawie.

Spać mi się chce na tyle, że parę kilometrów dalej zalegam na przypadkowej ławce pod jakąś szopą. Ławka jest tak obrzydliwa, że normalnie nigdy w życiu nawet bym nie pomyślała, by na niej choćby usiąść. Teraz... jest mi wszystko jedno - nie tylko siadam, ja się kładę i wygodnie układam na boku! Co za różnica? Prawdopodobnie jestem bardziej brudna niż ta ławka. Skoro 12 dniowa koszulka mnie nie zabiła, to i ławka nie zabije. Usiłuję spać, ale nic z tego - ławka jest za wąska i cały czas muszę trzymać równowagę, aby nie zlecieć na ziemię. Co za bezsens! Tylko tracę czas. Tak więc kończę tarzanie swojej brudnej osoby o brudną ławkę. Jadę dalej, wypatrując jakiegoś normalnego przystanku. Wymagania mam wysokie: ma być murowany i ma stać tak, by do środka nie wpadało słońce.

W końcu znajduję. Co za ulga! Siedzisko jest rozwalone - deski ławki się ruszają, ale to nie przeszkadza. Kładę się i chyba odpływam. Kiedy otwieram oczy, czuję dziwny strach. Zupełnie niepotrzebnie. Chwilę później podjeżdża na rowerach para w średnim wieku widać, że są umordowani upałem. Zbieram siebie i rower. Jeszcze jestem trochę nieprzytomna. Paplam do nich, że już zwalniam to wspaniałe miejsce, że jest tu bardzo wygodnie, można pospać trochę.
    - Jest bardzo wygodnie, śmiało, proszę się położyć. - Zachęcam.
Patrzą na mnie jak na wariatkę i mówią, że wyglądam na zmęczoną, pytają ile dziś przejechałam. Dobre pytanie, sama do końca nie wiem. Sprawdzam na GPS.
   - 514 km - odpowiadam i uciekam.

Punkt kontrolny Gniewino nie chce się pojawić. Tymczasem moje dłonie ledwo już działają i przypominają raczej potłuczone pomidory lub dłonio-kotlety. Kolano boli w najlepsze. Górki, których w końcówce trasy jest bardzo dużo sprawiły, że cały ból się rozbujał na nowo. Cisnę głównie lewą nogą. Niestety na tylu górkach trudno jest pracować tylko jedną nogą.... Za Wickiem ogarnia mnie rozpacz - jeśli te górki wreszcie się nie skończą to z bolącym kolanem nie dam rady jechać i będę musiała iść na metę z papcia. Jednak szybko się uspokajam - do mety jeszcze 59 km. Jak będzie trzeba - pójdę pieszo!

Na relację sms wysyłam wiadomość o godz. 16:01: Od dziur mam poodbijane dlonie i trudno utrzymac rower. same gorki. prawe kolano mocno boli, a tylko lewa noga ciezko ciagnac. jeszcze mam 59km. tj. 7 godzin. tak sadze. Ale chocbym i miala pieszo, to na mete dotre. pozdrawiam, Kot.

Podjazdy idą niezwykle powoli. Potem jest zjazd nad jez. Żarnowieckie. Niebo wygląda jakby zaraz miało zacząć padać. Niewesoła to perspektywa. Znad jeziora jest ostatni większy podjazd przed metą. Mniej więcej w 2/3 robię go w siodle. Reszta z papcia. Z bezsilności i złości klnę w głos. Na to wszystko pojawia się w aucie Michał Zieliński. Jedzie fajnym wozem terenowym. Chętnie bym taki miała. Robi mi fotki, rozmawiamy i wtedy na chwilę obracam się za siebie, bo wydaj mi się, że nagle zrobiło się dziwnie ciemno.


Fot. Michał Zieliński

Wolałabym tego nie widzieć: niebo granatowo-sine. Niechybnie zaraz rąbnie tu deszczem. Przedburzowy wiatr już wystartował. W Glinkach chowam się na przystanku. Jednak jeszcze nie pada, więc po chwili namysłu wsiadam i jadę dalej. Wiatr rzuca mną po szosie. Udaje się dotrzeć do Karwieńskich Błot - tam zaczynają się ulewa i burza. W silnym, porywistym wietrze pędzę pod wiatę. Uff! Udało się!

Czekam aż nawałnica przejdzie. W międzyczasie łapię mega dół. Dłonie, kolano, a teraz jeszcze wszystko wskazuje na to, że na sam koniec zmoknę i utopię w tym deszczu buty. Są to jedyne buty jakie mam. Dziś wieczorem na mecie i jutro cały dzień nad morzem spędzę w mokrych butach! A tak mało zabrakło, by zdążyć przed tą nawałnicą! Przez te buty rozsypuję się kompletnie, ryczę i postanawiam wycofać się z maratonu. Właśnie teraz. Na 10,5 km przed metą. Tyle było innych okazji do wycofu, a ta jedyna właściwa jest tu. Stukam więc sms, że rezygnuję i już go mam wysyłać, gdy nie wiadomo skąd pojawia się Michuss. Podjeżdża autem i jakby nigdy nic wysiada i wbija pod moją wiatę. Rozmawiamy. Nie bardzo pamiętam o czym. W każdym razie deszcz się wreszcie uspokaja i wtedy stwierdzam, że muszę już jechać, bo zaraz się zrobi ciemno. Dzwonię do Dyrektora Daniela, który prosił mnie bym dała znać, gdy ruszę, to zjawią się powitać mnie pod latarnią na Rozewiu.

Mżawka. Na butach połówkowe ochraniacze. Nie utopię ich? Ogarnia mnie wesołość. Buty chyba dowiozę suche! Wjazd do Jastrzębiej Góry tragicznie dziurawy i popękany, z jakimiś wystającymi bruzdami asfaltu. Zabić się na tym idzie, zwłaszcza, że to już zmierzch i jest mokro! Nim jednak do mnie to dociera, fatalny odcinek specjalny mam za sobą. Teraz trochę gładkiego asfaltu, potem znajomy bruk i skręt w lewo pod rozewską latarnię. Czekają tam na mnie Daniel i Michał Zieliński. Są gratulacje (jestem nieco zmieszana - czy na pewno zasługuję? W końcu dojechałam jako ostatnia), Daniel wręcza mi statuetkę i zaraz ją odbiera (To rozumiem! Za taką jazdę nie należy się ona na dłużej niż na parę minut).


Fot. Michał Zieliński

Statuetka jest rozklekotana, puściła śruba i składa się ona z dwóch osobnych części. Kiedyś, w przyszłości, dostanę nową. Gadamy, robimy sobie fotki i wtedy Daniel przypomina, że muszę wysłać sms o treści META. A by to szlag! Jeszcze na koniec taka strata czasu! A potem... spokojnym krokiem wracamy na Gościniec Ori. Bo dokąd tu się spieszyć?

Mapa:

Zaliczone podczas MRDP gminy: Siemiatycze miasto, Siemiatycze obszar wiejski, Narol, Cieszanów, Oleszyce, Laszki, Radymno miasto, Orły, Żurawica, Godów, Gorzyce, Krzyżanowice, Krzanowice, Leśna, Platerówka, Sulików, Zgorzelec obszar wiejski, Zgorzelec miasto (18 gmin).

ZDJĘCIA

MRDP (10)

Wtorek, 29 sierpnia 2017 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, MRDP 2017
Km: 223.90 Km teren: 0.00 Czas: 11:39 km/h: 19.22
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1085m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Zbyt wesoło nie jest. Wczoraj tylko 165 km, dziś pozwoliłam sobie spać trochę dłużej. Zwijam namiot. Nie ma we mnie tego entuzjazmu, który pojawiał się zwykle chwilę po obudzeniu, gdy zdawałam sobie sprawę z tego, że właśnie uczestniczę w moim wymarzonym MRDP. Jest za to smutek i zniechęcenie. Wielki żal. Ruszam w drogę. Nie da się. Podjazd jest bardzo stromy. Albo tak mi się wydaje. Trudno stwierdzić. W każdym razie nie ma mowy, abym go podjechała, kolano protestuje, nie ma sensu go męczyć. Idę. Jest to długi marsz, aż do końca góry. Potem zjazd. Ech. Nie zjazd, tylko zejście. Panikuję. Wydaje mi się, że to przepaść bez dna. Ciemno. Boję się zjeżdżać. Schodzę. Tak wygląda moje… wyjście z gór.

