Trans Am Bike Race (15)
Sobota, 16 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 193.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1749m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rano jest ciemno i chłodno. Nie pada. Zwijam namiot i ruszam.
Czuję się źle. Od długiego czasu przebywam na wysokości powyżej 2000 m n.p.m.,
a teraz spałam na 2540. Jadę cały czas pod górę. Podjazd nie jest specjalnie
stromy. Problemem nie jest ani stromizna ani to, że przez kilkadziesiąt km
trzeba jechać pod górę. Problemem jest wysokość. Moja wydolność spada
drastycznie. Boli mnie głowa, z nosem jest dramat, szybko się męczę. Przez to
wszystko albo jadę okropnie powoli, albo robię przerwy… W Silverthorne zjadam
śniadanie. Cały czas, gdy tylko trafiam jakąś miejscowość, szukam specjalnego
balsamu do nosa, który pomaga poradzić sobie z dolegliwościami wysokościowymi.
Nadaremnie.
Znajomi i rodzina wiedzą co się dzieje i jak źle się czuję. Gdy mam dostęp do netu, czytam ich porady. Jedni radzą, bym zjechać niżej i dać sobie trochę czasu, inni zalecają jazdę, w końcu do przełęczy – najwyższego punktu wyścigu już tylko jakieś 40 km podjazdu. W tym wszystkim przychodzi jeszcze jedna wiadomość: zbliża się duże załamanie pogody. Teraz pogoda jeszcze jest dobra. Nie bardzo wyobrażam sobie walkę z deszczem / gradem / wichurą na tej wysokości, w tym stanie zdrowia. Czytam też, że ponoć niektórzy zawodnicy ratują się tu mini butlami z tlenem. Ja nigdzie nie mogę tego dostać. Jest źle.
Za Silverthorne trasa idzie ładną, asfaltową ścieżką rowerową. Ścieżka jest super, biegnie nad jeziorem jednak wymaga nieco koncentracji – ślad nie jest tu zbyt dokładnie poprowadzony i trzeba się skupić, by nie polecieć w złą stronę. Skupić się – łatwo powiedzieć! Mam problemy z koncentracją.
Sporo osób jeździ tu na rowerach, większość to chyba miejscowi. Wyprzedzają mnie dosłownie wszyscy! Nic nie mogę na to poradzić. Oddycham szybko i płytko. To bez sensu, nie jest stromo, a ja ledwo łapię oddech. Zatrzymuję się, kładę rower na ziemi i odpoczywam. Dwoje rowerzystów zatrzymuje się i pyta, czy potrzebna mi pomoc. Gdy im mówię o wyścigu i złym samopoczuciu, kiwają głowami ze zrozumieniem: choroba wysokościowa.
Podjazd idzie bardzo, bardzo powoli. Na końcu dosłownie: idzie. Nachylenie jest zupełnie normalne, ale ja już nie mogę normalnie jechać. Krztuszę się, spadam z roweru. Idę więc pieszo i ciągnę rower. Ostatnie metry! Widzę już przełęcz. Wsiadam na rower, próbuję jechać. Niestety, nie jestem w stanie – nawet tak krótkiego kawałka. Pogoda jest coraz gorsza. Jest zimno, na niebie kłębią się chmury. Jeszcze trochę i się zacznie załamanie. 13:21 – jestem na Hoosier Pass! Wysokość 3510 m n.p.m. Wyżej już nie będzie.
Na przełęczy siedzę może z kwadrans. W pierwszej kolejności proszę przypadkowo wybranego człowieka, by zrobił mi pamiątkowe zdjęcie. Widząc w jakim jestem stanie (lekko chwiejny chód, kaszel) mówi, że ledwie się trzymam na nogach i raczej powinnam być w szpitalu, niż myśleć o fotkach. Robi mi jednak zdjęcie. Potem odpoczywam. Siedzę pod jakąś tablicą informacyjną i usiłuję się ubrać na zjazd. To jest pewien problem. Muszę wyjąć ubranie z torby i założyć je na siebie. Spać mi się chce, kaszlę, boli głowa, krwawiący nos… grzebię się jak mucha w smole, ale w końcu jestem gotowa.
Zaczynam zjazd. Jest zimno i kropi. Wieje w twarz. Zjazd (tak jak i wcześniej podjazd) nie jest stromy. W połączeniu z czołowym wiatrem daje to złudzenie, że jest prawie płasko, a nawet lekko pod górę. To jeden z tych zjazdów, gdzie trzeba się przykładać, by rower łaskawie zechciał jechać. Po mniej więcej 20 km zatrzymuję się. Miejscowość nazywa się Fairplay. Nie jest to pierwsza wioska za przełęczą. Było coś wcześniej, ale nie potrafiłam się skupić wystarczająco, by wyłapać jakiś punkt gastronomiczny. Teraz trafił się fajny punkt. Wbijam na jedzenie. Zamawiam tradycyjny zestaw śniadaniowy oraz kawę. Nie trudzę się zbytnio. Gdy ekspedientka pyta jaką kawę chcę mówię, że taką jak brała pani przede mną. Chwilowo zwalniam się z myślenia i dokonywania tak poważnych wyborów jak rodzaj kawy.
