Gatto.Rosablog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl
Statystyki zbiorcze na stronę

Znajomi

wszyscy znajomi(99)
Kalendarz na stronę

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kot.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

MRDP 2021

Dystans całkowity:3236.40 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:178:25
Średnia prędkość:18.14 km/h
Maksymalna prędkość:52.70 km/h
Suma podjazdów:24316 m
Liczba aktywności:11
Średnio na aktywność:294.22 km i 16h 13m
Więcej statystyk

MRDP 2021 (11 i 12)

Środa, 1 września 2021 Kategoria do 600, Kocia czytelnia, MRDP 2021
Km: 600.00 Km teren: 0.00 Czas: 33:18 km/h: 18.02
Pr. maks.: 42.10 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2426m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Rano czuję się chora. Sen? Niby był, ale słaby. Hałas z recepcji, strach przed pluskwami, dreszcze i zimne poty. Chyba mam gorączkę, czuję się zmęczona. Jem śniadanie poowijana w ręczniki. Potem ubieram strój rowerowy i idę po rower. Zabieram go i wychodzimy razem na rześki przedświt. Droga krajowa nr 31 jest o tej godzinie zupełnie znośna. Jest wcześnie, gdy przelatuję przez Górzycę. Kiedyś, gdy mieszkałam w internacie, miałam koleżanki – właśnie z Górzycy. Mówiły, że nic tam u nich nie ma, ale do Niemiec za to blisko. Niewiele pamiętam z Górzycy. Ale wspominam Magdę i Martę oraz nasze wspólne imprezy.

Na wjeździe do Kostrzyna n. Odrą (28 km trasy) zatrzymuję się na stacji Shell. Poranek jest bardzo zimny i potrzebuję kawy. Kawa jest wprost okropna. Gorszą to piłam już chyba tylko na TABR, w Corvallis, w stanie Oregon. Tamtej kawy chyba nic nigdy nie przebije, ale ta też jest fatalna.

Potem, w Kostrzynie, próbuję jeszcze wbić do McD po ofertę śniadaniową na zapas, ale jest jeszcze zbyt wcześnie – nieczynne. Kolejna okazja przed Osinowem Dolnym, McD na 90 km dzisiejszej trasy. Wreszcie! Mocno się starałam, by dotrzeć tu przed godziną 11. A to dlatego, że tylko do 11.00 można kupić ofertę śniadaniową, w której dostępne są bardzo smaczne bułki z jajkiem i pieczarkami. Odkąd wycofali bułki z filetem rybnym, McD istnieje dla mnie tylko do godziny 11.00.

Pamiętając MRDP sprzed 4 lat, tym razem postanawiam zrobić tu duży zapas żarcia. Wtedy wzięłam zestaw na miejscu oraz 1 bułkę na wynos i zjadłam ją wieczorem na Wolinie. Teraz biorę zestaw na miejscu oraz 3 lub nawet 4 bułki na wynos. Niestety jest też rozczarowanie – skończyły się pieczarki i mogę kupić tylko uboższą wersję – z samym jajkiem. No ale dobre i to…

Dzień jest słoneczny i trochę wieje w twarz. Za Cedynią szosa ucieka do lasu. Marne to pocieszenie, bo droga jest wąska i wybitnie dziurawa, a do tego mocno pagórkowata. Te pagórki ciągną się przez następne 44 km. Na szczęście jednak nawierzchnia nie jest cały czas aż tak zła.

W Gryfinie jest już płasko, ale to miasto to jakiś koszmarek. Ogromny ruch i korki. Trudno jest się tu przebić, dlatego lecę jak się da: to ulicą, to chodnikiem. Za Gryfinem trochę lepiej, a potem to już są przedmieścia i sam Szczecin. 4 lata temu były tu remonty dróg i duży ruch. Teraz jest akceptowalnie. Mocno motam się w Goleniowie, w którym robię krótką przerwę na stacji. To 200 km trasy. Próbuję stąd wyjechać i jadę źle. Potem przez miasto też jadę źle (przynajmniej 3 razy) i muszę się wracać. Gdzieś tu spotykam kibica. Kompletnie nie znam chłopaka, a on stoi z boku drogi, bije mi brawo i mówi, że czekał tu na mnie. Od razu robi mi się milej! Do mety jeszcze 400 km, a tymczasem czuję się już nieco zmęczona tą dzisiejszą jazdą oraz wiatrem. Drogi to skrajności: od niesamowitych dziur, po krajówki. Sama nie wiem co wolę, chyba nic. Po wydostaniu się z Goleniowa, już nie błądzę.

Następnie jest jazda drogami technicznymi wzdłuż trasy S3. Znam je, bo całkiem niedawno jechałam nimi do Międzyzdrojów. Wiatr wieje w twarz i jest wieczór. Wiem, że jestem tu zdecydowanie zbyt późno! Matematyk ze mnie wyjątkowo marny. Liczę jednak w głowie trasę i wychodzi mi, że do Wolina dojadę krótko przed 22:00. Nie wygląda to dobrze. 4 lata temu w Wolinie, na niedużym Orlenie, byłam wieczorem, ale jeszcze za jasności! Mam dobrych kilka godzin opóźnienia w stosunku do siebie sprzed 4 lat.
Kiedy to się stało?
Jak to się stało?
Niepotrzebnie zadręczam się pytaniami. Przecież doskonale znam odpowiedź: WIATR.

Wściekłość i zrezygnowanie – są to główne uczucia teraz. Wieje. I nie mogę nic z tym zrobić. Na słuchawkach muzyka, żeby było lepiej. Przed Wolinem S3 zamienia się w zwykłą krajówkę, która oczywiście łapie cały ogromny ruch z ekspresówki. Na szczęście jest tu pobocze. Jest już od jakiegoś czasu zupełnie ciemno. Wolin osiągam po ciemku i na Orlenie melduję się faktycznie krótko przed 22. Piję tu kawę i zjadam coś słodkiego oraz biorę 1 puszkę Red Bulla. Na czarną godzinę. Siedzę tu do 22, czyli tak długo, jak jest czynne. Potem muszę wyjść. Przede mną cała noc jazdy. Od samego rana, kiedy obudziłam się w hotelu w Słubicach wiedziałam, że te 600 km, które zostały do mety, trzeba dziabnąć na raz. Inaczej być nie może. Jeśli odpoczynki, to tylko na chwilę, po przypadkowych wiatach.

Zatem wjeżdżam w tę noc wierząc, że będzie ona jednocześnie ostatnią. Regeneracja na małym Orlenie na Wolinie była za krótka, więc wchodzę jeszcze na dużą stację w Międzyzdrojach. Dalej ze stacjami to już będzie raczej cienko. Przejazd przez Międzyzdroje, a potem wpadam w lasy Wolińskiego Parku Narodowego. Jest tu trochę górek, ale jadę je z uśmiechem. Nie jest to przecież nic strasznego. Trochę delektuję się tymi nocnymi podjazdami. Wiem bowiem, że do mety coraz bliżej i jeszcze trochę, a cały ten czas zamieni się we wspomnienia. Zaciskam łapki na kierownicy. Nie chcę o tym myśleć teraz. Chcę jechać! Tak, jakby jutra miało nie być.

Międzywodzie, Dziwnów. Pewnej Wielkanocy jechałam trasą nadmorską i zaliczałam gminy. Jest tu ładnie. Przed moimi oczami projekcja tamtych mglistych i chłodnych dni. Teraz, tu – w nocy.

Nad rzeką Dziwną robię zdjęcie. A potem Orlen w Dziwnowie – zamknięty. Gaszę lampki i staram się być niewidzialna. Siadam na chwilę i zjadam jedną z bułek z McD, którą kupiłam rano w Osinowie. To było jeszcze dziś rano, czy już wczoraj rano? To wszystko się zlewa w jeden czas: noco-dzień-dnio-noc. Jedząc, chwilę gadam z M. Jest wtedy coś około 1 w nocy. A zatem kanapki kupiłam wczoraj rano. 



Kawałek za Dziwnówkiem wjeżdżam w las. Wjeżdżam lekko chwiejnym kołem. Upomina się o mnie sen. Rozglądam się i w tej ciemności zauważam znak kierujący na parking leśny. Szybka analiza: czyli tam pewnie jest wiata. Pewnie nawet lepsza niż jakikolwiek przystanek autobusowy, bo lekko oddalona od drogi. Wjeżdżam i faktycznie jest wiata, w głębi drogi stoi jakiś większy samochód, ale nie przejmuję się nim zupełnie. Bo jest tu drewniana wiata ze stołem i ławkami. Otoczona lasem. Zaciszna. Raczej ciepło tu, zupełnie nie wieje. Idealnie! Gaszę lampki. Zdejmuję kask i okulary i to wszystko. Stół, czy ławka? Wybieram ławkę. Kładę się na boku i czuję jak drewno uciska mi kości. Kładę się na plecach, jak w domu, i odpływam. Leżę na gołych deskach. Bez żadnego przykrycia. Czuję się wspaniale. Zasypiam. 

Otwieram oczy po godzinie. Chyba jestem wypoczęta. Gdybym jednak wiedziała, co będzie dalej, to spałabym jeszcze. No ale nie wiem i opuszczam to znakomite miejsce. Za mną 293 km. Środek lasu za Dziwnówkiem i środek nocy. Jadę. Kolejne miejscowości raz po raz wyłaniają się z mroku nocy. Czasem słyszę też wyraźnie szum morza. Jest fajnie! W którymś z nadmorskich kurortów mijam wiatę przystankową, a w niej śpi jeden z naszych. Jadę akurat bez kręcenia i cykanie bębenka tylnej piasty go budzi. A to pech! Od tej pory tasujemy się aż do Kołobrzegu.

Za Rewalem trasa ucieka w głąb lądu, do Trzebiatowa, i wraca nad morze dopiero w Kołobrzegu. Jest niemożliwie zimno, a nad ranem pojawiają się mgły. Zmęczenie, zimno – to wszystko sprawia, że czuję się strasznie. Zieleniewo tuż przed Kołobrzegiem witam już za dnia. Świeci tu słońce, jest mgła i tak bardzo zimno! Trzęsę się cała. Zatrzymuję się na pierwszej napotkanej stacji, jest ona z prawej strony drogi. Biorę kawę, trochę słodyczy. Tragedia. Mój organizm nie chce przyjąć jedzenia. Chyba muszę spróbować zasnąć. Mówię pani z obsługi, że na chwilę się położę, a jeśli ktoś w międzyczasie ukradnie mi rower, to nic złego się nie stanie. Kładę się na miękkim i długim skórzanym siedzisku. Leżę, ale sen nie chce nadejść. Słyszę muzykę, która się tu sączy. I staję się tą muzyką. Przewodzę ją przez siebie doskonale i ona leci potem dalej. Nie zasypiam nawet na chwilę. Ten czas jest jak udręka i chyba moja rodzina musi to czuć. Nawet Tata pogania mnie. Przecież jest dzień! Co ja tak długo tu robię, dlaczego nie jadę? Wstaję. Siedzę. Pani widząc, jak jestem niewyraźna, robi mi herbatę.

No a potem wsiadam na rower i jakoś kręci się ten świat, pod moimi nogami oczywiście. W normalnych warunkach, bardzo lubię Kołobrzeg. Uważam, że jest tu wszystko, czego nad morzem można chcieć. Jednak jechać tędy kolarzówką, głównymi ulicami, nie jest zbyt przyjemnie. Świeci słońce i wieje w twarz. Ruch umiarkowany.

Mielno to 390 km trasy. Ludzi całkiem dużo, dużo też budek z goframi. Przy jednej się zatrzymuję i biorę gofra z owocami i bitą śmietaną. Z nową energią mogę teraz jechać dalej. I dalej walczyć z wiatrem. Szkoda, że nie udało mi się sprawniej jechać w nocy, bo wtedy wiało jednak mniej. Teraz wieje mocno i wysysa to siły. Gdzieś między Łazami a Dąbkami wiszę na tej trasie – tak jak ptaki czasem wiszą na niebie, gdy mocno wieje. Jest to jeden z nielicznych momentów, gdy żałuję, że jestem tu sama. Marzę, by siąść na kole. Ustawić się wygodnie w dolnym chwycie, pochylić głowę. Nic, tylko plecy przed sobą, tylne koło, buty, skarpetki, łydki. Żeby było równo, spokojnie i bez szarpania. Żeby nic ode mnie nie chciał, nic nie mówił. Tylko jechał. No ale to nie może się spełnić. Na pewno nie tu, na pewno nie teraz.

Następny przystanek to Dąbki. Jest popołudnie, 442 km za mną. Chyba pora na obiad. Dużo tu lokali, wchodzę do pierwszego lepszego. Wybór też duży, więc biorę makaron z krewetkami i zupę grzybową. Jest to chwila, gdy mogę odpocząć od wiatru i sprawdzić w telefonie, co dzieje się na trasie. Oraz trochę pogadać przez Internet.