Potem już jest łagodniej i jaśniej i zjeżdżam. Przed Zgorzelcem robi się płasko/lekko w dół. Mogę ciągnąć jedną nogą. Zaczyna też działać lek przeciwbólowy kupiony wczoraj w aptece. Normalnie nie biorę takich leków, więc organizm odpowiednio dobrze na nie reaguje. Poprawiam jeszcze ustawienie bloku oraz zmieniam wysunięcie sztycy licząc na pozytywny efekt. Wiatr sprzyja, jest ciepło, świeci słońce. Za Zgorzelcem wjeżdżam w Bory Dolnośląskie. Puste drogi, płasko, bajka. Nie poddam się. Nie tak łatwo.



Gozdnica. Kiedyś zaliczyłam tę gminę. Z pewnością tu byłam. Tym razem jest to miejsce szczególne. Wtorek. Dziesiąty dzień jazdy. Godzina dwunasta w południe.
Jeszcze 10 minut i skończy się limit czasu MRDP.
2387,5 km za mną.
Do mety brakuje 754,5 km.
Po limicie. Wcale nie zaczyna się piknik. Nadal jadę na możliwie najlepszy czas. Mimo przekroczenia limitu i mimo kontuzji. Dziś koniecznie muszę wsiąść na prom Połęcko, który jest czynny do godz. 20.00, aby nie musieć koczować przed przeprawą do 5.00 rano dnia następnego, albo ładować się na kilkunastokilometrowy objazd po krajówkach.

Wjeżdżam do województwa lubuskiego, a to oznacza, że zaraz zaczną się słynne lubuskie bruki.



Część z tych bruków normalnie przejeżdżam, część przechodzę, bo rower tak strasznie na nich skacze, że prawie nie widzę jak jadę. Tych odcinków brukowanych trochę jest. Są też typowe dla lubuskiego półdrogi. Droga niby normalnie szeroka, ale asfalt tylko z jednej strony, a z drugiej grunt. Na ogół jest zupełnie pusto, choć czasem trafia się jakaś osobówka, dostawczak, a nawet TIR. Półdrogi są zwykle bardzo wyboiste, a dziwne pofałdowanie asfaltu zdradza, że pod spodem jest kamienny bruk. Brody to kumulacja. Nie dość, że bruk, to jeszcze piaszczysty grunt.



Kiedy docieram do Gubina, wiem już że zdążę. O ile nie trafi się jakaś katastrofa, np. 5 km wrednego bruku. Jestem okropnie głodna, a jest tu McD. Szybko więc tam jadę. Zamawiam zestaw, pochłaniam go błyskawicznie i już jadę dalej. Dojazd na prom sympatyczny za wyjątkiem przejazdu przez Chlebowo, gdzie jednak jest trochę bruku.

Na przeprawie melduję się z bezpiecznym zapasem czasu. Miłym zaskoczeniem jest to, że czeka tutaj Tomek Ignasiak ze swoim punktem serwisowym. Jest ciepły, letni wieczór. Nad Odrą stoi stolik, krzesło, miska z wodą do moczenia nóg. Są ciasteczka, herbata, poza tym stojak do podwieszenia roweru, skrzynka z narzędziami. A przed wszystkim jest uśmiechnięty Tomek! Tak dawno się nie widzieliśmy! Radosne jest to spotkanie. W głowie jednak siedzi myśl, że jest to zorganizowany punkt i jadąc w kat. Total Extreme nie mogę z tych dobrodziejstw skorzystać. Mówię o tym Tomkowi, a on odpowiada, że sam Daniel też jadący w tej kategorii się tu rozsiadł bez oporów. Znika więc niepewność – siadam i ja. W tym czasie Tomek czyści i smaruje mi łańcuch. Pełen profesjonalizm. Potem podpływa prom. Tomek z powagą zauważa, że dotąd żaden z zawodników nie przepuścił promu. To przywołuje mnie do porządku – też nie mogę przepuścić, choć przez chwilę to rozważałam. Wchodzimy razem na prom, dostaję w łapkę kubek pysznej herbaty z cytryną, a Tomek prowadzi mój rower. Szkoda, że spotkanie trwało tak krótko! Niemniej od razu polepszył mi się nastrój.



Tomek pocieszał, że bruku zostało już maleńko – bezpośrednio za promem, co da się objechać chodnikiem i jeszcze kawałek dalej niedługi odcinek. A potem już równe drogi. Niestety tą równą drogą okazuje się być DK 28. Jadę nią jakieś 15 km, dociągam do Cybinki, która jest 33 punktem kontrolnym i idę spać. Tym razem jest to mały zagajnik, tuż przy drodze.

Mapa:

ZDJĘCIA

Ciąg dalszy

MRDP (9)

Poniedziałek, 28 sierpnia 2017 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, MRDP 2017
Km: 165.20 Km teren: 0.00 Czas: 11:29 km/h: 14.39
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2398m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Budzik dzwoni w środku nocy. Chwilę trwa, nim dociera do mnie, że właśnie trwa mój urlop wypoczynkowy. Mimo zmęczenia z radością zbieram się do jazdy. Wypocznę na podjeździe do Karłowa. Oczywiście jest ciemno, choć im dalej pod górę, tym tak jakby jaśniej – idzie nowy dzień. Kolano boli i cała radość ucieka. Boli na tyle, że podjazd zamienia się w podejście. To straszne, bo tu wcale nie jest jakoś wielce stromo. Podjazd jakich wiele. W dodatku ogarnia mnie senność. Morfeusz czai się za każdym drzewem. Wiedzę go jak ziewa, słania się na nogach, jak leży z boku drogi i chrapie. „Chodź, padnij i ty” – zdaje się zachęcać. Godzina 7:32 – w końcu daję się przekonać. Zalegam pod wiatą. Nie przeszkadza mi chłód. Odpływam na jakieś 15 minut. Godzinę później, znowu wpadam w objęcia Morfeusza. Uwziął się, czy jak?



Tłumaczów, Krajanów i Dworki. W sumie aż do Głuszycy. Są to same dziury i wertepy oraz niekończące się podjazdy i zjazdy. Kolano nie chce przestać boleć i nastrój mam przez to coraz gorszy. W okolicach Głuszycy spotykam kibiców na rowerach. Gadamy sobie, jadą chwilę obok, robią fotki, a w samej Głuszycy wskazują miejsce, gdzie można zjeść smaczny obiadek, dodają, że wielu maratończyków tu właśnie jadło. Jest dość wcześnie, ale bardzo chętnie zjem coś ciepłego. Wbijam.

11:02 – nadaję na relację sms: Obiad w Gluszycy. Spotkalam Kibicow. Milo, ze ktos kibicuje kociemu ogonkowi.



Do Mieroszowa jest skakanie po górkach. W mieście coś dziwnego dzieje się z moim GPS. Najpierw wyświetla jakąś długą litanię napisów, a potem ułożone koncentrycznie kolorowe prostokąty. W życiu nie widziałam takiego dziwactwa. Wyjmuję baterie (normalnie wyłączyć nie idzie) i uruchamiam ponownie. Na szczęście działa.

Kiedy docieram do Lubawki, jest gorąco. Kolano boli w najlepsze, a tu jeszcze na horyzoncie jest podjazd przed Kowarami. Kręcę głównie lewą nogą, aby mniej bolało. Kiedy udaje mi się wreszcie zmielić ten podjazd, chce mi się płakać. Wygląda to bardzo nieciekawie. Zdaję sobie sprawę z tego, że dalej z takim bólem nie da się jechać. W perspektywie widzę wycof. Jednak póki co, jest zjazd do Kowar. Na wylocie z miejscowości zatrzymuję się. Siadam przy drodze na ziemi i przestawiam blok w bucie. Bardzo nie lubię kombinować z ustawieniami, ale w tym momencie nie mam już nic do stracenia. W tym czasie dogania i wyprzedza mnie Zuza. Jadę kawałek. Jest źle. Ponowne przestawienie. Spotykam kibica na rowerze, jest niezwykle sympatyczny, ma na imię Jarek. Robi mi parę fotek, rozmawia, jedzie obok. Niestety niewiele może się nacieszyć tą jazdą ze mną, bo ja znowu muszę się zatrzymać i przestawić blok oraz rozmasować kolano. Walczę o swoje być albo nie być na tym maratonie. Z Jarkiem rozjeżdżamy się w swoje strony na rondzie.