Jedząc czynię mocne postanowienie: zjadę dziś tak nisko, jak tylko się da. Duże wysokości zdecydowanie mi nie służą. Gdy będę niżej, poczuję się wreszcie lepiej. Najedzona przystępuję więc do zjazdu. Ruch jest już mniejszy, ale wiatr będzie dziś przeciwny aż do końca dnia.
Pod drodze zatrzymuję się jeszcze w sklepie w Hartsel. Siadam na podłodze, ładuję elektronikę, jem. Cały czas czuję się źle. W końcu wstaję i wsiadam na rower. Droga idzie teraz pod górę, delikatnie, przez mniej więcej 20 km. Tereny, przez które jadę to wypalone słońcem i wywiane wiatrem pustkowia. Raz po raz mijam tabliczki informujące o ekstremalnie dużym zagrożeniu pożarowym. Widząc je, czuję się trochę nieswojo.
Na tym podjeździe szarpię mocno. To po prostu trzeba koniecznie zrobić dzisiaj. Wiem, że dalej będzie mocno w dół. A to oznacza, że wreszcie będę niżej i stan mojego zdrowia zacznie się poprawiać. Bardzo na to liczę. Przykładam się chyba zbyt mocno, bo naciągam jakiś mięsień w lewej łydce. Droga zaczyna mocno opadać w dół, gdy jest już zupełnie ciemno. Szalony nocny downhill. Jadę szybko. Z tego właśnie zapamiętam stan Colorado – z jazdy po ciemku. W ciemnościach czeka na mnie jeszcze jeden mały podjazd, a potem jest w dół do Canon City.
14 kilometrów przed miastem znajduję nieczynny kemping, wjeżdżam się rozejrzeć.
Tuż przy recepcji stoi dość spora wiata – przebieralnia. Wchodzę do środka – na ziemi leży dywan, obok stoi kilka krzeseł, jest to zadaszone. Nie ma pełnej izolacji od świata zewnętrznego, więc znając reakcje swojego organizmu na ukąszenia owadów, nie ryzykuję – rozstawiam w środku sypialnię namiotu. Dalej jest jak co wieczór: materac, śpiwór, dobranoc! Zasypiam na wysokości 1923 m n.p.m. Całkiem sporo udało mi się zjechać.
Mapa
Ciąg dalszy
Znajomi i rodzina wiedzą co się dzieje i jak źle się czuję. Gdy mam dostęp do netu, czytam ich porady. Jedni radzą, bym zjechać niżej i dać sobie trochę czasu, inni zalecają jazdę, w końcu do przełęczy – najwyższego punktu wyścigu już tylko jakieś 40 km podjazdu. W tym wszystkim przychodzi jeszcze jedna wiadomość: zbliża się duże załamanie pogody. Teraz pogoda jeszcze jest dobra. Nie bardzo wyobrażam sobie walkę z deszczem / gradem / wichurą na tej wysokości, w tym stanie zdrowia. Czytam też, że ponoć niektórzy zawodnicy ratują się tu mini butlami z tlenem. Ja nigdzie nie mogę tego dostać. Jest źle.
Za Silverthorne trasa idzie ładną, asfaltową ścieżką rowerową. Ścieżka jest super, biegnie nad jeziorem jednak wymaga nieco koncentracji – ślad nie jest tu zbyt dokładnie poprowadzony i trzeba się skupić, by nie polecieć w złą stronę. Skupić się – łatwo powiedzieć! Mam problemy z koncentracją.
Sporo osób jeździ tu na rowerach, większość to chyba miejscowi. Wyprzedzają mnie dosłownie wszyscy! Nic nie mogę na to poradzić. Oddycham szybko i płytko. To bez sensu, nie jest stromo, a ja ledwo łapię oddech. Zatrzymuję się, kładę rower na ziemi i odpoczywam. Dwoje rowerzystów zatrzymuje się i pyta, czy potrzebna mi pomoc. Gdy im mówię o wyścigu i złym samopoczuciu, kiwają głowami ze zrozumieniem: choroba wysokościowa.