Po obiedzie robi mi się lepiej. Jadę przez różne miejscowości, które zlewają mi się w jedno aż do Ustki. A przed Ustką jeszcze telefon do szpitala, bo właśnie dziś operację składania obojczyka miał K. Na szczęście wszystko poszło dobrze. Na dojeździe do Ustki spotykam Pawła Brzyskiego. To kolega poznany na zeszłorocznym MPP. Wyjechał mi teraz na spotkanie. Lecimy sobie razem do Ustki, która już jest zupełnie blisko. W Ustce wchodzę na chwilę na stację, potem pod stacją zjadam ciasteczka. Częstuję też Pawła. Bierze z jakąś taką nieśmiałością, więc tłumaczę mu, że nie musi się krępować. Ja nic nie mogę od niego wziąć, ale on ode mnie - tak. To spotkanie przywraca mnie do świata żywych na dłuższy czas. Czuję, że mam energię i nastawiona jestem bardzo pozytywnie do dalszych 130 km, które mi zostały do mety. Niepokoi mnie za to prawa stopa. Obie stopy mocno mam obolałe. To chyba od ciągłej jazdy w zimnie oraz często w deszczu. Ale w prawej coś zaczyna dziwnie trzeszczeć. Trudno nastąpnąć i iść, na szczęście da się jakoś jechać.


fot. Paweł

Wieczór robi się chłodny. Ubieram się cieplej na jednym z przystanków przy drodze. I wtedy myślę sobie, że to nadal jest jeszcze daleko, a te kilometry, które pozostały to są górki i po dziurach – pamiętam przecież! Jak błyskawica przelatuje przez moją głowę myśl, że nawet jeśli teraz czuję się dobrze, to wraz z nastaniem ciemności, wszystko się zmieni. Organizm upomni się o swoje. Upomni się o SEN.

Zaczyna być dziwnie jeszcze przed zmrokiem. Mam wrażenie, że widzę nieostro. Moje oczy są jak aparat fotograficzny, który usiłuje złapać ostrość. Powinnam iść spać, ale przecież do mety już tak blisko!

Dalej jest tylko gorzej. Jest około godziny 21. Leżę pod blaszaną wiatą przystankową. Dookoła zupełnie ciemno, jakieś drzewa. Co rusz odpływam i zaraz wracam budzona przez zimno i dreszcze. Mój telefon żyje własnym życiem. Spływają na niego gratulacje, różne dziwne pochwały. I myślę sobie, że świat dookoła musiał oszaleć. Przecież ja jeszcze nie dotarłam do mety i możliwe, że nigdy nie dotrę. LEŻĘ tu. To się nie dzieje.

W. próbuje mnie z tej wiaty wyciągnąć. Pisze do mnie:
„Nie możesz stanąć już
jazda!
na metę
już kawałek”
„to ostatnia czarna godzina przed metą”


Czuję się mniej więcej tak, jakbym z całych sił była ciągnięta za rękaw. Wstaję więc i siadam. Wypijam Red Bulla. Tego, co go wiozę na czarną godzinę. Ta czarna godzina będzie trwała dłużej niż każda inna zwykła godzina. Właśnie wchodzę w drugą noc na rowerze, mając w nogach już ponad 3000 km maratonu. To granica, której nigdy dotąd na dobre nie przekroczyłam, choć byłam kiedyś blisko. Zaraz dowiem się, jak tam jest i, że jeśli dotąd się tam nie było, to lepiej nie naciskać tej klamki, nie przechodzić przez próg, nie zaglądać… Nic dobrego tam nie czeka. 

Jeszcze jedno desperackie spojrzenie za siebie i… zamykam za sobą drzwi. Nie ma teraz już nikogo. Tylko ja i rower i szosa i noc, aż do mety. Jeden Red Bull to jest zdecydowanie za mało, by mnie obudzić. Jadę i śpiewam na głos, żeby zachować przytomność. Mój głos brzmi po prostu nieznośnie. Nie umiem śpiewać, ale mam bardzo dobry słuch, więc słyszę każdy fałszywy dźwięk oraz barwę głosu, która mogłaby być milsza dla ucha!

W ten sposób docieram do Wicka (536 km trasy, a więc do mety jeszcze 64 km). Jest tu czynna Biedronka. Wlatuję do środka i kupuję kilka Red Bulli. Nie pamiętam ile. Chyba 3. Wlewam je wszystkie do bidonu i piję stopniowo.

Nocny zjazd do Czymanowa, nad jezioro Żarnowieckie, jest straszny. Droga dwoi mi się i troi przed oczami, wszystko się rozjeżdża i mam wrażenie, że jeszcze chwila i stracę równowagę i się przewrócę. Ogarnia mnie panika. Czuję, że ani nie umiem się w tej sytuacji zatrzymać, ani jechać dalej. Serce galopuje i wtedy… w oddali, na dole widzę światła. To mnie przywraca do porządku. Z całych sił koncentruję się na tych światłach. Panika powoli odpuszcza i zamienia się w zwykły strach, nad którym mogę panować.

Potem przez chwilę jest płasko, a następnie wyjazd znad jeziora i mocno pod górę. Podjazd prawie w całości robię w siodle, czym sama siebie zaskakuję na tym etapie i w tym stanie fizycznym. Dalej jest droga, na której 4 lata temu spotkałam Michussa. Siedziałam wtedy pod wiatą, gdy on się pojawił. Jadąc usiłuję odgadnąć, która to była wiata. Nie udaje mi się to jednak.

Następnie mijam stojący samochód. Stoją przy nim ludzie i rozmawiają. Spoglądam na nich. Mają dziwnie poważne twarze. Patrzę na samochód i zauważam, że również pod samochodem są ludzie. Ich ręce i głowy z upiornie wyglądającymi oczami wystają spod kół. Wydaję z siebie dziki wrzask. Coś z pogranicza krzyku i pisku jednocześnie. Uciekam stamtąd, nie wiedząc do końca, co wydarzyło się przy tym samochodzie, dlaczego tamci ludzie leżeli pod kołami, a reszta tak po prostu nad tym wszystkim spokojnie stała.

Jadę i moje serce pracuje dziwnie. Oddech również odbiega od normy. Myślę sobie, że chyba się położę. Na chwilę. Jadę już przez Jastrzębią Górę i do mety mam może 2 kilometry. Źle się czuję, muszę odpocząć. Patrzę więc za ławką, bo przecież nie położę się na ulicy! Nie ma ławek i płakać mi się chce. Ale niestety nie mam siły płakać. Stwierdzam, że nie dojadę do mety. Jest coś około 2 godziny w nocy i oczywiście nie mam pojęcia jaki to dzień tygodnia.

A co jeśli Daniel – Dyrektor Wyścigu czeka na mnie na mecie? Ta myśl wydaje mi się zupełnie abstrakcyjna. Jest środek nocy, a ja jestem przecież po limicie. Więc wcale nie musi czekać. Jadąc pod latarnię mam problem z patrzeniem przed siebie, a to dlatego, że w twarz świeci mi mocne światło. Chyba latarnia. Ale przecież ona rzuca światło znacznie wyżej! Trudno mi zebrać myśli.

To światło, to jest Daniel! We własnej Dyrektorskiej Osobie! Radość czuję nie do opisania! Nagle wszystkie dziwne stany, w których plątałam się przez ostatnie godziny, ulatują gdzieś w kosmos. Czarna godzina właśnie się skończyła. Jest 2:20 w nocy. Mój czas: 12 dni, 14 godzin i 20 minut. Jestem na mecie MRDP i Daniel czeka tu na mnie. Rozmawiamy zupełnie normalnie, logicznie składam zdania. Chwilę czasu tu spędzamy. Otrzymuję medal i statuetkę dla najlepszej solistki. Miłoooo bardzo! Ściskam serdecznie Daniela z tej radości i razem jedziemy potem do Gościńca Ori, bazy maratonu.



Dopiero w Ori czytam Internet, a tam niespodzianka, M. obserwował do końca i w środku nocy patrzył, jak usiłuję dotrzeć na metę:
„No i jak? 22 minuty bez aktualizacji, a do mety kilka km”
„O, widzę, że „Zawodnik Marzena Szymańska zdobył punkt META”. Gratulacje :)
Lepiej późno, niż wcale :D”



Dla mnie to już jest koniec wyścigu, jestem na mecie. Jednak MRDP jeszcze trwa, bo kilka osób nadal jest na trasie. Następnego dnia witamy na mecie Wojtka Łuszcza, Gio Eliavę, potem jest czas na jedzenie, spanie i zejście na plażę, a wieczorem witamy Gosię i Tomka. Wieczór spędzamy na imprezie ultra u Kazia Piechówki, a potem jeszcze w Gościńcu Ori. I tak mija ten przyjemny czas.











Spośród 79 osób, które stanęły na starcie, aż 36 wycofało się po drodze. Dużo. Pogoda uczyniła prawdziwy pogrom.

Na zakończenie podziękowania kieruję do:

Mojej Rodziny, która zawsze cierpliwie znosi moje kolejne rowerowe wyrypy. Wiem, że trochę nerwów Was to kosztuje. 

K. - za to, że mimo wszystko nie miał nic przeciwko, bym mogła jechać dalej i za kibicowanie.

P. - za codzienną porcję wesołych rowerowych rymowanek.

W. - za każdy odebrany telefon, wsparcie mentalne i empatię oraz wyciąganie z wiaty te niecałe 100 km przed metą.

M. - za to, że patrzeliśmy razem w niebo, z którego w oczy kapał deszcz oraz za „bycie przy mnie na trasie” w najbardziej absurdalnych godzinach.

Daniela - Dyrektora, za to, że chce mu się robić MRDP i za to, że czekał na mnie na mecie, sprowadził z miasta mój samochód oraz załatwił nocleg na mecie.

Kolegów spotkanych na trasie: Roberta, Jarka, Romana z Gorzyczek, Pawła – fajnie było się z Wami na chwilę spotkać.

Jesteście najlepsi!





KONIEC

Powrót do początku

MRDP 2021 (10)

Wtorek, 31 sierpnia 2021 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, MRDP 2021
Km: 202.60 Km teren: 0.00 Czas: 11:35 km/h: 17.49
Pr. maks.: 36.40 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 701m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Poranek w Zgorzelcu jest oczywiście zimny i mglisty. Niczego innego się nie spodziewałam. No – może jeszcze ewentualnie deszczu, ale tego chwilowo nie ma. W samym mieście jest trochę bruków i nie mogę na nich utrzymać roweru. Prawa dłoń nie działa. Idę więc pieszo i zamartwiam się. Źle to wygląda, bo za chwilę zaczną się słynne lubuskie bruki w większych niż tu ilościach. Niektóre będą ok., ale stan wielu z nich pozostawia sporo do życzenia.

Jadę przez deszczowe bory dolnośląskie. Tak, tak – znowu pada. Zieleń dzięki temu jest bardziej zielona, las pachnie mocniej, kwitnące wrzosy są na maksa fioletowe, asfalt umyty, a wszelkie kamienne bruki błyszczą jak polakierowane. Deszczowa pogoda ma tyle zalet!





W Stojanowie szybkie zakupy w małym sklepiku i w drogę.
Gozdnica – 4 lata temu byłam tu równo o 12.00 w południe, w momencie upływu limitu 10 dni, w których wypadałoby się zmieścić z dojazdem na metę MRDP. Teraz do upływu limitu zostały jeszcze 2 godziny. Cały czas jadę lepiej niż wtedy. Ale nadal zdecydowanie za słabo! W głowie mam najróżniejsze myśli.

Od tych zupełnie czarnych, typu:
- po co mi to wszystko,
- za jakie grzechy taka okropna pogoda,
- nie lubię roweru – a niechże go ktoś weźmie i ukradnie, to będę miała spokój,
- było jechać na wakacje all inclusive,
- zabierzcie mnie z tych wakacji!
Po myśli, które kompletnie nie pasują do tego, co się tu wyrabia:
- nie jest aż tak źle, nie ma mrozu i nie leży śnieg,
- z nikim nie muszę się użerać, na szczęście jestem tu sama,
- za 4 lata z pewnością się uda wyszarpnąć ten limit,
- zawsze mogłoby być gorzej, np. mogłabym teraz siedzieć w pracy,
- jak ja lubię jeździć na rowerze! Mimo tej pogody! Z pewnością milion osób chętnie by się ze mną zamieniło. Ale to ja tu jestem, jak fajnie!

Na wjeździe do Przewozu, po prawej stronie drogi, jest stacja paliw. To 58 km trasy na dziś. Potrzebuję czegoś słodkiego i kawy oraz ciepła ogólnego, którego można nałapać tylko w pomieszczeniu zamkniętym. Wchodzę, biorę kawę i jakieś Princessy albo Bounty. Potem mam ochotę na drugą kawę, a pani zza lady mówi, że tu kawa jest za darmo, że mogę pić ile chcę i nie pytać. Na kompletny kofeinowy odlot nie pozwalam sobie. Na 2 porcjach poprzestaję. Stąd dzwonię również do Daniela – Dyrektora Wyścigu. Mówię mu, że oto limit się kończy, a ja niestety mam jeszcze konkretny kawałek do mety. Pytam, co robić. Odpowiedź jest jedna: jak to co? JECHAĆ! Lepszej motywacji nie mogłam dostać. Wylatuję z tej stacji, jak oparzona i jadę dalej.