Fot. Jarek

Tuż za rondem stoi Zuza. Jest zdenerwowana. Mówi, że potrącił ją przed chwilą samochód. Na szczęście skończyło się na strachu - jest cała i jej rower też. Wkrótce spotykamy się przy spożywczaku. Robimy małe zakupy, siadamy na schodkach. Jest ciepły, letni dzień. Dwie dziewczyny z rowerami siedzą sobie pod sklepem. Widok, jakich wiele. Nikt by nie pomyślał, że właśnie jedziemy ultra maraton. Opowiadam o problemie z kolanem o tym, że być może będę musiała się wycofać i życzę jej powodzenia na dalszej trasie, przewidując (jak się później okazało – słusznie), że już więcej się nie spotkamy przed metą.



Zjeżdżając nad Sosnówkę, płaczę w głos. To przecież nie tak miało być. Oczy okropnie szczypią - łzy, pot, krem do opalania – mam w nich wszystko. W Piechowicach idę do apteki. Kupuję bandaż elastyczny i leki przeciwbólowe. Pluję sobie w brodę, że w Nowym Żmigrodzie odesłałam paczką do domu zapasowe wkładki i klin do butów oraz plastry do tapingu. Pierwsze obandażowanie kolana jest za mocne – prawie nie mogę zgiąć nogi. Owijam więc ponownie – lżej.

Ostrego podjazdu do Szklarskiej Poręby nie jestem w stanie zrobić. Jest to zatem długie podejście. Dalej się wypłaszcza i jako tako jadę, a potem następuje zjazd do Świeradowa, mety GMRDP. Spotykam tu kibica w samochodzie. Chwilę rozmawiamy. Pyta o plany na noc. Mówię, że będę szukała noclegu. Odpowiada, że w Świeradowie trudno o kwaterę, raczej są tu same hotele. Proponuje pomoc w szukaniu, sięga po telefon…. Stop! Szybko gadam, że ja z kat. Solo, więc nie może mi w niczym pomóc. No i to tyle. Kolega mówi mi jeszcze, że Zuza i Olaf są już na podjeździe i chyba w nocy też pojadą,życzy mi powodzenia i ucieka.

Ja już nigdzie dalej dziś nie pojadę... Na liczniku zaledwie 165 km...

Trudno. Kolano musi odpocząć. Choć nie wiem, czy to cokolwiek da. Trochę jadę, trochę idę rozglądając się za miejscówką noclegową. Zaczyna się podjazd, z boku drogi jest jakieś ogrodzenie, za ogrodzeniem czarno. Furtka. Uchylam. Boisko piłkarskie! Równa trawka, płasko, kompletnie pusto. Namiot ustawiam w miejscu, z którego oddaje się rzut rożny.

Mapa:

ZDJĘCIA

Ciąg dalszy

MRDP (8)

Niedziela, 27 sierpnia 2017 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, MRDP 2017
Km: 204.30 Km teren: 0.00 Czas: 13:18 km/h: 15.36
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2612m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Budzi mnie światło – jasno jak w dzień i jakiś hałas – jakby wybuch.
Jasny gwint! Co tu jest grane?
Chwila, może mi się tylko zdawało. Znowu jest ciemno. Coś tylko szumi, hałasu już nie ma.

I nagle znowu robi się jasno jak w dzień. Potem łomot. Burza! Błyskawice rozświetlają nocne niebo jedna za drugą. Grzmi prawie cały czas. W najlepsze trwa ulewa. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek doświadczyła tak potężnej burzy. Na domiar złego, jestem na łysym, skoszonym polu, na górce. W namiocie. Szpilki są wbite w ziemię na słowo honoru...
Matko Boska! Chyba znalazłam się w samym piekle!
Kiedy sobie to uświadamiam, kulę się ze strachu w śpiworze.

A co będzie, jeśli w namiot walnie piorun? Przeżyję? Czy w najbliższej okolicy są punkty wyższe niż mój namiot? Umieram ze strachu i modlę się, aby to się skończyło. Jednak końca nie widać. Słabo wbite szpilki mszczą się teraz na mnie. W najgorszych chwilach muszę częściowo wypełzać na zewnątrz i trzymać tropik. Co za horror! Upiornie wygląda mój rower, gdy pada na niego światło błyskawic. Wszystko trwa jakieś dwie godziny. Burza zabrała mi jedną godzinę snu, jedną godzinę jazdy rowerem oraz masę nerwów. Kiedy wreszcie myślę, że to koniec tego koszmaru, okazuje się, że to była tylko krótka przerwa. Słyszę w oddali burzę, która przetoczyła się chwilę temu, a teraz nad sobą mam następną.

O 4:10 piszę na relację sms: Noc grozy pod namiotem. Przeszly, jedna po drugiej, silne burze. A ja tu na polu, na otwartym terenie i na gorce. Ziemia tu twarda, wiec szpilki wbilam niestety prowizorycznie. W koncu nocleg na chwile. w krytycznych momentach musialam czesciowo wylazic i trzymac tropik. Lalo, grzmialo i lataly blyskawice. Przez ok. 2 godz. Prawie umarlam ze strachu. A przeciez nocuje pod namiotem czesto. Nadal tu siedze.

Kiedy zwijam namiot, jest on mokry jak szmata do podłogi. Z prawdziwą ulgą uciekam z pola. Najbliższym miastem jest Prudnik. Kiedy widzę stację Orlenu, z radością zajeżdżam. Pora wrócić do normalności, wypić kawę i… tak zwyczajnie ucieszyć się z tego, że przetrwałam tą straszną noc.

Zaczepia mnie tu chłopak, który przyjechał samochodem. Rozmawiamy. Mówi, że w okolicy burza pozrywała dachy, połamała drzewa i nie pamięta by kiedykolwiek wcześniej była tu aż taka nawałnica. Gdy dowiaduje się, że jadę dookoła Polski i tej nocy siedziałam w namiocie na polu, na górce, aż nie może w to uwierzyć. Stwierdza, że jestem niemożliwa i… stawia mi kawę, mufinkę, zapasową mufinkę na drogę oraz napój izotoniczny. Mimo, że tłumaczę, że nic ze mnie specjalnego i jadę na szarym końcu, uważa, że robię coś wielkiego. Czuję się trochę zmieszana i żałuję, że nie mogę pochwalić się lepszym wynikiem.



W Głuchołazach (PK 21) jestem kilka minut przed Zuzą. Wstępuję na chwilę na stację do toalety, gdy wychodzę, spotykamy się na ulicy. Potem parę razy tasujemy się.



Jest fajnie. Śmiejemy się, robimy sobie fotki.


Fot. Zuza Przybylska

W Otmuchowie jestem pierwsza. Zuza co prawda jedzie szybciej niż ja, ale po coś się w międzyczasie zatrzymała. Trochę boję się DK 46, która idzie na Paczków. Pamiętam ją z GMRDP. Wtedy tasowałam się z Wąskim, lało, a na tej drodze jechało pełno TIRów. Tym razem jest dużo lepiej. Słoneczny dzień, TIRów prawie nie ma. Za to wieje w twarz. Droga wydaje się płaska, lecz w rzeczywistości pnie się lekko pod górę. Jadę poooowooooliiii. Orlen pod Paczkowem jest jak wybawienie. Włażę do środka. Jest klima! O, jak dobrze! Można odpocząć od upału. Biorę herbatę i jedzenie oraz izotonik. Do bidonów leję podczas maratonu wyłącznie izotoniki. Najchętniej niebieski Powerade.
Wygląda mało naturalnie.
Hmm… zupełnie sztucznie.
 W zasadzie tak jak zimowy spryskiwacz do szyb. Ale smakuje dobrze.

Siedzę tu już jakiś czas i walczę z moim nadajnikiem GPS, który nie działa, przez co nie widać mnie na stronie monitoringu, gdy przyjeżdża Zuza. Też ma dość upału i orki pod wiatr. Wprowadza rower do środka. Mój stoi na zewnątrz, jak zwykle. Gadamy o rowerach – Zuza troszczy się o swój, wszędzie go ze sobą bierze. Ja swój zostawiam bez opieki wierząc,że klienci stacji paliw to bardziej fani motoryzacji, niż kolarzówek. Na noclegach mój rower leży w krzakach. Nie przypinam go. No bo przecież kto normalny, w nocy, po krzakach wpadłby na pomysł, by szukać sobie kolarzówki?