Podjazd idzie bardzo, bardzo powoli. Na końcu dosłownie: idzie. Nachylenie jest zupełnie normalne, ale ja już nie mogę normalnie jechać. Krztuszę się, spadam z roweru. Idę więc pieszo i ciągnę rower. Ostatnie metry! Widzę już przełęcz. Wsiadam na rower, próbuję jechać. Niestety, nie jestem w stanie – nawet tak krótkiego kawałka. Pogoda jest coraz gorsza. Jest zimno, na niebie kłębią się chmury. Jeszcze trochę i się zacznie załamanie. 13:21 – jestem na Hoosier Pass! Wysokość 3510 m n.p.m. Wyżej już nie będzie.
Na przełęczy siedzę może z kwadrans. W pierwszej kolejności proszę przypadkowo wybranego człowieka, by zrobił mi pamiątkowe zdjęcie. Widząc w jakim jestem stanie (lekko chwiejny chód, kaszel) mówi, że ledwie się trzymam na nogach i raczej powinnam być w szpitalu, niż myśleć o fotkach. Robi mi jednak zdjęcie. Potem odpoczywam. Siedzę pod jakąś tablicą informacyjną i usiłuję się ubrać na zjazd. To jest pewien problem. Muszę wyjąć ubranie z torby i założyć je na siebie. Spać mi się chce, kaszlę, boli głowa, krwawiący nos… grzebię się jak mucha w smole, ale w końcu jestem gotowa.
Zaczynam zjazd. Jest zimno i kropi. Wieje w twarz. Zjazd (tak jak i wcześniej podjazd) nie jest stromy. W połączeniu z czołowym wiatrem daje to złudzenie, że jest prawie płasko, a nawet lekko pod górę. To jeden z tych zjazdów, gdzie trzeba się przykładać, by rower łaskawie zechciał jechać. Po mniej więcej 20 km zatrzymuję się. Miejscowość nazywa się Fairplay. Nie jest to pierwsza wioska za przełęczą. Było coś wcześniej, ale nie potrafiłam się skupić wystarczająco, by wyłapać jakiś punkt gastronomiczny. Teraz trafił się fajny punkt. Wbijam na jedzenie. Zamawiam tradycyjny zestaw śniadaniowy oraz kawę. Nie trudzę się zbytnio. Gdy ekspedientka pyta jaką kawę chcę mówię, że taką jak brała pani przede mną. Chwilowo zwalniam się z myślenia i dokonywania tak poważnych wyborów jak rodzaj kawy.
Jedząc czynię mocne postanowienie: zjadę dziś tak nisko, jak tylko się da. Duże wysokości zdecydowanie mi nie służą. Gdy będę niżej, poczuję się wreszcie lepiej. Najedzona przystępuję więc do zjazdu. Ruch jest już mniejszy, ale wiatr będzie dziś przeciwny aż do końca dnia.
Pod drodze zatrzymuję się jeszcze w sklepie w Hartsel. Siadam na podłodze, ładuję elektronikę, jem. Cały czas czuję się źle. W końcu wstaję i wsiadam na rower. Droga idzie teraz pod górę, delikatnie, przez mniej więcej 20 km. Tereny, przez które jadę to wypalone słońcem i wywiane wiatrem pustkowia. Raz po raz mijam tabliczki informujące o ekstremalnie dużym zagrożeniu pożarowym. Widząc je, czuję się trochę nieswojo.
Na tym podjeździe szarpię mocno. To po prostu trzeba koniecznie zrobić dzisiaj. Wiem, że dalej będzie mocno w dół. A to oznacza, że wreszcie będę niżej i stan mojego zdrowia zacznie się poprawiać. Bardzo na to liczę. Przykładam się chyba zbyt mocno, bo naciągam jakiś mięsień w lewej łydce. Droga zaczyna mocno opadać w dół, gdy jest już zupełnie ciemno. Szalony nocny downhill. Jadę szybko. Z tego właśnie zapamiętam stan Colorado – z jazdy po ciemku. W ciemnościach czeka na mnie jeszcze jeden mały podjazd, a potem jest w dół do Canon City.
14 kilometrów przed miastem znajduję nieczynny kemping, wjeżdżam się rozejrzeć.
Tuż przy recepcji stoi dość spora wiata – przebieralnia. Wchodzę do środka – na ziemi leży dywan, obok stoi kilka krzeseł, jest to zadaszone. Nie ma pełnej izolacji od świata zewnętrznego, więc znając reakcje swojego organizmu na ukąszenia owadów, nie ryzykuję – rozstawiam w środku sypialnię namiotu. Dalej jest jak co wieczór: materac, śpiwór, dobranoc! Zasypiam na wysokości 1923 m n.p.m. Całkiem sporo udało mi się zjechać.
Mapa
Ciąg dalszy
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!