Motywacji mi nie brakuje. Cały ten wyścig – od początku do końca jadę najlepiej jak umiem. Mam tę motywację w sobie, mogę też zawsze liczyć na moich najlepszych na świecie kibiców. Dziś np. P. pisze mi tak:

A deszcz pada i pada,
Będę w pysk lał dziada,
Bo mi Marzenę zmoczył,
I nawet nie przeprosił.
Słuchaj ty deszczu porąbany,
Dudniący o dachy głucho
Będziemy mieli jeszcze
SUCHOOOO :)”

Dzień upływa mi początkowo na walce z deszczem, potem z deszczem i wiatrem, a na końcu z samym wiatrem, który stopniowo przybiera na sile. W międzyczasie muszę też jakoś radzić sobie z odcinkami brukowanymi. W większości idę je pieszo, na co tracę dużo czasu. Wszystko z zegarkiem w ręku, żeby koniecznie zdążyć dziś na prom Połęcko przez Odrę. Wiatr się wzmaga coraz bardziej i oczywiście jest to wiatr przeciwny, który kosztuje sporo sił. Wspominałam już wcześniej, że gdybym mogła sobie wybrać złą pogodę: wiatr, czy deszcz – to zawsze wybiorę deszcz. W pełni to podtrzymuję. Deszcz jest jedynie nieprzyjemny. Natomiast wiatr po prostu zabija.

W Gubinie wizyta na Orlenie. Jestem strasznie głodna i potrzebuję czegoś ciepłego do picia. Gdzieś mniej więcej tu zauważam, że nogawki i rękawki jakoś tak dziwnie na mnie wiszą. Jem przecież dużo, ale chyba zaczynam znikać… Wysiłek i walka z zimnem, deszczem i wiatrem najwyraźniej kosztują znacznie więcej energii, niż jestem w stanie przyjąć z jedzeniem. Z nogawkami to w ogóle jest osobny temat – silikony, które trzymają je w miejscu porobiły mi pęcherze na udach. To dlatego, że mam je na sobie całe dnie i zapominam, by je raz po raz ruszyć góra-dół.

Z Gubina dzwonię na przeprawę promową, żeby się upewnić, czy na pewno prom dziś kursuje. Bardzo wieje i nie wiem, czy w takich warunkach też pływają. Na szczęście okazuje się, że tak. Słoneczne, zimne i wietrzne popołudnie – takie warunki mam na promie (151 km trasy na dziś). Jak się później okazało tego dnia byłam ostatnią osobą z MRDP, która zdążyła na prom. Kilku chłopaków, którzy byli za mną pojechało objazdem, a Wojtek Łuszcz zanocował tuż przed promem, by przeprawić się rano.







Po wyjściu z promu wbijam pod dużą i głęboką wiatę przystankową. Idealnie osłonięte od wiatru miejsce, by zarezerwować nocleg na dziś. Liczę trasę i wychodzą mi Słubice. Udaje się zaklepać pokój, więc ze spokojną głową mogę jechać dalej. Zaraz za promem jest jeszcze krótki kawałek bruku, który jednak można ominąć chodnikiem, a potem już GŁADKIE szosy.

Ta gładkość ma jednak swoją cenę – są to drogi krajowe. Na początek DK 29. Jadę nią przez około 12 km i docieram do Cybinki. Cybinka to punkt kontrolny (174 km). Stukam zatem obowiązkowego SMSa i wchodzę na stację Moya, by trochę dojść do siebie i nabrać energii na pozostałe do hotelu 29 km. Kiedy wychodzę ze stacji, jest już prawie ciemno, a podczas jazdy ciemność robi się zupełna. Ta droga nie jest przyjemna do jazdy. Ruch jest umiarkowany. Większość kierowców mija mnie z dobrym odstępem. Za wyjątkiem jednego TIRa z pustą naczepą na drewno.

Mijam węzeł autostradowy Świecko, pełno tu dużych, ciężarowych samochodów, jadą całymi stadami. Do hotelu jeszcze tylko 8 km. W Słubicach nic nie ma, poza kantorami. Hotel w środku jest odremontowany, a pani w recepcji chyba w dodatku uważa, że jest to ósmy cud świata. Nie pozwala mi wziąć roweru do pokoju, bo pokój przecież jest elegancki i odnowiony. Udaje mi się wynegocjować zamknięcie go w suszarni, a pokój dostaję zaraz naprzeciwko, żeby do roweru było blisko. Z jednej strony fajnie, a z drugiej nie do końca – to wszystko jest również blisko recepcji i w nocy będę wybudzana przez hotelowych gości, którzy do tej recepcji będą przyłazić.

Pokój faktycznie jest ładny. Niby ok., ale… zauważam biegnącą po szafce nocnej pluskwę. Próbowałam ją zlikwidować, ale uciekła. Potem jeszcze jedna, a następnie… jedna ususzona pod poduszką. Wywracam więc całą pościel do góry nogami. Pod prysznicem również znajduję jakiegoś okropnego owada.

Pozamiatane.



To ostatni nocleg w hotelu podczas tego MRDP. Do mety 600 km i chcę to zrobić na raz, z ewentualnymi drzemkami po przystankach. Planowałam się tu dobrze zregenerować, a tymczasem mam hałas z recepcji, zimno w pokoju i jeszcze pluskwy! Trzęsę się ze strachu przed nimi. Hotel Holidays, Słubice – nie polecam. Zasypiam, a w nocy znowu mam dreszcze i zimne poty.



Ciąg dalszy

MRDP 2021 (9)

Poniedziałek, 30 sierpnia 2021 Kategoria MRDP 2021, Kocia czytelnia, do 200
Km: 185.30 Km teren: 0.00 Czas: 13:08 km/h: 14.11
Pr. maks.: 44.10 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2519m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Rano za oknem widzę mgłę. Jem śniadanie i wychodzę.
Mgliście i zimno, gdzieś w tej mgle chowają się Góry Stołowe. Wyobrażam sobie widok, który powinnam mieć po swojej lewej stronie, a który na śniadanie pożarła gęsta i tłusta mgła. Dziurawa i łaciata droga pod górę przed Tłumaczowem, potem wredny zjazd do Tłumaczowa. Prawa dłoń na tej fatalnej nawierzchni odmawia posłuszeństwa i z trudem panuję nad rowerem. Dalej nie jest nic lepiej. Podjazd do Krajanowa i Dworków też jest paskudnie dziurawy. Stan nawierzchni poprawia się dopiero po wjechaniu na drogę nr 381. Jednak te 22 km po wertepach wystarczyły, by zniszczyć mi prawą dłoń.

Gdzieś tu, albo nieco wcześniej – chyba w okolicach Tłumaczowa, podjeżdża do mnie młody człowiek w pięknym białym Mercedesie. Samochód aż lśni! (Od dziecka mam słabość do Mercedesów, a ten jest absolutnie boski!). Młody otwiera okno i mówi, że mnie obserwuje oraz kibicuje. Jest mi miło. Wtem dodaje, że wiezie dla mnie gorącą kawę, prosi bym się zatrzymała i na chwilę wsiadła do samochodu, by się ogrzać i wypić… No cóż! Regulamin MRDP nie pozwala na takie akcje. Chłopak jedzie obok mnie wozem, a ja mu tłumaczę, że miło z jego strony, ale nie mogę. Wtedy on śmiejąc się mówi:
daj spokój, przecież nikt się nie dowie!
Tym razem słyszy moje twarde NIE. Jest mi przykro, bo wiem, że on ma dobre intencje, ale regulamin jasno precyzuje, że nie można przyjmować dedykowanej pomocy z zewnątrz. A widzę przecież, że on tu jest tylko i wyłącznie dla mnie. 

Odcinek do Głuszycy jest cały czas lekko w dół. Jest mi zimno i planuję gdzieś tu się zatrzymać na coś ciepłego, kawę i może jakąś zupę. Znajduję fajną jadłodajnię, ale… jest jeszcze zbyt wcześnie! Dziewczyny dopiero co uruchomiły kuchnię i niczego jeszcze nie mają. W całej Głuszycy nie znajduję niczego do zjedzenia, ani wypicia na ciepło. Zadowalam się zatem cukiernią, choć to zdecydowanie za mało. Kawy tu nie ma, ale można siąść i w środku zjeść drożdżówkę.

W drodze do Unisławia Śląskiego przeżywam kryzys. Za nic na świecie nie mogę się rozgrzać. Potrzebuję wlać w siebie coś ciepłego, a tu nie ma kompletnie nic! Jadę jakąś drogą, nawet ładną. Jadę i płaczę. Nie widzę perspektyw. Jest mi strasznie źle. Unisław Śląski wygląda jak miasto-widmo. Nie ma tu żadnych ludzi. Mijam zrujnowany kościół, jadę ulicami. Czy wszyscy stąd uciekli? A może wymarli? Potem jadę przez jakieś miejscowości, w których również nie ma nic. Jest szaro i chłodno, a ja głodna, wyziębiona i sfrustrowana.

W ten sposób docieram do Chełmska Śląskiego (60 km trasy na dziś). Latam po rynku, szukając jakiejś restauracji, kawiarni – czegokolwiek. Widzę rozstawiony duży parasol, więc wstępuje we mnie nadzieja. Tymczasem… okazuje się, że jest to kwiaciarnia, w której poza kwiatami można kupić również znicze. Przykro mi się robi straszliwie. Znajduję tu jedynie mały sklep spożywczy, a na szarym rynku nie ma nawet ławek. Co za okropne miejsce! Podcienie w kamieniczkach przy rynku – chowam się tu.
Oparta o mur patrzę z rozpaczą na rynek: tak musi wyglądać koniec świata. Na telefonie wybieram nr do W. Potrzebuję pogadać, wypłakać się, wyrzucić z siebie cały ten smutek. Teraz, natychmiast!

W. na szczęście odbiera telefon, co więcej okazuje się, że zna dobrze to dziwne miejsce i opowiada mi nawet jego historię. Jestem kompletnie zaskoczona, gdy mówi mi, że to wcale nie jest miasto, tylko wieś! Że owszem kiedyś było to miasto, ale zostało zdegradowane dawno temu – w latach 40 XX w. Już sama ta informacja działa na mnie pozytywnie. Gapię się z ponurą satysfakcją na ratusz i robi się jakoś tak weselej. Gadamy jeszcze chwilę, ale W. mówi, że Chełmsko to wyjątkowo przygnębiające miejsce i lepiej nie być tu zbyt długo. To już lepiej być gdziekolwiek indziej, bo tu przecież wszystko jest takie szare, odrapane, smutne i przytłaczające. Ma rację. Trzeba stąd uciekać!



Jakoś godzę się z tym, że trafiłam w rejon, w którym nie ma szans na żaden obiad. Coś jak kosmiczna czarna dziura.

Na podjeździe na przełęcz Kowarską spotykam Jarka. Kibicuje mi, tak jak 4 lata temu. Część podjazdu robimy jadąc obok siebie i wspominamy spotkanie sprzed 4 lat. Wtedy było tak ciepło, że zmieniając ustawienia bloków w butach, siedziałam na trawie. Dziś jest zupełnie inaczej, w dodatku jestem nieco marudna i raz po raz pytam, czy to jeszcze daleko do przełęczy. Pod koniec podjazdu zaczyna niestety lekko padać deszcz.

Zjazd do Kowar częściowo poprowadzony jest bardzo stromym, wąskim i pod koniec wyboistym asfaltem. Z obolałą od Tłumaczowa prawą dłonią nie mam szans utrzymać tu roweru, decyduję się więc na spacer, a Jarek jest tak miły, że drepcze obok mnie.

Potem są Kowary. Przez miejscowość trasa idzie w fajny sposób, taki mało oczywisty. Wśród starej zabudowy, wzdłuż rzeki ujętej w kamienne koryto. Jarek mówi, że szło to poprowadzić ładniej, ale mi się bardzo podoba! To chyba pierwsze ładne dziś miejsce, panuje tu nieco włoski klimat. Potrafię sobie wyobrazić, jak tu musi być super w słoneczny dzień. Jedziemy na stację się ogrzać, coś zjeść i wypić. Tuż przed dojazdem z nieba spada wodospad deszczu. Doprawdy – bardzo niewiele zabrakło, a dojechalibyśmy na sucho. Biorę kawę oraz chyba zapiekankę. Jarkowi też chcę kupić, ale twierdzi, że nie potrzebuje. Dochodzę tu do siebie – wreszcie nie jest mi zimno!
Potem jeszcze chwilę jedziemy razem przez Kowary, później już sama. Fajnie było się spotkać! Pewnie spotkamy się znów, za 4 lata.