Ze stacji zwijam się pierwsza. W Złotym Stoku kończy się jazda DK 46, kończą się też w miarę płaskie tereny i zaczynają góry. Leśny podjazd ze Złotego Stoku w stronę Lądka od dawno bardzo lubię. Za to zjazd do Lądka Zdrój jest dość koszmarny – pełen dziur. Kiedy lecę w dół, śpiwór częściowo wypada mi z mocowania na kierownicy i szoruje o przednią oponę. Natychmiast się zatrzymuję, by przytwierdzić go mocniej. W Lądku szybka fotka na rynku. Jestem głodna, ale z GMRDP pamiętam, że nic tu nie ma. Latałam wtedy po rynku jak wściekła, niczego ostatecznie nie znajdując i tylko tracąc czas. Jadę dalej. Dalej jest Stronie Śląskie. Tam na GMRDP zjadłam dobry obiad. Mam nadzieję na powtórkę!



Pechowo, w Stroniu przegapiam tamtą fajną restaurację. Nie cofam się już, szkoda mi czasu. Na początku podjazdu na Puchaczówkę zjadam trochę solonych orzeszków. Musi na razie wystarczyć. Na podjeździe jest zimno i wieje. W dodatku niebo spowite jest znowu ciemnymi chmurami. Podjazd idzie powoli. Zupełnie jakbym się skradała. W kontakcie telefonicznym jestem z Hasky. To kolega, którego poznałam podczas tegorocznej dolnośląskiej majówki. Mieszka w okolicy, wie że jadę MRDP, więc jest to okazja, aby się choć w przelocie zobaczyć. Dość trudno nam się zgadać gdzie jesteśmy, a ja przecież muszę jechać. W końcu udaje się złapać kontakt. Spotykamy się gdzieś w okolicy Wilkanowa. Siadamy chwilę na trawie i gadamy. Odpakowuję i zjadam zapasową mufinkę, którą rano kupił mi w Prudniku na drogę chłopak, którego spotkałam na stacji. Nie ma jednak co za długo siedzieć. Szkoda, że spotkanie takie krótkie, bo chętnie bym pogadała dłużej, ale czas wsiadać na rower i jechać dalej.

Za Wilkanowem jeszcze trochę wąskich, bocznych dróg, a potem wyjazd na krajówkę DK 33, która przez Domaszków (trwa akurat jakiś festyn, może dożynki) idzie do Międzylesia. Międzylesie to PK 24. Jestem tam o 16:27. Wskakuję na stację, bo kończy mi się już picie, no i coś bym zjadła. Chwilę po mnie na tę stację podjeżdżają Zuza z Olafem. Zuza ma problem ze ścięgnem Achillesa, mocno ją boli. Rozsiadamy się całą trójką na popas i mile spędzamy tę chwilę przerwy od jazdy. Ze stacji ruszam pierwsza. Nie czekam, bo i tak nie możemy jechać razem – w końcu jadę w kat. Total Extreme, czyli solo.

Za Różanką jest duży podjazd do Gniewoszowa. Wyjątkowo nieprzyjemny, nachylenie prawie cały czas trzyma 10%. Kosztuje mnie on dużo sił, no i to właśnie tu prawe kolano zaczyna boleć na dobre. Z prawdziwą ulgą kończę wjazd. Na górze w cieplejsze ubrania przebiera się Olaf, który w międzyczasie mnie wyprzedził. Zatrzymuję się, jak on, na przedwieczorne przebieranki. Na to wszystko wjeżdża Zuza. Znowu robi się nam wesoło. Śmiejemy się dosłownie ze wszystkiego. Jeszcze tylko focimy widoczek i jazda. Jest trochę zjazdu, potem droga delikatnie idzie w górę. Nasza trójka ma tu dość podobne tempo jazdy. Jednak o ile Zuza i Olaf z kat. Extreme mogą jechać razem, to ja niestety poza takimi punktami jak stacje, czy miejsca gdzie akurat się zjeżdżamy na chwilę przerwy – nie mogę im towarzyszyć. Zwalniam lekko i pozwalam im się oddalić na tyle, by nikt nas nie posądził o wspólną jazdę.



Droga na długim odcinku idealnie klei się do czeskiej granicy, a podjazd ciągnie się aż do Zieleńca. Robi się już szaro, ale za wszelką cenę chcę dotrzeć do Zieleńca jeszcze dziś i również dziś zjechać do Kudowy. Zostawianie zjazdu na rano to kiepski pomysł. Od razu człowieka wytelepie z zimna. Lepiej jest zaczynać od podjazdu. Coraz bardziej poirytowana ciągnę więc pod górę. Zła jestem na siebie, że nie umiem jechać szybciej. Góra nie chce się skończyć. Jak tak dalej pójdzie, to będę zjeżdżała już po ciemku. W dodatku nie mam jedzenia na wieczór.

W końcu docieram do Zieleńca. Po Zuzie i Olafie od dawna nie ma już śladu. Na postoju na górce za Gniewoszowem coś wspominali, że chcą nocować w Kudowie. Może już tam nawet są. W Zieleńcu kupuję jakąś drożdżówkę i jogurt. Jest prawie zupełnie ciemno. Pora na zjazd. Na GMRDP miałam tu problem z linką hamulca i gdyby nie pomoc kilku wspaniałych ludzi, to bym musiała się wycofać z maratonu. Do mety brakowało mi wtedy tylko niespełna 190 km. Teraz rower działa. Zobaczymy, czy da się normalnie zjechać. Zaczynając zjazd czuję ekscytację. Wspomnienia sprzed dwóch lat żyją w mojej głowie. Wtedy też już było ciemno.



Jadę i… zonk. Droga w remoncie, zerwany asfalt, pofrezowany. Czasem trochę piachu. Nieeeee! Tu chyba nie może być normalnie! Klnę pod nosem, że nienawidzę tego Zieleńca, tego parszywego zjazdu, że nigdy więcej tu nie przyjadę, że zamówię koparkę i spychacz, wyrównam tę chorą górę i będzie pięknie oraz płasko jak w Kórniku. Zjazd częściowo robię w siodle, częściowo z buta. Słabo widzę w nocy, boję się, że nie opanuję roweru, że właduję się w coś na tej drodze bez drogi.

Nadchodzi potem chwila ta, której się obawiałam – DK 8 – słynna TIRostrada. Wyjątkowo nieprzyjemna i niebezpieczna. Chłopak, z którym rano rozmawiałam na stacji w Prudniku wręcz błagał mnie, bym nie jechała tą drogą, a już na pewno nie po ciemku. Przez chwilę zbieram się na odwagę. Przejechać trzeba. Tędy idzie trasa. Na szczęście ten fragment krajówki na MRDP jest zjazdem. Lecę więc szybko, nawet czasem dokręcam, by mieć to z głowy. Trafiam nieźle – ruch jest znikomy. W Kudowie patrzę za dużą stacją BP, przy której jest restauracja. Tam mieli pokoje, pamiętam z GMRDP. Znowu mam ochotę na nocleg pod dachem. Latam po Kudowie i nic – nie mogę znaleźć tej stacji. A przecież musi gdzieś tu być! Przecież razem z Wąskim jedliśmy na GMRDP tam obiad! Nie znajduję. Trudno, jadę dalej. Na Karółw.

W 2015 r., z BP razem z Wąskim ruszyliśmy nocą na leśny podjazd do Karłowa. „Nocą na Karłów jedziecie?! Niezła zajawka!” powiedzieli nam tedy miejscowi. Znam już ten podjazd. Tam nie ma gdzie rozbić namiotu. Nie chcę do Karłowa jechać w nocy! Zatem na wyjeździe z Kudowy szukam jakiejkolwiek miejscówki na namiot. Znajduję szybko. Jest to od razu, gdy tylko kończą się zabudowania, droga lekko się rozszerza w parking, dalej jest lasek. Wbijam się w ten lasek, rozstawiam namiot i wtedy materializuje się Wąski… w moim telefonie. Pisze o nocnej zajawce na Karłów i czuję się tak, jakby był tuż obok. Gdy zasypiam, przychodzi sms od Zuzy, że śpią z Olafem w Zieleńcu, potem słyszę jeszcze jak ktoś podjeżdża samochodem i wysypuje śmieci do „mojego” lasu, jakieś szkło, metal. Ludzie są jednak obrzydliwi.

Mapa:

ZDJĘCIA

Ciąg dalszy

MRDP (7)

Sobota, 26 sierpnia 2017 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, MRDP 2017
Km: 214.20 Km teren: 0.00 Czas: 12:10 km/h: 17.61
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2044m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Strumyk szemrał jednostajnie, a ja spałam błogo.Po czterech godzinach budzik radośnie ogłosił początek dnia. Zrobił to, nie wiedzieć czemu, w środku nocy. Właśnie wtedy, kiedy jest najlepszy sen.



Aż do Istebnej na trasie są dziś na tapecie duże podjazdy. W tym Szare z betonowymi, ażurowymi płytami oraz Koniaków, gdzie na części podjazdu jest kamienny bruk. Pod górę jest też do samej Istebnej, która jest 19 punktem kontrolnym. Idzie pomału (no właśnie: idzie!), ale nie ma powodów do narzekań. Przecież mogło być gorzej. Mogło być 5 stopni i ulewa. W końcu to polskie lato.



W Istebnej przysiadam na ławeczce przystankowej. Nie ma wiaty, nie ma też Morfeusza. Pojawia się za to starzec o lasce. Zagaduje. Rozmawiamy o oscypkach. Tak nam się dobrze rozmawia, że nabieram odwagi i zadaję mu pytanie, które dręczy mnie od wczoraj:

- czy wie pan może jaki jest dziś dzień tygodnia?
- z jakiej planety pani spadła? – Pyta zaskoczony staruszek. Po czym uśmiecha się wesoło i mówi:
- dziś jest to sobota. To chyba dobrze, że sobota?
- tak, tak… pewnie to dobrze – odpowiadam, choć nie do końca jestem o tym przekonana. Myślami uciekam już w szybkie obliczenia: skoro dziś jest sobota, to niedługo będzie wtorkowe południe. Mój czas! Czas ucieka, pora się stąd ruszyć! Dziadek jednak jest znacznie szybszy niż ja i to on mówi mi „do widzenia”. Podpierając się laską powoli odchodzi, a ja jeszcze przez chwilę zbieram się do jazdy.

Za Istebną jest jeszcze jeden wredny podjazd. Czuję, że zaczyna mnie na nim boleć prawe kolano. Zjeżdżam to co podjechałam i tak docieram do Wisły. Co chwilę pada drobny deszcz, w dodatku zrobił się duży ruch na drodze. No i to kolano. Jestem poirytowana. Zajeżdżam na Orlen. Biorę kawę i zapiekankę. Mam nadzieję, że gdy ruszę po tej przerwie, ból kolana ustąpi. Tak sam z siebie, normalnie. Tak jak sam z siebie przyszedł.

Ból nie mija. Boli gdzieś na wysokości rzepki. Minęły za to góry. Przynajmniej na razie. Wisła, Ustroń, Cieszyn – jest tam tak okropnie (wielki ruch i hałas), że najlepiej byłoby to wszystko zrównać z ziemią, zaorać i posadzić kwiaty oraz ziemniaki. Przynajmniej ładnie by było. I smacznie. Chociaż… nie. W Cieszynie trzeba zostawić przynajmniej jeden dom – ten w którym mieszka sympatyczny Kibic MRDP, który chwilę przy mnie jechał na rowerze MTB, miał na imię Daniel. Byłam w prawdziwym szoku. Z niesamowitą lekkością towarzyszył mi, skacząc po krawężnikach, trawnikach, chodnikach oraz szosie. Natomiast ja, na kolarzówce, wlekłam się jak lokomotywa ciągnąca 64 wagony z węglem.

Za Zebrzydowicami na chwilę wjeżdża się do Czech. Dzięki temu trasa omija Jastrzębie Zdrój oraz Wodzisław Śląski, które są równie urocze i wspaniałe jak Wisła, czy Ustroń. Jest płasko i gorąco. To dobre warunki dla mojego bolącego kolana. Staram się je oszczędzać i wychodzi mi to całkiem nieźle, a w cieple ból jest jakby mniejszy.



W Kietrzu (PK 20) jestem nieco zmęczona upałem. W tym samym sklepie co na GMRDP w 2015 r. zatrzymuję się na małe zakupy. W tym czasie śmiga obok mnie Olaf. Miasteczka nie opuszczam od razu. Jestem głodna. To dobra pora na obiad. Do restauracji nie mogę wejść z rowerem, ale patrzę na niego przez okno. Na zewnątrz nie chcę jeść, bo za ciepło. Poza tym jest tu pełno os. Były pod sklepem, są i tu. Zamawiam zupę grzybową i makaron po bolońsku. Porcje bardzo duże, ledwo dałam radę!



Dalszej trasy, aż do jej dzisiejszej końcówki jakoś nie pamiętam. Chyba nie było niczego ciekawego. Na noc znajduję super miejscówkę. Jest to pole tuż za Klisinem. Pole jest znacznie wyżej od drogi. To oznacza, że wystarczy się wdrapać na górkę i z drogi będzie się zupełnie niewidocznym. Idealnie! Nie trzeba daleko szukać, chodzić, tracić czasu. Pole jest skoszone. Ziemia twarda. Szpilki nie chcą wchodzić. Nic nie szkodzi. Ja tu tylko na cztery godzinki. Wbijam je prowizorycznie, na słowo honoru. Ale to wystarczy….
Prawda, że wystarczy?...

Mapa:

ZDJĘCIA

Ciąg dalszy

MRDP (6)

Piątek, 25 sierpnia 2017 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, MRDP 2017
Km: 204.90 Km teren: 0.00 Czas: 12:34 km/h: 16.31
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2283m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Nad Popradem trafiają się małe bajorka. Koło mojego namiotu jest jedno z nich. Nocne kąpielisko urządzają sobie w nim kaczki. Ze dwa razy budzi mnie niesamowity hałas i mało zawału nie dostaję – to tuż obok przejeżdża pociąg.

Jestem wyspana. O ile po 4 godzinach snu można tak powiedzieć. Kiedy praktycznie od razu po ruszeniu trafia się Orlen, korzystam - by wzmocnić efekt obudzenia. Może tym razem Morfeusz nie będzie mnie ciągał po wiatach. O 3:17 w nocy zdobywam PK 16 (Stary Sącz).



A potem aż do Krościenka jest praktycznie płasko. Jednak zamiast trochę nadrobić – tracę. Kotłuje się nade mną burza. W deszczu mogę jechać. Podczas burzy – nie jadę. Koczuję na przystanku. A czas sobie ucieka. Na szczęście tylko poranek jest burzowy. Potem robi się ciepło i słonecznie. Widzialność jest bardzo dobra i z oddali mogę obserwować Tatry. Poranek z takim widokiem jest niewyobrażalnie piękny. Jest to jeden z tych nielicznych momentów, gdy żałuję, że jadę solo i obok nie ma nikogo, komu bym mogła powiedzieć: „zobacz, to niewiarygodne!”



Podjazdy przed Głodówką są bardzo wymagające, ale wszystkie robię w siodle. Na końcu jednego z nich czekają kibice. Są to Vooy Maciej z rodziną. Chwilę gadamy, Maciej robi fotki i już jadę na Głodówkę. Na punkcie wymiana nadajnika GPS oraz obiad. Jest to bardzo obfite jedzenie. Biorę zupę pomidorową, opiekane ziemniaki, grillowaną pierś z kurczaka w przyprawach, surówki oraz na deser oscypki z żurawiną. Stół zastawiony jak dla rosłego faceta, a nad tym stołem pochylam się… ja.
I wciągam wszystko!