Za Kowarami jest lekko w dół. Mijam, pośród ogólnej szarości i przelotnych deszczyków, Zbiornik Sosnówka. Solidnym podjazdem jest dopiero droga przez Szklarską Porębę. Mocno pod górę, a ja nie mam w sobie energii. Podjazd kończy się słynnym Zakrętem Śmierci. Jest to symboliczny koniec gór, choć pamiętam przecież, że w rzeczywistości to wcale jeszcze nie jest koniec… Jadę dalej lasem. Długa i płaska droga, która finalnie leci w dół. Gładko, równo i niestety bardzo zimno!



Zjeżdżam do Świeradowa-Zdroju. To 139 km na dziś. Pierwotnie planowałam postój na Orlenie, ale z drogi zauważam restaurację, która wygląda bardzo zachęcająco. Wchodzę więc do środka, z rowerem, i zamawiam duży, dwudaniowy obiad. Jedzenie jest pyszne.



Kiedy wychodzę na zewnątrz, jest szarawo. Przede mną ostatni duży podjazd. Mijam boisko, na którym spałam podczas MRDP 4 lata temu i zaczyna się ściana. Podchodzę ją prawie w całości. Następnie znowu pada deszcz, a w dodatku robi się ciemno. Powtarza się sytuacja sprzed 4 lat: mam wrażenie, że nie widzę, jak biegnie droga. A ta prowadzi już teraz ostro w dół, tak jakby w przepaść, do samego środka ziemi. Asfalt jest śliski i błyszczący od deszczu. Nie ryzykuję – klnąc pod nosem, wychodzę z gór.

Góry się kończą, a przede mną jeszcze 40 km do zrobienia. Koniec dnia zaplanowałam w Zgorzelcu, zarezerwowałam tam pokój w hotelu. Droga do Zgorzelca dłuży mi się mocno. Mijam różne miejscowości, które raz po raz wyłaniają się z ciemności i wyglądają jak opustoszałe.
Jedynie Sulików żyje… jakiś facet leży na chodniku kompletnie pijany. Dwóch innych wstawionych gości siedzi na ławce i zawzięcie dyskutują – trochę bełkotliwie. Widząc te obrazki, aż zaczynam się zastanawiać, co to za miejsce! Tych pijanych chyba lepiej nie pytać, bo oni raczej sami nie wiedzą i siedzą w swoich własnych kosmosach. Gdy mijam dziewczynę idącą prostym i pewnym krokiem chodnikiem, zagaduję. I wtedy dowiaduję się, że jest to Sulików. Jest mocno zaskoczona moim pytaniem. Widząc jej zdziwienie, już nie pytam, jaki to dzień tygodnia, choć to też mnie frapuje. Do Zgorzelca jeszcze 10 km.

Mój hotel jest na dziwnym placu, na którym jest również Biedronka. Chwilę tu krążę, szukając wejścia. Podjeżdżam pod drzwi dość dynamicznie i czarnowłosa dziewczyna, która tu stoi szybko chowa się do środka. Gaszę lampki i wchodzę. Okazuje się, że dziewczyna jest recepcjonistką. Śmieje się, ale słychać w tym śmiechu nerwowość. Kiedy zaczynamy rozmawiać o mojej rezerwacji przyznaje, że nieźle ją wystraszyłam. Mówi, że w okolicy kręci się wielu… narkomanów i widząc ostre światło mojej lampki oraz szybki wjazd myślała, że to jeden z nich właśnie robi napad!
Rower mogę wnieść do pokoju. Poza mną śpi tu jeszcze 2 innych zawodników z MRDP.





Ciąg dalszy

MRDP 2021 (8)

Niedziela, 29 sierpnia 2021 Kategoria MRDP 2021, Kocia czytelnia, do 200
Km: 192.40 Km teren: 0.00 Czas: 12:59 km/h: 14.82
Pr. maks.: 46.30 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2855m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Dzień zaczynam średnio. Wstaję i od razu siadam. Łydka cała sztywna. Próbuję to delikatnie rozchodzić, w moim wspaniałym apartamencie, w Głuchołazach. Zjadam zimne pierogi z wczoraj i piję gorącą kawę 3w1 (jest na wyposażeniu apartamentu). Czuję się bezradna i myślę sobie, że zaraz wszyscy zaczną mnie doganiać. Że to już jest koniec.

Z Głuchołazów do Otmuchowa same boczne drogi i raczej płasko. Szaro, nic szczególnego. Idealnie gra to z moim nastrojem. On też jest szary i dziwnie zobojętniały. Potem jadę krajową drogą nr 46 przez Paczków aż do Złotego Stoku. Jest to jedna z najnieprzyjemniejszych krajówek w Polsce. Zwykle jest tu ogromny ruch, w większości droga bez pobocza. Tym razem trafiam tu w niedzielny poranek i jest to chyba najlepsza opcja. Ruch mały. Chociaż… mimo małego ruchu, podczas mojego przejazdu dochodzi do kolizji drogowej. Jeden samochód skręca w lewo, a drugi go w tym czasie wyprzedza no i z głośnym trzaskiem się spotykają. Praktycznie zaraz za moimi plecami.

Na wjeździe do Paczkowa, Orlen. Biorę zapiekankę i kawę. Potem jadę do Złotego Stoku. Wysyłam tu smsa potwierdzającego obecność na punkcie kontrolnym i ruszam na przełęcz Jaworową (707 m n.p.m). Podjazd ten robiony od Złotego Stoku, jak teraz, jest moim ulubionym polskim podjazdem. Kręty, wśród drzew, z dobrą nawierzchnią. Bardzo ładny i przyjemny! Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o zjeździe. Fatalne dziury, rower cały podskakuje i trzeba mocno trzymać kierownicę. Nic miłego.

W Lądku-Zdroju (70 km dzisiejszej trasy) nie zatrzymuję się nawet na chwilę. Niebo straszy czarnymi chmurami i uznaję, że w sumie nie mam po co tu stać. Obiad planuję zjeść w Stroniu Śląskim. Niestety w Stroniu nie znajduję niczego czynnego mimo, że uważnie się rozglądam. Wobec tego zatrzymuję się pod drewnianą wiatą. Zjadam tu princessę, chyba pączka oraz kabanosa. Niebo wygląda coraz gorzej. Będzie lało i to już niedługo – widać to wyraźnie. Ruszam na Puchaczówkę (892 m n.p.m.). Zaraz na samym początku podjazdu zaczyna padać. Od razu mocno. Ubieram więc strój deszczowy i jadę, mimo srogiej ulewy. Drogą płynie dosłownie rzeka wody. Niesie ona małe i średnie kamienie. Jeden z nich wpada mi pod przednie koło i cudem ratuję się przed wywrotką. Ta pogoda to jakiś ponury żart! W fatalnych warunkach robię ten podjazd. Natomiast na zjeździe nagle przestaje padać. Marne to pocieszenie, bo i tak wszystko mam mokre. Buty utopione. Który to już raz?



Na zjeździe spotykam mojego kolegę – Roberta. Poznaliśmy się chyba w 2016 roku. Jechałam wtedy akurat na solową majówkę do Czech i spotkaliśmy się jeszcze w Polsce, na jakiejś przełęczy. Byłam wtedy okropnie głodna, a on dał mi trochę cukierków. Dziś wyjechał mi na spotkanie. Wygląda dobrze, nie jest zmoknięty. Jest za to zaskoczony moim wyglądem. No cóż, po tej zlewie muszę wyglądać jak zmokła kura. Witamy się serdecznym uściskiem i wspólnie lecimy regulaminowe 30 minut. Fajnie jest się spotkać, tym bardziej, że ostatnio widzieliśmy się 4 lata temu, podczas poprzedniego MRDP.



Potem już nie pada aż do końca dnia. Droga nr 33 jest umiarkowana. Wąska, lekko pagórkowata, ale bez wielkiego ruchu dzisiaj. Na Orlenie przed Międzylesiem robię przerwę. Zdejmuję tu strój deszczowy i posilam się. Biorę też bagietkę z jajkiem oraz oliwkami na wieczór. W Międzylesiu kolejny punkt kontrolny, potem przejazd kolejowy, a za nim nowa porcja gór. Jeden z pojazdów jest na tyle stromy, że nie daję rady zrobić go w całości w siodle. Potem w dół. A następnie długo i łagodnie pod górę. Popołudnie robi się piękne. Późne słońce wspaniale barwi las oraz góry. Audiofly AF100 sączą do moich uszu kawałek, który pasuje idealnie do tej sytuacji:

The road is long
There are mountains in our way
But we climb a step every day
Love lift us up where we belong
Where the eagles cry
On a mountain high

Odruchowo spoglądam w górę. Na niebie nie szybują orły, ale i tak jest pięknie. Naraz… prawie spadam z roweru. Myślałam, że mam dobrze ustawioną nogę, a tu niespodzianka: nagle ból w prawej łydce przeszywa mnie tak mocno, że aż wydaję z siebie wrzask. Czuję, jak prąd biegnie aż przez stopę! Po chwili stoję z boku drogi. Jedną ręką trzymam rower, drugą usiłuję rozprowadzić ból w łydce. Stoję na jednej nodze. W tej dziwacznej pozycji zastaje mnie jeden z naszych, który mnie właśnie dogania. Pyta, czy złapał mnie kurcz. Odpowiadam mu, że to niestety jest kontuzja.

Kontynuuję jazdę bardzo ostrożnie i wczesnym wieczorem docieram do Zieleńca (149 km trasy). Zieleniec to miejsce, które lubię, ale w którym zawsze czuję się dziwnie. Kiedyś miałam tu awarię hamulca. Innym razem zjeżdżałam stąd nocą po zerwanej drodze. Aż się zastanawiam, z lekką obawą, co tym razem może się tu wydarzyć. Zupełnie niepotrzebnie. Tym razem jest spoko. Zieleniec to również jest zima. Nawet latem. Nie tylko za sprawą wiszących nad głową wyciągów narciarskich oraz wypożyczalni sprzętu zimowego tuż przy drodze. Kiedyś latem widziałam tu działające zimowe iluminacje. Dziś mijam… dużą choinkę świąteczną, która stoi po prawej stronie drogi.



Na zjazd ubieram pełen wełniany komplet, który zabrałam na wypadek, gdyby było wściekle zimno. To już drugi lub trzeci raz, gdy go mam na sobie jako całość. Zjazd lasem do krajowej ósemki leci szybko. Potem na ósemce nadal jest w dół, aż do Kudowy-Zdroju. Ruch nawet nie jest tym razem duży. Jest zupełnie znośnie tyle, że strasznie zimno. W Kudowie jest już głęboka szarówka. Wbijam na stację Shell. To ostatnie miejsce przed podjazdem na Karłów i przed Radkowem z jakąkolwiek cywilizacją. Siedzi tu jeden z naszych. Ten sam, który mijał mnie, gdy stałam na jednej nodze i masowałam łydkę przed Zieleńcem. Najchętniej bym skończyła jazdę już gdzieś tu, w Kudowie, ale zarezerwowałam nocleg w hotelu w Radkowie, a właściciel przez telefon był szalenie sympatyczny i obiecał, że zostawi dla mnie na rano dobre śniadanko. No więc wypada dojechać i nie rozczarować tego miłego pana. Na stacji jedynie wcinam pączka i wychodzę.

Zanim zaczynam się wdrapywać na Karłów, stukam wiadomość do Wąskiego. Kudowa-Zdrój i nocny podjazd na Karłów to wyjątkowo wesołe wspomnienie, gdyśmy podczas Gór MRDP robili ten odcinek razem. Gdy niesamowicie zmęczeni chcieliśmy najpierw na kilka godzin wziąć pokój w Kudowie, by się zdrzemnąć, a pani, którą o ten pokój zapytałam zmierzyła mnie od góry do dołu, popatrzyła na Wąskiego i wycedziła, że ona nie prowadzi pokoi na godziny. Wyszliśmy wtedy na zewnątrz. Jacyś młodzi ludzie, którzy tam stali zapytali dokąd zamierzamy jechać rowerami o tak późnej godzinie. Powiedzieliśmy, że na Karłów. Nigdy nie zapomnę ich zaskoczenia. „Na Karłów? Teraz? Niezła zajawka!” A my po prostu nie mieliśmy innego wyjścia i zataczając się od zakrętu do zakrętu dotarliśmy tam.

Teraz jadę na Karłów sama i też jest ciemno, ale nie tak strasznie późno, jak wtedy. Od zakrętu do zakrętu. Nie zasypiam. Usta same układają się w uśmiech. Ten podjazd to jedno wielkie wspomnienie. Inaczej nie potrafię.