Widok podczas obiadu mam boski. Przez wielkie okna widać jak na dłoni Tarty. Czy może być piękniej?
Nie może być. Kiedy piękno się maksymalizuje, dalej może być już tylko gorzej. I jest. Zakopane to prawdziwy horror. Niby wszystko naturalne, swojskie, tradycyjne, wiejskie, a… kiczowate i wstrętne do bólu. W dodatku ruch samochodowy jest ogromny, hałas, smród, powozy konne między warczącymi wściekle samochodami. Pełno ludzi. Obłęd.Jazgot trudny do wytrzymania. Jak można tu wypoczywać i jeszcze za to płacić? Zupełnie nie potrafię tego zrozumieć. Próbuję uruchomić wyobraźnię. Nie działa. Zakopane ją pokonało. W oddali, nad tym całym śmietnikiem, góruje Giewont. Nawet nie mam ochoty na niego patrzeć. Uciec stąd. Tylko tyle chcę. Byle szybciej, byle dalej.

16:21 nadaję na relację sms: Orlen. Nic nie potrzebuje poza odpoczynkiem od potwornego ruchu i halasu, ktore trwaja od Zakopanego. Gdybym miala mieszkac w tych rejonach, to chyba bym sie pochlastala.

I dalej: Mam karte orlenu. ciagle na jakas ich stacje wpadam w ostatnich dniach. jak sprawdza gdzie i co kupuje, to pomysla, ze oszalalam i robie jakis Tour de Orlen :-):-)

Jadąc z Zubrzycy Dolnej do Zubrzycy Górnej widzę ciemno-siną chmurę idącą znad Babiej Góry. Pamiętam takie chmury z Norwegii. One niczego dobrego nie niosą. Chmura w końcu dopada mnie. Zaczyna kapać, coraz mocniej. Co sił w nogach jadę patrząc za jakimś daszkiem, pod którym by można się schować. Aż jestem zaskoczona, że mając już za sobą tyle dni jazdy i kilometrów w nogach, umiem zrobić sprint. Jak na złość nie ma żadnego przystanku z wiatą. Trafia się za to szopa na drewno. Biegnę z rowerem przez skoszoną łąkę. Wbijam się do niej. Deszcz przechodzi w ulewę, a ta w grad. Szopa ma blaszany dach. Siedząc i przeczekując prawie głuchnę.



Kiedy tylko nawałnica mija, wychodzę z kryjówki. Z relacji sms wynika, że niedaleko za mną jest Olaf. Kończąc podjazd na Przełęcz Krowiarki spotykam Waldiego. Przedstawiając mi się przypomina, że spotkaliśmy się w zeszłym roku na MPP. To on w nocy na deszczowym zjeździe z Góry Makowskiej chciał mi świecić światłami samochodu, a na pytanie „Ktoś Ty?” Odpowiedział: „Swój!” Moja radość nie zna więc granic. Zawsze to dobrze spotkać Swojego na trasie. Na przełęczy ubieram się. Potem zjazd. A po zjeździe obiadek w Zawoi. Biorę pomidorową z ponadnormatywną ilością makaronu. Mój rower razem ze mną w restauracji.

Dobrze, że obiad był lekki. Gdy ruszam, zaczyna się dość szybko podjazd. Jest co deptać! A potem zjazd do Stryszawy (PK 18). Na zjeździe zerwany asfalt. Waldi coś o tym wspominał. Faktycznie jest nędznie. Piach, kamienie, żwir, dziury, a nawet trochę błota. Do Stryszawy docieram po zachodzie słońca. Jest już prawie ciemno. Patrzę za miejscówką i wtedy z jakiegoś samochodu wyskakuje czteroosobowa rodzinka. To kibice. Napięcie opada, bo właśnie wypatrzyłam miejscówkę. Kawałek od drogi, w środku miejscowości, gdzie nie sięga już światło ulicznych lamp. Odprężona mówię więc, że mam chwilkę na rozmowę, bo właśnie znalazłam miejscówkę. Zaskoczeni pytają: gdzie? Odpowiadam, że właśnie tu, parę metrów dalej. Są zszokowani, że tak blisko drogi, domów.

Rozmawiamy może z 10 minut i jest bardzo sympatycznie. Dziewczyna jest mniej więcej w moim wieku i pracuje w szkole jako nauczycielka WF, chłopak coraz bardziej fascynuje się ultra trasami na rowerze. Wraz z nimi jest dwójka dzieci. Senność dopada mnie szybko. Ziewam. Jest mi głupio, ale nic nie mogę na to poradzić. Pora wejść w krzaki. W dole szemrze strumyk.
Aaaa, kotki dwa……

Mapa:

ZDJĘCIA

Ciąg dalszy

MRDP (5)

Czwartek, 24 sierpnia 2017 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, MRDP 2017
Km: 223.40 Km teren: 0.00 Czas: 12:45 km/h: 17.52
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2259m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
To nie była dobra noc. Było strasznie zimno i prawie nie spałam. Regeneracja bliska zeru. Leżę w śpiworze i dygoczę. Ale budzik już zadzwonił i teraz będzie jeszcze straszniej – trzeba wyjść i z tym zimnem się zmierzyć. Nie ma co odwlekać nieprzyjemnej chwili. Do roboty!

Nieprzespana noc szybko daje się we znaki. Jest mocno zimno, ale jestem ubrana we wszystko co ze sobą mam, w tym w ciuchy, które kupiłam w Lidlu. Czuję, że zasypiam na rowerze. Jadę przez Wolę Michową. Jest tu ładny, drewniany kościółek. Pamiętam go z GMRDP (wtedy widziałam go w nocy). Myślę sobie, że może ma otwarty przedsionek. Szarpię więc drzwi. Nadaremnie. Spania w kościele nie będzie.



Parę kilometrów dalej, z boku drogi, w zagrodzie tłoczą się owce. Widok jest sielski, jednak sielanka nie trwa długo. Naraz wybiegają trzy psy pasterskie wielkości cieląt. Biegną wprost na mnie szczekając groźnie. Nie ma sensu uciekać, bo dorwą i rozszarpią. Gdzie są właściciele tych bydląt?! Zatrzymuję się i zastawiam rowerem. Psy są tuż obok, szczekając i warcząc obserwują mnie. Bardzo powoli, niemal niezauważalnie, staram się oddalić. Nie patrzę na nie, by nie prowokować. Udaje mi się wyjść cało z tej opresji, jednak chwilę trwa dojście do siebie.

Gdy adrenalina ucieka, wraca senność. Z niewyspania źle widzę. Mam problem z wyostrzeniem wzroku. Morfeusz ciągnie do przypadkowej wiaty przystankowej, choć to dzień i jasno świeci słońce. Siedzę na przystanku, a on kiwa mną.
Na prawo.
Na lewo.
Na prawo.
Na lewo.
Uważaj, bo spadniesz z ławki i wybijesz sobie zęby…. Jawa to, czy sen?

A potem całe to zimno ucieka i aż trudno uwierzyć, że było naprawdę. Dzień jest słoneczny i bardzo ciepły. Aż miło!



Na dojeździe do Nowego Żmigrodu (PK13) widzę kogoś za sobą (był to Olaf). Punkt osiągam o 10:50. Jest mocno ciepło, z prognoz nie wynika, by duże chłody miały wrócić. Wpadam więc na pomysł, by nadmiar ciuchów (zakupy z Lidla) oraz rzeczy, które są zbędne odesłać do domu pocztą. Szybciej by było to po prostu gdzieś porzucić, ale moja wielkopolska natura na to nie pozwala. Jadąc patrzę więc za pocztą. Wcale nie muszę długo się rozglądać – znajduję ją w samym Nowym Żmigrodzie! Rozpakowuję prawie cały bagaż, który mam na rowerze i wydzielam rzeczy do odesłania. Schodzi trochę czasu, ale w dalszą drogę jadę ze znacznie mniejszym bagażem. Spora paczka poszła do domu, ale kilka drobiazgów jedzie ze mną dalej: mały flakonik perfum, błyszczyk do ust oraz… zapasowe kolczyki.

Gorlice to jazda w warunkach miejskich – czyli to czego nie lubię. Najbardziej ze wszystkiego chcę się stąd wydostać, a jedyną atrakcją, której robię fotkę, jest ładna pokrywa studzienki kanalizacyjnej.

Po 15:00, jadąc pod górę, widzę wychodzącą z trawy Zuzę. Jest zaspana, w ręku coś trzyma. Jakąś matę, a może materac, albo coś w tym stylu. W przelocie zamieniam z nią kilka słów. Jest to podjazd, więc wolę się nie zatrzymywać. Jak się zatrzymam, to nie wiem czy ruszę. Kiedy tak jadę, to już w końcu sama nie jestem pewna, czy to była Zuza. A może to nie była ona? Może mi się wydawało? Umysł zaczyna płatać mi figle.

PK 14 (Banica) zdobywam w szlachetnym stylu – pieszo. Pamiętam dobrze to podejście z GMRDP, to nie na moje nogi. W siodle nie da rady. Nawet nie próbuję.



Dalej jest już łatwiej. Jest długi zjazd. Początkowo dość ostro w dół, potem droga na odcinku wielu kilometrów łagodnie opada. Wreszcie mogę jechać trochę szybciej. Między Muszyną a Piwniczną Zdrój tasuję się z Zuzą i Olafem. Zawsze miło jest ich spotkać. Od jakiegoś czasu są to jedyni zawodnicy, których widuję na trasie. Zawsze gdy się widzimy, robi się wesoło i śmieszno. Jedzie mi się bardzo dobrze i na tym odcinku jestem wyraźnie szybsza niż oni. Jazdę kończę obiadem w Piwnicznej Zdrój. Tuż przy drodze trafiam bardzo przyjemną restaurację. Można wejść do środka z rowerem. Zamawiam pierogi po Łomnicku (z bryndzą) oraz zupę. Jest to zdecydowanie najlepszy obiad całego MRDP.



Trasa idzie od dłuższego czasu wąską doliną Popradu. Obok rzeki wciśnięta jest droga i tory kolejowe. Cały płaski teren zagospodarowany. Nie wróży to niczego dobrego w szukaniu noclegu. Gdy wychodzę z restauracji, jest głęboka szarówka. Idealnie. Droga odcinkami jest w remoncie i wprowadzony jest ruch wahadłowy. Gdy tylko kończą się zabudowania, czmycham nad Poprad. Przekraczam remontowaną drogę, tory kolejowe i wchodzę na coś w rodzaju placu budowy. Jakieś kruszywo, koparki. W tym małym bałaganie rozstawiam swój własny bałagan. Dobranoc!

Mapa:

ZDJĘCIA

Ciąg dalszy

MRDP (4)

Środa, 23 sierpnia 2017 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, MRDP 2017
Km: 235.20 Km teren: 0.00 Czas: 13:59 km/h: 16.82
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2405m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Wstaję tradycyjnie w środku nocy. Zbieram namiot, materac, śpiwór i jadę. Idzie mi ta jazda dość średnio. Wczoraj był kolejny dzień, gdy nie udało mi się przejechać 300 km i to nie nastraja mnie optymistycznie. Na zmieszczenie się w limicie 10 dni powoli tracę szanse. Na domiar złego, właśnie teraz w środku nocy, dostaję smsa, że może powinnam się wycofać z maratonu. Wpadam na stację BP pocieszyć się kawą i zapiekanką. Narol. Nie ma to jak zajadać smutki w środku nocy. Jak jakaś bulimiczka. A może jest w tym racja? Może faktycznie powinnam się wycofać? Na relację sms o godz. 3:09 w nocy wysyłam więc wiadomość: „A Wy też uważacie, że powinnam się wycofać, bo za wolno jadę?” Potem okazuje się, że tamtą wiadomość źle zrozumiałam. Była ona wyrazem martwienia się o mnie, bo przecież jadę solo, w limicie nie zdążę, maraton jest bardzo ciężki i wyczerpujący, sporo osób już się wycofało, a pogoda jak dotąd jest przeokropna. Jednak w środku nocy i na zmęczeniu myśli się inaczej. Troskę zinterpretowałam jako atak.

Znowu zaczyna padać. W lekkim deszczyku jadę więc przed siebie. Zimno, mokro, do mety daleko. Zuza wisi gdzieś za mną. Pewnie zaraz mnie dogoni. Trudno, chce mi się spać i chwilowo cała reszta schodzi na dalszy plan. Docieram do murowanej kapliczki. Jest ona dość spora, ma drzwi, można wejść do środka. Na drzwiach jest napis, by w środku nie palić zniczy. Nie ma natomiast słowa o zakazie wprowadzania rowerów i leżenia na podłodze. Wchodzę więc z rowerem i kładę się na dywanie. Wreszcie na mnie nie pada i nie wieje! Jest ciepło i miło. Hmmm…. dobranoc? Kiedy zalegam, na zewnątrz spada ściana wody. Ulewa, że ho, ho!



Kiedy wychodzę z kapliczki, praktycznie już nie pada. Nie udało mi się zasnąć. Poleżałam jednak trochę z zamkniętymi oczyma i czuję się ok. O krok jest Radymno (PK11), a dalej Przemyśl, tam się wypije jakąś kawę. Bieszczady witają bardzo zmienną pogodą. Raz świeci słońce, raz robi się zimno i leje. Przebieram się chyba z milion razy, tracąc na tym kupę czasu. Niestety nie potrafię jechać w cieple ubrana w strój deszczowy, jak i nie potrafię sobie wyobrazić jazdy bez stroju deszczowego, gdy akurat robi się zimnica i leje.



W tej śmieszno-strasznej pogodzie tasuję się z Wikim i są to ostatnie chwile przed metą, gdy się widzimy. Mówi, że zaczyna mu się dobrze jechać i faktycznie to widać: oddala się niemal z prędkością światła.



Przed Caryńską kupuję u ulicznej straganiarki kilka oscypków. Pycha! W Caryńskiej planuję obiad. Hmm… a może i nocleg? Niestety wolnych pokoi nie ma. Z relacji sms widzę, że dogonili mnie tu Zuza i Olaf i chyba pojechali dalej. W każdym razie tu nie zatrzymali się (tak, tak – odpaliłam w końcu tablet). Obiad jest średni. Wzięłam rybę, która okazała się wyjątkowo oścista. Frytek jest dość mało. Mogło być lepiej.



Kiedy wychodzę z mety BBT, jest przenikliwie zimny wieczór. Nie wygląda to zbyt dobrze. Robi się ciemno, jest zimno, góry tak jakby nie chcą się skończyć…. Co ja gadam! One przecież dopiero się zaczęły! Wymyślam, że może dojadę do Cisnej i tam poszukam noclegu pod dachem. To zaskakujące. Wiozę ze sobą fajny namiot, świetny materac oraz genialny nowy śpiwór, a ciągle myślę o spaniu w jakimś pomieszczeniu! Szaleństwo, czy jak?

Wtem słyszę krzyki podenerwowanych mężczyzn biegnących z góry w stronę ulicy. Robi mi się nieswojo. Jacyś awanturnicy? Kurde! Jestem tu zupełnie sama. Jadę powoli i chwilę się zastanawiam, co robić. Jechać, czy się zatrzymać, przycupnąć gdzieś z boku i przeczekać aż sobie pójdą... Zaraz potem słyszę ujadanie psów. I nadal te dziwne krzyki. Chwilę później wszystko staje się jasne – to pasterze na noc zganiają owce do gospodarstwa. Przemykam więc szybko, cały czas czując dziwny strach.

Z mapy wynika, że do Cisnej jeszcze daleko, a mi się już chce spać. Teraz! Zaczynam zatem poszukiwania kwatery. Wetlina. Łażę od drzwi do drzwi. Nigdzie mnie nie chcą z rowerem na jedną noc. Jeden wynajmujący godzi się mnie przyjąć. Prowadzi na tyły posesji. Jakieś schody, zapach stęchlizny. I co? Mam za to jeszcze płacić? Obracam się na pięcie i spadam stąd. Wiele kwater to istne imprezowanie. Muzyka aż dudni. Tam nie da się spać. W zasadzie to obojętne jak spędzę noc: nie śpiąc i dygocząc w namiocie, czy nie śpiąc przez denerwujący hałas. A w namiocie przynajmniej mam noc gratis. No i jak widać, wyraźnie łatwiej jest mi znaleźć odpowiednie krzaki, niż odpowiedni dach. Jadę jeszcze kawałek. Osiągam Smerek. Schodzę nad rz. Wetlinę. Czy muszę dodawać, że od rzeki ciągnie przenikliwym chłodem? Nie mam już jednak siły na szukanie czegoś lepszego. Po co, skoro to jest wystarczająco dobre?