Sam Karłów jest cały w dziurach. A ponieważ nie jest to środek nocy, kręcą się tu różni dziwni ludzie i odnoszę wrażenie, że lepiej nie być tu zbyt długo. Zjazd po ciemku jest niefajny. Bardzo dziurawy, a w dodatku zimno, jak cholera i mgła! Prawie zamarzam na tym zjeździe. Podczas całego MRDP to tutaj właśnie jest mi najzimniej. Gdy trzęsąc się docieram do Radkowa, to aż boję się zatrzymać. Boję się, że jeśli się zatrzymam, to koniec ze mną – zamarznę i znajdą mnie jutro rano. Ale muszę się przecież zatrzymać i namierzyć na telefonie mój hotel! Cała jestem w dreszczach. Ledwo trzymam telefon. Hotel jest na samym rynku w Radkowie. Chwilę tam krążę i mam! Stara kamienica, ładne wejście.



W środku czeka na mnie sympatyczny portier. Mówi, że ma dla mnie śniadanie. Pozwala zabrać rower na górę do pokoju. Idę tam. Wnętrza robią niesamowite wrażenie – są piękne, przestronne i stare. Otwieram drzwi pokoju i przez chwilę stoję w zachwycie. Co za miejsce! Urokliwy pokoik, który czeka na mnie! W środku pali się ciepłym i nienachalnym światłem wysoka lampa. To najpiękniejszy hotel podczas całego MRDP.



Biorę prysznic, zjadam na kolację bagietkę z Orlenu w Międzylesiu i idę spać. Miło jest zasypiać w tak ładnym miejscu.




Ciąg dalszy

MRDP 2021 (7)

Sobota, 28 sierpnia 2021 Kategoria MRDP 2021, Kocia czytelnia, do 250
Km: 218.00 Km teren: 0.00 Czas: 11:43 km/h: 18.61
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1856m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Dziś ma być bardziej płasko. Trzeba tylko dociągnąć do Kubalonki i chyba jakoś to będzie. Żałuję, że wczoraj nie dałam rady dotrzeć do Jaworzynki. To tam pierwotnie planowałam spać.

Na razie nie pada. Początkowo jest płasko, ale oczywiście pamiętam, co na tej trasie czeka mnie już niebawem: Szare. Ostra ściana po betonowych, ażurowych płytach. To jedna z kultowych już chyba ścianek MRDP. Nie pamiętam za to, by 4 lata temu na trasie była Jaworzynka. To chyba nowość. Prowadzą tu pełne uroku wąskie, często leśne drogi. Bardzo fajny kawałek.

No i to jest prawie koniec gór, przynajmniej na jakiś czas. Teraz pozostają Istebna i Kubalonka. Istebnej nigdy nie lubiłam. I myślę, że już nie polubię. Po dziurawym asfalcie pełznę pod górę. Na górze, po prawej stronie drogi, restauracja. Jest około godziny 9:00 rano i szybko decyduję, że to pora w sam raz… na obiad. Wnętrze restauracji jest wyjątkowo ładne. Duże i chyba zabytkowe. Bardzo podoba mi się ciemny, stary, drewniany parkiet. Boski!



Zamawiam pierogi na dziś wieczór i jutro rano oraz dwudaniowy obiad na teraz. Najadam się do syta i jadę na Kubalonkę. Ten podjazd nie jest jakoś wybitnie ciężki, nawet jest całkiem ładny. Ale po przejeździe przez Istebną, chwilowo nie podoba mi się nic.

A potem robi się nawet gorzej. Zarówno łydka, jak i Achilles dokuczają. Jadę przez to znacznie wolniej, niż bym mogła. Każde mocniejsze depnięcie / pociągnięcie nasila ból. Wszystko bez sensu. W Wiśle wbijam na Orlen po kawę. Jazda jest nieprzyjemna. Tradycyjnie jest tu duży ruch. W dodatku są akurat prowadzone roboty drogowe i korki samochodowe ciągną się przez wiele kilometrów. Takie odcinki trzeba po prostu jakoś przetrwać. Kiedyś będzie lepiej. Chyba.

Dziś wypadam poza limit czasowy. Nie sądzę, bym mogła to jeszcze odwrócić. Nie przy tych kontuzjach. Powracają do mnie jak bumerang słowa, które napisał mi jakiś czas temu M. - o walce o limit. Czuję się, jakbym właśnie połknęła gorzkie lekarstwo, bez szans na popicie tego słodką herbatą.

W Cieszynie jest szaro i ponuro. Dopada mnie dziwny strach przed rozcięciem opony. Do lubuskich bruków jeszcze daleko, ale myślę sobie, że jeśli tam trafi mi się tego typu awaria, to do mety nie dojadę wcale. Dlatego jadąc teraz rozglądam się za sklepem rowerowym. No i jest! Kupuję 1 oponę szosową. Najlżejszą dostępną. Chłopaki ze sklepu obserwują MRDP i dają mi dużą zniżkę na tę oponę. Życzą powodzenia mówiąc, że będą dalej patrzeć, jak jadę. Miło!

W Skotnicy trasa odbija na Żelazny Szlak Rowerowy. To nowość. Zupełnie odseparowana od ruchu droga dla rowerów. Mimo, że dzień nie należy do pięknych, rowerzystów trochę się tu kręci. K. pisze, żebym pamiętała o zaakceptowanym przez Daniela – Dyrektora Wyścigu, punkcie wsparcia w Gorzyczkach. Sprawdzam więc i okazuje się, że to już całkiem niedaleko. Jak się jednak okazuje, punktu nie muszę szukać, ani się za nim rozglądać, bo na spotkanie wyjeżdża mi Roman, który ten punkt zorganizował! Docieramy wspólnie do Gorzyczek (108 km trasy na dziś). Po drodze opowiadam mu o sytuacji w peletonie na MRDP.

Obecnie wygląda to mniej więcej tak:
Konie galopują już wybrzeżem.
Średnia krajowa obstawia zachód.
Betony siedzą nadal w górach.
Natomiast pistolety już się wystrzelały i leżą porozrzucane po różnych punktach trasy.
Śmiejemy się – ale tak to właśnie wygląda. Nie ulega wątpliwości, że niestety należę do kategorii betonów. Choć to i tak lepiej, niż być pistoletem. Szczytem marzeń natomiast jest dołączenie, do tych co galopują, gdzieś tam, daleko.

Na miejscu, u Romana, jest wszystko. Nawet materace do spania! Tyle tego dobrego, że zupełnie nie wiem, co pić i jeść. Mój zmęczony umysł nie analizuje wystarczająco szybko. Na pewno zjadłam bardzo dobry makaron. Chyba też jajecznicę. Popijam colą lub pepsi i chyba kawą. Na pewno wzięłam na drogę princessę. A może 2 lub 3?... Roman, w czasie gdy jadłam, zaopiekował się moim rowerem. Umył i nasmarował napęd oraz wymienił klocki hamulcowe przy tylnym hamulcu. Następnie weszłam na chwilę na korytarz, do domu, by złapać wi-fi. To już pora na rezerwację noclegu. Rezerwuję pokój w Złotym Stoku, nie wiedząc jeszcze, że… nic z tego nie będzie. Że będę nocowała w Głuchołazach.





Roman odprowadza mnie kawałek – dziękuję mu za przemiłą gościnę, pyszne jedzenie i pracę nad moim rowerem. Myślę sobie, że nasze największe polskie ultra powoli zaczyna przypominać TransAm Bike Race w Stanach. Tam wyścig żyje. Żyją nim nie tylko uczestnicy, ale też wielu ludzi mieszkających przy trasie. My, uczestnicy wyścigu, nazywaliśmy ich Road Angels.
My Road Angel is just flying away - patrzę na Romana, jak stopniowo się oddala. Dalsza jazda boli. Łydka ciągnie i nie mam za bardzo pomysłu, jak ją ustawić, aby było poprawnie. Jedyne co mogę zrobić, to jechać wolniej.

Kietrz (149 km dziś), kolejny punkt kontrolny. Stukam smsa potwierdzającego dotarcie do punktu, siedząc na schodach jakiegoś małego kościółka, albo większej kapliczki, zaraz przy drodze, po prawej stronie. Pamiętam ceglane ściany, zaryglowane drzwi, ciepławe schody, bramę obok. Próbuję rozciągać łydkę i rozmasować ją. Efekt w sumie żaden. Jadę dalej, bez prędkości, bez nastroju. Jest zupełnie nijako. W Głubczycach odwiedzam Orlen (172 km trasy). Zimno mi, więc chowam się w toalecie. Wiem już, że nie dotrę dziś do Złotego Stoku. Nocleg musi być niestety wcześniej. Dziś rezerwacja noclegu idzie mi jak po grudzie i tracę na nią dużo czasu. Wykonuję chyba milion połączeń. Nigdzie nie ma wolnych miejsc. Czyżbym jednak MUSIAŁA jechać do Złotego Stoku? Wcale nie chcę. Dotrę tam w środku nocy i ze snem wejdę na dzień. A przecież za dnia jedzie się znacznie bardziej efektywnie, więc szkoda wtedy spać. Ostatecznie udaje się nagrać pokój w hotelu w Głuchołazach. To również tu, na tej stacji, odbieram aż dwa telefony. Zupełnie mi się nie chce gadać. Z nikim, ani o niczym. Staram się być miła, ale obie rozmowy kończę bardzo szybko.

Nie bardzo pamiętam drogę do Prudnika. Z pewnością w międzyczasie zrobiło się ciemno. Prudnik już był po ciemku. 4 lata temu byłam tu rano (następnego dnia) i piłam kawę. Nadal jadę lepiej, niż 4 lata temu. Teraz nawet się tu nie zatrzymuję. Do Głuchołazów już przecież blisko, 18 km. Droga jest prawie płaska, minimalnie idzie pod górę. Praktycznie tego nie czuję. Mój hotel jest trochę w bok od trasy. Na szczęście nie jest to daleko, nie trzeba też pokonywać żadnej górki. Zarezerwowany mam… apartament. Ale to tylko dlatego, że był to jedyny wolny pokój. Jest to najdroższy mój nocleg na całym tegorocznym MRDP. Płacę aż 180 zł, a nawet nie mogę zabrać roweru do pokoju! Muszę rozpakować wszystko co potrzebne, na co schodzi dodatkowy czas. Paru rzeczy zapominam zabrać, ale już się nie cofam.

Schemat wieczorny taki, jak zwykle: zjadam pół porcji obiadowej (tym razem przywiezionej z Istebnej), piję coś ciepłego (tym razem herbatę, bo w pokoju jest czajnik i torebki z herbatą), gorący prysznic i …. Nie. Jeszcze nie do snu. Najpierw rolowanie łydki przy użyciu szklanki z dość grubego szkła i wcieranie maści, którą kupiłam w Zawoi – w prawą łydkę i w lewego Achillesa.

Dobranoc. Jutro będzie nowy dzień. I cały dzień będę jeździć rowerem.





Ciąg dalszy

MRDP 2021 (6)

Piątek, 27 sierpnia 2021 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, MRDP 2021
Km: 169.20 Km teren: 0.00 Czas: 10:29 km/h: 16.14
Pr. maks.: 43.50 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2306m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Łapsze Niżne, hotel. Otwieram oczy i czuję się chora. Pogoda daje tu solidny wycisk, a swoje dokładają dystans i góry. Najwyraźniej mój organizm śpiąc, każdej nocy stacza walkę i jest na granicy infekcji. Wyjście z łóżka wcale nie jest takie proste. Spałam pod kołdrą i kocem. Całość tak ciężka, że spędziłam tę noc w jednej pozycji. Teraz usiłuję wyjść spod tego wszystkiego i jest ciężko na maksa. Czuję się jakbym wychodziła spod płyty nagrobnej. Używam rąk i nóg, by się wydostać z łóżka. 

Poranne wieści nie są optymistyczne. Wszyscy piszą mi to samo: uciekaj przed deszczem! Czy to się uda? Zjadam resztę wczorajszych pierogów z bryndzą i wychodzę na zewnątrz. A ledwie wychodzę, zaczyna kropić. Na szczęście nie trwa to długo. Droga cały czas się wznosi, a niebo niespodziewanie zaczyna się przecierać. Jadę na Łapszankę. Ten podjazd, w szczególności na odcinku przed kapliczką burzową, zawsze sprawiał mi trudność. Nigdy jednak nie pchałam tu roweru. Teraz też jadę. Gdy docieram do kapliczki (11 km trasy na dziś), niespodziewanie wychodzi słońce i jest to zdecydowanie jeden z najpiękniejszych momentów tegorocznego MRDP. Nie wiem jeszcze, że ta chwila to naprawdę jest wyjątek, bo dalej będzie dziś już tylko gorzej.

Tymczasem cieszę się niesamowicie, że tu jestem. Jest cudownie i pięknie i… cieszę się, że jestem tu sama, teraz rano, w promieniach słońca, chwilę po deszczu. Że nikt nie zakłóca mi tej chwili. Zawsze chciałam móc tu posiedzieć. Posiedzieć i nigdzie się nie spieszyć. Nigdy jednak nie byłam tu inaczej, jak tylko podczas wyścigu. Czas! To jeden z nielicznych wyjątków podczas MRDP, gdy robię zdjęcie na trasie. Co więcej, po raz pierwszy zaglądam do środka kapliczki i jestem urzeczona. Tu, w górach, odnajduję wizerunek z Częstochowy.



Ta chwila pozostaje chwilą. Zatrzymanym kadrem, a ja jadę już dalej. Droga nadal się wznosi, ale tej końcówki nigdy nie traktowałam jako podjazdu. To po prostu jest dla mnie „ta reszta trochę pod górkę, za kapliczką”. Potem jest szybki zjazd przez miejscowość, który pod koniec wykręca w prawo i nagle robi się mocno pod górę. Znam i pamiętam doskonale to miejsce. Jeśli nie chce się stanąć tu dęba, to trzeba szybko zredukować biegi i zawzięcie deptać. Więc dokładnie to robię. Potem jest dalsza część zjazdu, trochę płaskiego w Jurgowie i znowu rąbanka pod górę. Brzegi – i wiadomo, o co chodzi. Potem robi się coraz bardziej zimno i po niebie ciągną ciemne chmury. No i tak docieram na sam dach wyścigu – Głodówka, 1122 m n.p.m. To dziś 25 km trasy, dotarcie tu zajęło mi 2 godziny, jest jeszcze wcześnie, 10:30. Mimo to decyduję się zjeść tu obiad. Zamawiam jajecznicę z chlebem, zupę pomidorową, placki ziemniaczane, 2x oscypki z żurawiną, kawę oraz herbatę. Pani, która przyjmuje moje zamówienie, coraz wyżej podnosi brwi, a w końcu pyta: w jakiej kolejności to podać? Odpowiadam: w dowolnej, tylko proszę nie mieszać w wiadrze.



Zjadam wszystko, za wyjątkiem drugiej porcji oscypków. One są na wynos, na wieczór. Lub jutrzejszy poranek. Wstępnie planuję zakończyć ten dzień w Istebnej. Wydaje się to być dobra opcja – prawie koniec gór. Na telefon dostaję coraz więcej informacji i przynagleń, by uciekać przed deszczem. Kończę jedzenie i patrzę na niebo i wiem, że to się nie uda. Już pada. Pozostaje się dobrze ubrać i jechać. Droga do Zakopanego irytuje mnie mocno. Zimno, deszcz i wcale nie jest cały czas w dół. Wiedziałam, że tak będzie, a mimo to klnę pod nosem. Niechże ta długa górka się już wreszcie skończy! Pracuję dość mocno, a to co leci z nieba wygląda jak deszcz i… chyba trochę śniegu. Krople wydają się chwilami dziwnie białawe. Wierzyć mi się w to nie chce, ale przecież widzę to na własne oczy. To nie jest normalne, przecież mamy sierpień! Zimno mi okropnie.

Nigdy nie polubię Zakopanego za dnia. Za dużo ludzi, za dużo samochodów. Góry jakby wklejone w tle, zupełnie tu nie pasują. To nie jest mój świat i wszystko o czym marzę, to wydostać się stąd. Okulary całe mam zapaćkane od deszczu, no i popełniam błąd. Jadę złą drogą i muszę się cofać. Spędzam tu więc więcej czasu, niż bym chciała. Trasa maratonu faktycznie nieco kluczy przez Zakopane i warto tu się jednak skupić na nawigacji. W końcu udaje mi się opuścić Zakopane.

Witów, Chochołów, Podczerwone, Czarny Dunajec, Jabłonka – wszystko to jest delikatny i bardzo długi zjazd (35 km takiego zjazdu, gdzie jest niemal płasko, ale jednak w dół). Ruch cały czas jest duży, cały czas pada też lodowato zimny deszcz. Na szczęście już bez białego podbarwienia. Na wjeździe do Jabłonki, Orlen. A więc jestem uratowana, wreszcie mogę się ogrzać, po tej masakrze! Biorę kawę i chyba coś słodkiego. Jest tu tłum ludzi, co chwilę ktoś wchodzi, wychodzi. Momentami jest wręcz nieprzyjemny ścisk. Jakby tego było mało, nie ma gdzie usiąść z kawą, trzeba stać obok ekspresu, a do ekspresu kolejka. Mam serdecznie dosyć tego wstrętnego deszczu i zimna i ludzi też.

Kiedy nie jeżdżę rowerem, to lubię w domu siedzieć na fotelu pod kocykiem. Jestem zdecydowanie ciepłolubna. A tu, na MRDP, całe dnie spędzam na dworze, na deszczu i zimnie. Moja cierpliwość się kończy w tym właśnie momencie. Na telefonie wybieram numer do M. i z lekkim przekąsem pytam, dlaczego zsyła mi taką pogodę i kiedy wreszcie zrobi się normalny i miły sierpień. Słyszę własny głos, pełen wyrzutów i zniecierpliwienia i dociera do mnie absurdalność tej sytuacji. Przecież M. nie ponosi żadnej odpowiedzialności za te warunki! Ze stoickim i typowym dla siebie spokojem objaśnia mi to, co dzieje się na niebie, opowiada też o górach, wszystkich tych najbliższych zjazdach i podjazdach. Mówi tak obrazowo, że niemal widzę to wszystko przed oczami! Lubię rozmawiać z M. Przed wyjściem ze stacji jeszcze kilka wiadomości wymienionych z W. i dobry pomysł, by w tym zimnie grzać się od środka ciepłą wodą z ekspresu nalaną do bidonów.

Kiedy wychodzę ze stacji, prawie nie pada. Jest za to zimno, a mokre ubrania potęgują to odczucie. Czuję ból w prawej łydce. Wygląda na to, że rano szarpiąc podjazdy lub potem jadąc w tym lodowatym deszczu, naciągnęłam mięsień.

Za Jabłonką zaczyna się długi, lecz łagodny podjazd na Krowiarki (1008 m. n.p.m.). 4 lata temu złapała mnie tu burza, ale to był przecież ciepły dzień! Dziś jest zimno i ponuro. Na tym odcinku wyprzedzają mnie nasi. Jest ich 3 lub 4. Wyglądają na wymęczonych, ale jednak jadą szybciej niż ja. Niestety.

W Zawoi odwiedzam aptekę, żeby kupić jakąś maść na bolącą łydkę i trzeszczącego Achillesa. Opowiadam farmaceutce jakie mam objawy, a ona podaje mi odpowiednie lekarstwo. Trasa z Zawoi odbija w lewo i zaczyna się podjazd na Przysłop (661 m n.p.m.). Zjazd z przełęczy robię uważnie, to gdzieś tu swój wypadek miał K. Wypatruję tego miejsca, no i jest: długa prosta, ostry zakręt w prawo. Potem przejazd przez Stryszawę, a na wyjeździe z niej, Orlen. Dzień dobiega końca. Niebo przybiera piękne kolory, które jednak wcale mnie nie cieszą – oznaczają bowiem tylko jedno: będzie jeszcze zimniej!

Przed końcem dnia, który ostatecznie zamiast w Istebnej będzie w Węgierskiej Górce, mam jeszcze 2 podjazdy. Na zjeździe do Węgierskiej Górki prawie zamarzam, z tego zimna bolą mnie oba kolana. Łydka ciągnie i trzeszczy Achilles. Oj!!!

Mój hotel jest na wyjeździe z miejscowości, przy drodze krajowej nr 1, po lewej stronie. Odbywa się tu akurat jakieś wesele, ale pan z recepcji zapewnia, że w pokoju, w którym będę spała nic nie będzie słychać. Nieco się obawiam, ale na szczęście jest ok. Rower mogę zabrać ze sobą.






Ciąg dalszy

MRDP 2021 (5)

Czwartek, 26 sierpnia 2021 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, MRDP 2021
Km: 209.30 Km teren: 0.00 Czas: 13:13 km/h: 15.84
Pr. maks.: 49.30 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2879m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Poranek w Krempnej jest wyjątkowo rześki. W pokoju zimno, za oknem mgła, a nad nią czyste niebo. Odgrzewam resztę pierogów, piję gorącą wodę, zjadam trochę kabanosów. Generalnie jest tak sobie. Trzeszczy lewy Achilles. A to znak, że muszę bardzo uważać. To w żadnym wypadku nie może pójść dalej.
Poranne wieści odwracają nieco moją uwagę od narastającej kontuzji.

P. pisze:
Jest dobrze Marzenko,
Dziś przekroczysz połowę trasy, Panienko
Oby noga podawała
A do mety dojedziesz zdrowa i cała

Pisze również W.:
„Jesteś w moim ulubionym Beskidzie Niskim, popatrz na łemkowskie cerkwie i krajobraz”

M. z kolei pociesza, że zimny poranek nie powinien być straszny, bo zaczynam przecież od podjazdu. Faktycznie, droga idzie w górę. Z wysokości 373 m n.p.m. na 540 m n.p.m. Dzięki temu zimno nie jest specjalnie dokuczliwe. Następne 30 km to seria podjazdów i zjazdów. Od kilkudziesięciu do może 100 m pionu każdy. Jest więc dość dynamicznie. Potem odcinek 10 km  wspinaczki na Przełęcz Małastowską (605 m n.p.m.) - początkowo łagodnie, z ostrzejszą końcówką.

Banica. Odbijając przy kościółku w prawo, wprost na ostrą, pionową ścianę, przypominam sobie pierwszy wieczór tegorocznego MRDP. Jak ubierając się na noc pod wiatą przystankową rozmawiałam z Marcinem Nalazkiem. Powiedzieliśmy sobie, że pamiętamy trasę MRDP. Ja dodałam, że w związku z tym, pamiętam również, gdzie będzie bolało. Obydwoje wtedy mieliśmy miny smutne i poważne. Tak więc boleść nr 1: Banica. Schodzę z roweru i idę pod górę. Stopy stawiam w jodełkę, by przypadkiem nie pogłębić kontuzji Achillesa i nie ponaciągać łydek. Niektórzy mówią, że spacer z rowerem pod górę to sól kolarstwa. No, nie wiem…

Droga potem odbija w lewo i nadal jest mocno pod górę (do wysokości 741 m n.p.m.). Dogania mnie tu Łukasz Łapa i jest to chyba ostatni raz, gdy widzimy się podczas tego maratonu. Czuję się mocno zmęczona i częściowo ten podjazd robię na nogach, zamiast w siodle. Gdzieś podczas tej wędrówki zaczyna padać deszcz. To koniec dobrej pogody. Na dłużej.

Na szczęście teraz zaczyna się niemal 60 kilometrowy odcinek, na którym można nieco odpocząć. Droga delikatnie, ale jednak, opada. Jeśli trafiają się podjazdy, to w sumie nieistotne. Takie tam drobiazgi. Jazdę uprzykrzają deszcz, chłód i całkiem spory ruch.

Muszyna, 107 km trasy na dziś. Deszcz, dużo samochodów i fontanny wody spod ich kół, hałas. Jest tu kolejny punkt kontrolny. Chowam się zatem pod wiatą przystankową, by wysłać obowiązkowego smsa, że jestem tu. No i gdy uruchamiam telefon widzę, że dodzwonić się do mnie próbował K. Czas na chwilę staje w miejscu. Obydwoje jedziemy ten maraton i umawialiśmy się, że nie będziemy się nawzajem rozpraszać. Żadnych telefonów, wiadomości. Nic. No chyba, że… wydarzy się coś niedobrego. Stoję jak wryta, nie wiem jak długo, ale chyba raczej krótko. Rzeczywistość każe mi działać szybko – leje i jest zimno, jeszcze chwila i wpadnę w dreszcze. Wybierając numer myślę tylko o tym, żeby odebrał telefon osobiście i żeby mówił z sensem. To najważniejsze. Słysząc głos po drugiej stronie, czuję ulgę. Choć słychać bardzo słabo w tym hałasie, dociera do mnie, że coś z obojczykiem. Tylko jedna rozsądna rzecz przychodzi mi w tym momencie do głowy: pojechać normalnie trasą do Piwnicznej-Zdroju. Tam jest hotel z dobrą restauracją – miejsce, które znam. Byłam tam na poprzednim MRDP. Stamtąd będę mogła, jedząc obiad i siedząc w spokoju i cieple, porozmawiać.

Jadę odcinkiem, który lubię. Tym razem nie mam jednak z niego żadnej radości. Pada, zimno, no i nie wiem do końca, co dokładnie się stało. 25 km drogi, które mam do restauracji dłużą mi się okropnie. W końcu jednak jestem. Przypinam rower, wchodzę do środka, deszczówka spływa ze mnie, czyniąc na podłodze kałuże. Zamawiam obiad i dzwonię do K. Złamanie otwarte, wieloodłamkowe lewego obojczyka. Lot pod koniec zjazdu z Przysłopu do Stryszawy, na ostrym zakręcie w prawo. Było rano, mokro, ślisko. Jest w szpitalu w Suchej Beskidzkiej… mam jechać dalej. Jestem całą tą sytuacją mocno wstrząśnięta. Jem i płaczę jednocześnie. Wyrzucam sobie, że to moja wina. Wspominam nasze zimowe spacery, gdy z pełnym entuzjazmem opowiadałam o MRDP. Może nie powinnam była…

Gdy wychodzę z restauracji, by przyjąć na rowerze kolejną porcję deszczu i zimna, nie wiem jeszcze co zrobię. Czy pojadę dalej, czy się wycofam. Jadę trochę jak automat.