Mapa:


ZDJĘCIA


Ciąg dalszy

MRDP (3)

Wtorek, 22 sierpnia 2017 Kategoria do 300, Kocia czytelnia, MRDP 2017
Km: 264.20 Km teren: 0.00 Czas: 13:50 km/h: 19.10
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 953m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Pobudka znowu w środku nocy. Nie jest łatwo wyjść z ciepłego śpiwora i zmusić się do jazdy. Jednak robię to. Maraton się sam nie przejedzie. Gdy się jedzie solo, w kat. Total Extreme, gdy jest się gdzieś pod koniec stawki i od dawna nie widziało się żadnego zawodnika, trzeba uruchomić wyobraźnię. Wyobrażam więc sobie, że inni też jadą i... od razu dopada mnie ochota na rower! Zarówno noc, jak i poranek są zimne. Ubieram na siebie wszystko co mam, a i tak nie czuję komfortu termicznego. Byle jakie to lato. Zimno jak w jakimś październiku.



W drodze do Zosina trzeba przetrwać fatalnej jakości drogi. Wyboje, dziury, łaty i tak przez kilkadziesiąt km. Nic przyjemnego. Zaciskam zęby. Przez te straszne asfalty mocno bolą mnie dłonie. Od spodu całe są czerwone. Jak pomidory.

Od Zosina, który jest 10 punktem kontrolnym, drogi są już dużo lepsze. Jednak idealnie być nie może – zaczyna się jazda pod masakrycznie silny wiatr. Mam wrażenie, że nie jadę lecz pełznę. Tym bardziej jestem zaskoczona, gdy dowiaduję, że Zuza z Olafem są za mną. Łatwo można stracić orientację w tym kto gdzie jest. Wystarczy chwila w sklepie, w restauracji, sen w krzakach, czy na przystanku i przetasowania murowane.

Do Hrubieszowa docieram wymordowana walką z wiatrem. Zamawiam obiad w knajpie o nazwie Szałas. Nazwa trafna, bo knajpa jest schowana w gąszczu innych budynków, niczym szałas w lesie. Niestety na obiad czekam dość długo. To wkurzające, bo zegar cały czas tyka, a cenny czas ucieka... Hrubieszów przytrzymuje mnie na dłużej. Następna noc ma być jeszcze bardziej zimna. Nie wyobrażam sobie jazdy w gorszym zimnie niż dziś rano! Aż tylu ciepłych rzeczy ze sobą nie zabrałam! W końcu jest sierpień, a nie listopad… Wytracam więc dalej czas – jadę do Lidla kupić ciepłe ubrania sportowe. Dodatkową kurtkę i spodnie. Kiedy zjeżdżam z trasy, widzi mnie Olaf. Woła, że źle jadę. Drę się więc do niego, że ja do sklepu muszę, na zakupy, po ciuchy. Jestem mistrzynią w wytapianiu czasu. A przecież cały czas się bardzo spieszę. Choć gdy pełznę pod wiatr, trudno pewnie w to uwierzyć. Wyścig? Chyba ślimaków! Pasjonujące.



Przed Tomaszowem Lubelskim są górki i przeszkadzający wiatr, tasuję się tu z Olafem. Mówi, że Zuza pognała do przodu. Olaf planuje nocleg w jakimś zajeździe w Tomaszowie mówi, że to zaraz przy drodze. Raz po raz pada deszcz i jest nieprzyjemnie. Czuję, że moja twarz od tego zimna i wiatru cała jest czerwona. Dobrze, że nie mogę siebie zobaczyć w lustrze. To dobre pocieszenie. Zawsze trzeba szukać dobrych stron. W każdej sytuacji.



Wieczorem, w samym mieście, wstępuję na Orlen. Potem szukam zajazdu, o którym mówił Olaf. Mam ochotę na nocleg pod dachem. Dość już mam serdecznie tego wstrętnego zimna! Jednak nie widzę zajazdu. Dogania mnie Wiki. Mówi, że będzie spał pod wiatą, gdy tylko jakąś znajdzie. Natychmiast robi mi się nieskończenie głupio. Ach! Co za idiotka ze mnie! Przecież mam namiot i sprzęt do spania. Dach nad głową nie jest mi potrzebny. Jakieś fanaberie w zmęczonej głowie. Robię małe zakupy i odpuszczam szukanie noclegu pod dachem. Namiot rozstawiam w lasku z boku drogi, na wyjeździe z Tomaszowa. Miejscówka jest z tych świetnych.

Mapa:

ZDJĘCIA


Ciąg dalszy

MRDP (2)

Poniedziałek, 21 sierpnia 2017 Kategoria do 300, Kocia czytelnia, MRDP 2017
Km: 270.80 Km teren: 0.00 Czas: 13:42 km/h: 19.77
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1306m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Budzi dzwoni równo o 3 w nocy i czuję się nieprzytomna, chyba nawet lekko kręci mi się w głowie. Wypijam herbatę, która zdążyła już dawno ostygnąć. Jest środek nocy. Nie mam jak podziękować temu panu za gościnę i nocleg. Gdybym miała chociaż kartkę i długopis, to bym napisała kilka ciepłych słów, a tak… wychodzę stąd bez słowa… czuję smutek z tego powodu.

Niestety nadal pada. Jadąc Ścianą Wschodnią wspominam czerwiec. Wtedy pogoda była tu znacznie lepsza. Nie było też tego pośpiechu, który jest teraz. Przyroda wygląda nieco inaczej. Wtedy lato dopiero się zaczynało, teraz już jest po żniwach. Wcześnie rano, około 8 godziny, docieram do szutrowego odcinka MRDP. Już nie pada. Jedzie się niewygodnie, bo pojawiła się paskudna tarka. W czerwcu tego nie było. Mimo to daję radę prawie cały ten fragment zaliczyć w siodle. Śniadanie pod sklepem zjadam w Gródku. Znowu jest to bułka i serek wiejski, do tego proszę o szklankę herbaty – i dostaję ją.



W Hajnówce, gdy wychodzę z Orlenu, spotykam kibiców w samochodzie. Mówią, że polują na zawodników. Króciutką chwilę z nimi rozmawiam. Pewnie nawet nie minutę. Szkoda, że nie wbili na stację, gdy tu siedziałam nad kawą. Niestety na dłuższe rozmowy, poza przerwami gdy akurat jem lub robię zakupy, nie mam czasu, więc praktycznie od razu jadę. Dalsza trasa maratonu częściowo jest zbieżna ze szlakiem Green Velo. Czasami wskakuję nawet na równe, asfaltowe ścieżki tego szlaku idące tuż przy średniej jakości szosie.



Dostaję od kibiców informację sms, że niedaleko za mną jest Gustav. To duże zaskoczenie. Gustav jest mocny, już dawno powinien być daleko z przodu. W końcu dogania mnie, chwilę jedzie obok. Potem się po coś zatrzymuje. Dogania po raz kolejny i to tyle jeśli chodzi o nasze spotkania na trasie.

Pogoda znowu zaczyna się psuć. Pada. Szybko szukam jakiegoś daszku, by się ubrać na deszcz. Niebo wygląda niesamowicie i w dodatku grzmi.



Udaje mi się znaleźć dobre miejsce: jest to cmentarz. Pod kaplicą cmentarną ubieram wodoodporne ciuchy. I... kiedy już jestem gotowa na walkę z wodą lejącą się z nieba – przestaje padać. No i co? Mam znowu tracić czas na przebieranie się?



Siemiatycze – PK8, to tu zjadam obiad i zdejmuję strój deszczowy. Wybieram bar z domowym jedzeniem, zamawiam zupę szczawiową i pierogi. Wszystko pyszne i sycące. Od właściciela dowiaduję się, że prowadzą ten bar rodzinnie od ponad 30 lat! Sympatyczne, warte polecenia, miejsce.

Pogoda zrobiła się niezła. Chmury gdzieś uciekły i nawet pojawiło się słońce. Dzień kończę z przebiegiem 270 km. Powinno być więcej. Śpię pod namiotem. Dziura w pamięci. Kompletnie nie pamiętam tego noclegu. Gdzieś w lesie to było.

Mapa:

ZDJĘCIA


Ciąg dalszy

kategorie bloga

Moje rowery

Hardtail 78409 km
Przełajówka 51579 km
Terenówka 26133 km
Kolarzówka 51959 km

szukaj

archiwum