Odbiciem w lewo z drogi nr 87 (156 km dzisiejszej trasy), kończy się ulgowy fragment. Znowu wracają podjazdy i idą mi one dobrze. Jest wieczór. Robi się ciemno i cały czas pada. Wjeżdżam w las, 166 km trasy. Wąska droga, niemożliwie stroma. Nooo, ściana po prostu. Idę, stopy stawiając w jodełkę. Idę… źle! Muszę kawałek wrócić po tej ścianie w dół. Właściwa droga to cały czas jest mur, po którym mozolnie się wdrapuję. Idę i idę i końca tego marszu nie widać. Nie wygląda to zbyt dobrze. Gdyby chociaż nie padało i było odrobinę cieplej! W końcu jest – koniec! Koniec podejścia, bo przecież nie marszu. W dół podobna ściana po wąskim asfalcie. Trochę tu piasku, trochę żwiru, wąsko. W nocy i deszczu to nie są warunki do bezpiecznego zjazdu. Sprawdzam godzinę – jest już późno. Uruchamiam telefon modląc się, by był tu zasięg. Na szczęście jest. Dzwonię do hotelu w Łapszach Niżnych. Będąc w Piwnicznej zarezerwowałam tam nocleg. Mówię, że będę znacznie później niż planowałam, ponieważ jadę rowerem, a warunki są… szczególne. Miły głos po drugiej stronie uspokaja, że mam się nie przejmować godziną, tylko bezpiecznie dojechać. No to ulga.

I tak oto Bystry Wierch, nowość na trasie MRDP, przeczesał mnie konkretnie. Łącznie aż 5 km spaceru. A licząc razem z Banicą, ponad 10 000 kroków.

Potem jazda wzdłuż Dunajca. Drobny deszczyk i mgła. Warunki po prostu okropne. Chwilami nie widać drogi. Czasem trafia się odcinek szosy z odblaskami i czuję się wtedy jak pilot prowadzący samolot pasem startowym. Hmm... nawet fajnie!

Czeka mnie jeszcze tej nocy jeden większy podjazd przez las, następnie zjazd nad zaporę przed Niedzicą (200 km trasy), potem łagodny, długi podjazd i wreszcie Łapsze Niżne z Pensjonatem „Nowak”. Pani w recepcji czeka na mnie i jest tak miła, że pozwala zabrać zmoknięty rower do pokoju.

Gorący prysznic. Pierogi z bryndzą, które kupiłam w Piwnicznej i idę spać. W nocy budzą mnie dreszcze i zimne poty. Potem jakoś śpię dalej, bo te 5 godzin snu, to przecież niezbędne minimum. Był to bardzo ciężki dzień. Jakoś go udźwignęłam. Może jutro będzie lepiej.






Ciąg dalszy

MRDP 2021 (4)

Środa, 25 sierpnia 2021 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, MRDP 2021
Km: 235.70 Km teren: 0.00 Czas: 13:34 km/h: 17.37
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 3048m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Wstaję po 5 godzinach snu. Początek dnia wygląda tak:
„Jem pierogi, które kupiłam wczoraj o 8 rano w Woli Uhruskiej. Na ciepło, jest tu mikrofala. Nie wiem, chyba nadal pada. Jednak ostatecznie wolę walkę z deszczem niż z wiatrem. Wiatr kosztuje więcej sił. A deszcz jest jedynie nieprzyjemny.”
Chwilę później dodaję: „Na samą myśl o wyjściu stąd mam dreszcze”. Zatem nie jest to zbyt przyjemny poranek.

Kiedy wychodzę z hotelu z rowerem na zewnątrz, nie pada, ale jest chłodno i przeraźliwie szaro. Mam na sobie mokrawe ubrania i mokre buty oraz skarpetki. Jadę przez obrzeża Przemyśla i usiłuję ustalić, jaki to dzień tygodnia. Z pewnością jest wcześnie rano. To wszystko, co wiem. To nie daje mi spokoju, a ponieważ i tak muszę zdjąć spodnie deszczowe i osłonkę na kask, zatrzymuję się, na chwilę uruchamiam telefon i nadaję: „To jest czwartek, czy piątek? No bo chyba nie SOBOTA?”
W. odpowiada: „jest środa dzisiaj. Spokojnie.”
To jest ten moment, w którym uwierzyłabym w każdy dzień. Jednak świadomość, że jest to środa działa na mnie kojąco.

Jest niesamowicie zimno, albo tak mi się wydaje. To nieistotne. Ważne jest tylko to, by jakoś sobie z tym zimnem poradzić. Ubieram więc kompletny wełniany zestaw, który mam ze sobą – właśnie na wypadek, gdyby zrobiło się wściekle zimno.

Ścianka przed Aksmanicami prawie mnie zabija i… wspominam ją do teraz jako jeden z najcięższych podjazdów MRDP. Choć obiektywnie patrząc, nie było tam niczego specjalnego. Następnie jest długi podjazd do Arłamowa i dalej dość szybki, zimny zjazd. Skacząc po niezbyt jeszcze dużych górkach, osiągam Ustrzyki Dolne. Tylna przerzutka nie działa jak należy, a to przecież dopiero początek gór. Kiedyś umiałam podregulować, gdy w 2018 r. jechałam TABR i wtedy w zasadzie robiłam to po raz ostatni. Czy nadal umiem – teraz, na wyścigu dookoła Polski, wolę nie sprawdzać. W Ustrzykach Dolnych szukam serwisu rowerowego. Znajduję. Przyjmuje mnie miły pan, który mówi, że jestem już czwartą osobą z MRDP, która go odwiedza. Szykuję się na to, że chwilę tu posiedzę. Wyjmuję więc pączka i kabanosa. Tymczasem regulacja jest tak szybka i prosta, że ledwo wgryzam się w pączka, a tu już po robocie! Serwisant nie bierze ode mnie ani grosza. Każe jechać. No to jadę. Pączka dokończę później.

Jadę na metę BBT - moim chwilowym celem są teraz Ustrzyki Górne. Nadal nie pada. Jest nawet całkiem przyjemnie. Czy wieje? Hmm…. nie pamiętam. Być może. Rabe i długi podjazd, zjazd do Czarnej Górnej, piękne Lutowiska, Stuposiany, Pszczeliny – zwykle jadę tu nocą. Mam na myśli BBT. Pod Caryńską stukam obowiązkowego smsa o zaliczeniu punktu kontrolnego, to 111 km trasy na dziś, a potem idę na obiad. Tym razem nie do Caryńskiej. Z pewnością zjadłam obiad 2-daniowy. Była to pomidorowa lub rosół. A na drugie danie coś z mięsem i ziemniakami lub frytkami. Potem jeszcze pierogi na wynos. Żeby mieć na wieczór i jutro rano. Gdziekolwiek to będzie.

Wychodzę z restauracji i jadę dalej. Za Ustrzykami Górnymi trasa dalej idzie pod górę, aż na Przełęcz Wyżniańską (855 m n.p.m.). Potem zjazd i wdrapywanie się na Przełęcz Wyżną (872 m n.p.m.). No to teraz około 10 km zjazdu. Można nieco odetchnąć. Gdzieś na tym odcinku spotykam kibiców. Popołudniowe słońce świeci w oczy i nie widzę dokładnie. Chłopak i dziewczyna z boku drogi, kibicują i znają nawet moje imię. Gdybym tylko mogła ich rozpoznać! Na pewno się uśmiecham, może nawet coś odpowiadam – nie pamiętam. W każdym razie bardzo miło!

Mała stacja paliw na wjeździe do Cisnej. Odwiedzam ją chyba zawsze, nie inaczej jest teraz. Zimno mi. To 146 km dzisiejszej trasy, jest godzina 18:00. Biorę kawę i batony Bounty. Normalnie raczej za nimi nie przepadam, ale teraz czuję, że muszę zjeść koniecznie i natychmiast. Smakują wybornie. Wieczór jest słoneczny, niebo czyste. A to zapowiada lodowato zimną noc, tu, w tych górach. Szukam więc noclegu pod dachem. Szybko liczę trasę i wychodzi mi Krempna, która jest 90 km stąd. Rezerwuję pokój. Potem już na spokojnie sprawdzam telefon i znajduję potwierdzenie swoich przypuszczeń co do zimna. M. wspomina nawet, że to może być przymrozek. Oj…



Po zachodzie słońca temperatura szybko spada. Ubieram na siebie prawie wszystko, co mam. Niebo jest idealnie czyste i czarne, świecą na nim gwiazdy oraz księżyc. Ale w dolinkach ścielą się mgły. Chwilami prawie zupełnie nie widzę, gdzie jadę. Wilgotno i paskudnie zimno. To już lepiej być wyżej, bo tam cieplej.

Z drogi tej pozostało jedno, mocne wspomnienie: jadąc mam po lewej stronie otwarty widok. Widzę góry, czarne niebo z gwiazdami i księżycem oraz mgły w dole. Granatowo, srebrzyście. Ciemno, a jednak świetliście – niesamowicie. Jest to jeden z nielicznych momentów, gdy bardzo żałuję, że jestem tu sama. Że z nikim nie mogę dzielić tej magicznej chwili. Opis, to nie to samo. Zdjęcie - też nie. Cóż…

Cała reszta drogi do Krempnej zlała się w jedno uczucie zimna, spowitego mgłami i ciemnością. Szkoda, że noclegu nie wzięłam w Tylawie. Mogłabym już wreszcie odpocząć. Tymczasem do Krempnej 21 km. I wydaje mi się, że jest to nieskończenie daleko.

A w Krempnej czeka na mnie jeszcze większa mgła. Miejscowość w dziwny sposób ciągnie się. W końcu docieram do odbicia na miejscówkę noclegową. Kieruję się zgodnie ze wskazaniami telefonu i… to chyba nie tutaj! Syn właścicielki kwatery przez telefon próbuje mnie poprowadzić, ale nic z tego nie wychodzi. Obok jest komisariat policji. Dobry punkt orientacyjny. Tu się schodzimy. Tej nocy.

Jest fajnie, bo rower mogę wziąć do pokoju mimo, że cały ocieka wilgocią od mgły. Mam pokój z łazienką, natomiast na korytarzu jest kuchnia. Gotuję wodę do picia i odsmażam połowę pierogów, które kupiłam w Ustrzykach Górnych. W pokoju jest zimno. Sezon grzewczy jeszcze się przecież nie zaczął. Gorący szybki prysznic i spać.






Ciąg dalszy


MRDP 2021 (3)

Wtorek, 24 sierpnia 2021 Kategoria do 300, Kocia czytelnia, MRDP 2021
Km: 295.30 Km teren: 0.00 Czas: 14:27 km/h: 20.44
Pr. maks.: 48.90 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1151m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Kiedy rano się budzę, rzeczy nadal są mokre, ale nie kapie już z nich woda, więc bez dramatu. Wciskam w siebie zimne frytki oraz resztkę zapiekanki, które kupiłam wczoraj w Janowie Podlaskim. Do tego popijam ciepłą wodę… z kranu. Potem zakładam na siebie mokre ubrania i wychodzę z hotelu. To znaczy, usiłuję wyjść. Niesympatyczny właściciel wczoraj tłumaczył mi, w jaki sposób mogę się stąd wydostać, jeśli faktycznie będę chciała ruszyć wcześnie rano. Tymczasem krążę po budynku i nic. W pokojach śpią nasi. Niektóre drzwi są uchylone i widzę ich. Chyba pół maratonu tu zalega. Koniec świata, tupię butami z blokami i wydaje mi się, że krążąc tak, muszę skutecznie obudzić wszystkich. Choć wcale nie chcę! A niech śpią.

W końcu daję za wygraną. To zupełnie bez sensu, tylko tracę mój cenny czas. I nerwy. Dzwonię do właściciela, by zapytać, jak stąd wyjść. Przychodzi do mnie i prowadzi do drzwi. Ojej, jak fajnie, w końcu jestem na zewnątrz! To nic, że pada deszcz. Idę do roweru, który na szczęście czeka na mnie. Trochę trudno mi się do niego dostać, bo dookoła pełno jest innych rowerów. Po północy musiał tu nastąpić prawdziwy najazd ludzi z MRDP. Pakuję wszystko i jadę. Ulice spływają wodą. W butach szybko robi się powódź.

Przed Wolą Uhruską spotykam Krzyśka Wlazło. Mówił wczoraj, że planuje się wycofać, ale widzę, że najwyraźniej zmienił zdanie. Doganiam go sprawnie. Co dziwne twierdzi, że cały czas planuje się wycofać, że po prostu musi dotrzeć w miejsce, z którego odbije z trasy w stronę domu. Zapytany o minioną noc mówi, że było bardzo ciężko. Spał na dziko, w jakimś miejscu grillowym. Było zimno i padało, więc nazbierał igliwia i rozpalił ogień. Było dobrze, do czasu gdy ten się palił. Kiedy zgasł, zrobiło się przeraźliwie zimno. Oczy mam jak pięciozłotówki: ognisko? Z igliwia? W ten DESZCZ? Mistrzostwo świata.

Potem doganiam jeszcze jednego z naszych i docieram do Woli Uhruskiej. Przydałyby się jakieś pączki. Jest akurat sklep. Podjeżdżam i wchodzę. Pachnie tu również pierogami, zupełnie jakby obok była restauracja. Rozglądam się, ale nic nie ma. Kupuję pączki i pytam ekspedientkę o to, czy może mi zrobić bułkę z masłem. Mówi, że nie tylko bułkę – na zapleczu jest kuchnia i właśnie robią pierogi! A zatem nos mnie nie zawiódł. Na pierogi trochę wcześnie, ale przydadzą się na wieczór. Niezależnie od tego, gdzie dziś ostatecznie wyląduję. Zamawiam więc dużą porcję na wynos.

Dziury, deszcz, chłód, szarość. To na pewno jest jeszcze sierpień? A może zasnęłam na tym rowerze i obudziłam się w jakimś listopadzie? Horodło, 96 km trasy – cukiernia, a nawet restauracja. Wchodzę. W środku jeden z naszych je obiad. Zamawiam pomidorową oraz drugie danie – obojętne jakie – byle szybko. Trochę rozmawiamy. On minę ma nietęgą. Ja podobnie.

Sprawdzam telefon. Czeka na mnie codzienna porcja rowerowych, wesołych rymowanek od P.
Dziś pisze mi tak:

Na forum emocje.
jak jedziecie w dni i noce.
Ty Marzena patrz na siebie,
Bo podziwiam Ciebie.
Zawzięta jesteś jak mój kot.
Nie poddasz się i nie zrobisz abarot
Deszcz w górach przestanie padać,
Wtedy OGIEŃ będziesz z siebie dawać.


Na chwilę robi mi się nieco weselej, ale zaraz potem rzeczywistość uderza ze zdwojoną siłą i dominującym uczuciem jest smutek. Sprawdzam dalej telefon, a tam wiadomość, z której wynika, że w Poznaniu jest super pogoda.
Poważnie? To gdzieś może być jednak ładnie?
Dowiaduję się też, że dziś jest wtorek i mam za sobą 960 km. Na dużych ultra łatwo tracę orientację, jaki to dzień. Więc ta informacja jest ważna. Mogę się umiejscowić w czasie. Sprawdzam godzinę – wysłane o 8:30 rano. Teraz zbliża się południe. Jestem zmęczona i zmoknięta i końca tej deszczowej masakry nie widać. Internet ledwo działa, prawie nie ma tu zasięgu. Sprawdzam mapę i widzę, że… ludzie we Włodawie nadal siedzą w hotelu. Na pewno Gosia z chłopakami i parę innych osób też. To zaskakujące, że jeszcze nie jadą. Dzwonię do W. żeby się wyżalić i upewnić, jak wygląda sytuacja. Prawie od razu zrywa połączenie. Tu nie ma zasięgu. Płaczę więc do talerza.

A potem jadę dalej. Nadal pada. Raz mocniej, raz słabiej. Przerabiam chyba wszystkie możliwe rodzaje deszczu i przypominam sobie wyjątkowo zimne i deszczowe rowerowe wakacje w północnej Norwegii.

Do Hrubieszowa docieram o 13:10, to 123 km dzisiejszej trasy. Dojazd tutaj był tak jakby lepszy. Deszcz na chwilę ustał i wiatr zaczął pomagać. W międzyczasie dowiaduję się od M., że oto właśnie zaczynam walkę o utrzymanie się w limicie czasu. No nie jest to wesoła wiadomość zwłaszcza, że przecież jeszcze nie wjechałam w góry! Na Orlenie zjadam mufinkę i piję kawę. M. humorystycznie pisze mi jeszcze: „nie siedź za długo na tym Orlenie, bo odleżyn dostaniesz”.
No, no! – Skoro jeszcze sobie ze mnie żartuje, to może nie jest aż tak źle.

Staram się nie dać złym myślom, czytam też wiadomości, które wyciągają mnie z dołka. Góry to faktycznie tylko część trasy, na płaskim zachodzie będzie lepiej, a nad morzem wiatr w plecy aż do Rozewia. – To piękny scenariusz, sama bym lepszego nie wymyśliła - oby się sprawdziło!

Przede mną górki na dojeździe do Tomaszowa Lubelskiego. Za każdym razem, gdy tu wcześniej jechałam, miałam silny wiatr w twarz. Dziś po raz pierwszy jest inaczej. Na Orlenie w Tomaszowie biorę gorącą herbatę oraz zapiekankę. Zaczepia mnie jakiś chłopak. Mówi, że obserwuje jak jadę, że podziwia i chce wspólną fotkę. No nieźle. A ja tu taka przeorana. Zupełnie nie do zdjęć. To właśnie tu robię też rezerwację noclegu. Plan na spanie w Ustrzykach Dolnych odkładam na bok. Będzie to niestety wcześniej – w Przemyślu.



Pogoda nie chce się poprawić. Pada w zasadzie cały dzień. Raz mocniej, raz słabiej. Jeśli występują przerwy, to są bardzo krótkie, niemal niezauważalne. W Narolu ruch wahadłowy. Nadal jeszcze jest jasno. Z tego co pamiętam, to 4 lata temu byłam tu dopiero kolejnego dnia rano, a spałam wtedy w lesie, na wyjeździe z Tomaszowa. Tak więc teraz jest zauważalnie lepiej. Dopiero wieczór, no i jadę dalej!

Przez Wielkie Oczy jadę już po ciemku. Jest to 246 km dzisiejszej trasy. Pada deszcz. Przed Medyką jadę przez Nakło, a potem przez Leszno. Nie, nie zasypiam. Te miejscowości są tu naprawdę. Choć nie jest to Nakło nad Notecią, ani Leszno w południowej Wielkopolsce.

Wydaje mi się, że nocna droga do Przemyśla nigdy się nie skończy. Że zawsze będzie już zimno, ciemno, deszcz i wiatr. Jadę jak w jakimś transie. Las. Wąska droga. Mżawka i lekka mgła. I wydaje mi się, że Przemyśl istnieje tylko w mojej wyobraźni, że nie będzie żadnego jutra, ani nic się już nie wydarzy.
Znowu leje.
A co, jeśli to wszystko prawda?
A co, jeśli jedyni ludzie, którzy zostali na świecie, to pogranicznicy, którzy tu krążą w swoich dziwnych samochodach?
Jeśli ten nocny las, to cały mój świat?...
Jestem tu i teraz. W teraźniejszości. Nie myślę o przyszłości. Nie analizuję przeszłości.
Może to właśnie jest szczęście...

Światła, które widzę w oddali, to wcale nie jest Przemyśl, lecz Medyka. Rozkopaną drogą krajową nr 28, wzdłuż torów kolejowych, jadę w stronę innych świateł. W stronę Przemyśla, tego prawdziwego. Cieszę się, że jestem tu późnym wieczorem, gdy nie ma ruchu. Za dnia musi tu być makabra. Na tej drodze doganiam George Eliavę. On też ma w planie zakończyć ten dzień w Przemyślu. Mój hotel jest na samym wjeździe do miasta. Przejeżdżam to miejsce i muszę się kawałek cofnąć. Dostaję dziwny duży pokój, są tu aż 3 łóżka (zajmuję to pod oknem). Łazienka wspólna na korytarzu, wspólna duża kuchnia z czajnikiem, lodówką i mikrofalą. Nie ma problemu, bym zabrała rower do pokoju na piętro, pod warunkiem… że sama go tam wniosę! A to przecież żaden problem. Uśmiecham się i idę z rowerem na górę. Na kolację zjadam połowę podgrzanych pierogów z Woli Uhruskiej i piję ciepłą, przegotowaną wodę. Przed zaśnięciem patrzę na ścianę w moim pokoju. Jest na niej napisane:

„Najpiękniejszych chwil w życiu nie zaplanujesz
One przyjdą same”


I… być może jest to prawda.








Ciąg dalszy


MRDP 2021 (2)

Poniedziałek, 23 sierpnia 2021 Kategoria MRDP 2021, Kocia czytelnia, do 350
Km: 325.60 Km teren: 0.00 Czas: 15:54 km/h: 20.48
Pr. maks.: 41.30 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1403m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Budzę się po 5 godzinach snu. Czuję się dobrze. Ksiądz jeszcze śpi, więc nie widzimy się już więcej. Zbieram swoje graty, schodzę do kuchni i robię sobie herbatę oraz zjadam resztkę wczorajszych pierogów, jest 04:49. Potem biorę rower i wychodzę. Od samego początku lekko czuję lewego Achillesa. To zły znak i wiem, że na coś takiego trzeba reagować od razu. Jeśli nie zrobię nic, to będzie tylko gorzej, a to niechybnie doprowadzi do DNF, bo z ostrym stanem zapalnym nie zrobię już nic. Na dobry początek krzywię zatem stopę piętą dośrodkowo. Jest lepiej. Tzn. nadal czuję, że mam to ścięgno, ale nie idzie to dalej. Czuję też nabite mięśnie ud. Normalna sprawa. Po kilku dniach przejdzie / przyzwyczaję się / polubię.

Po 40 km jazdy docieram do Krynek. Jest to 6 punkt kontrolny. Wysyłam obowiązkowego smsa na relację SMS i wbijam do sklepu. Kupuję pączki. Pączki na ULTRA są super. Słodkie oraz tłuste. Kaloryczne - i o to chodzi.

Droga krajowa od Bobrowników na Zarzeczany nie jest straszna. Kolejka tirów jest długa, ale w przeciwną stronę.

Hajnówka to na dziś to 130 km trasy. Postój na Orlenie. Jedzenie i picie. Poza tym staram się załatwić worek na śmieci, by szczelnie zabezpieczyć śpiwór przed deszczem. Pani, która mnie obsługuje mówi, że nie ma worka i nie może mi dać. Czuję lekkie zniecierpliwienie. Wyciągam czarno-złotą, imienną kartę klubową i macham jej nią przed oczyma, pytając spokojnie: jest pani pewna? W tym momencie wszystko się zmienia. Worek oczywiście jest!
Czy jestem zadowolona?
No jasne, że tak!
Czy coś jeszcze może dla mnie zrobić?
Nie, wszystko już w porządku.
Biorę zapiekankę, kawę, worek oraz drobne zakupy i siadam przy stoliku.

Gdzieś w drodze na przeprawę promową przez Bug spotykam Krzyśka Wlazło. Jestem zaskoczona, nie spodziewałam się, że się jeszcze spotkamy. Tymczasem jedzie on bardzo powoli i z łatwością go doganiam. Okazuje się, że co do minionej nocy – miałam rację. Senność jednak wróciła. Kolega spędził tę noc w stogu siana, do Krynek dojechać mu się nie udało. Noc była zimna, więc musiał się coraz mocniej zakopywać w słomie. Koniec końców regeneracja niestety bliska zeru. Opowiadam o dobrym spaniu na plebanii. Ta noc pod dachem faktycznie dała mi sporo. Tym bardziej, że dziś nie jest zbyt ciepło i wieje, a popołudniem ma rozpocząć się długotrwały opad deszczu.

Przed przeprawą promową spotykam jadących z naprzeciwka ludzi z gravelowego maratonu „Wschód 2021”. A krótko przed przeprawą pojawia się zupełnie niespodziewanie Obis! Mówi, że specjalnie wyjechał mi na spotkanie i pyta, czy jestem zaskoczona - bo chciał mnie zaskoczyć! Udało mu się pierwszorzędnie! Nigdy w życiu bym się nie spodziewała go spotkać jakieś 500 km od Poznania. Gada do mnie różne rzeczy – nie wszystko rejestruję. W tym pyta, czy jestem może obrażona. Jestem przede wszystkim w ciężkim szoku i jest to zdecydowanie dominujące uczucie. Potem płyniemy razem promem (201 km dzisiejszego dnia). Jest tu też chyba Krzysiek Wlazło i parę innych osób z MRDP. Obis siedzi obok mnie na promie. Gada do mnie, a ja w tym czasie chyba liczę trasę na dziś i zjadam kabanosa. Nie pamiętam dokładnie. Staram się robić kilka rzeczy jednocześnie, by nie marnować czasu.

Po wyjściu z promu jest kawałek po terenie. Obis jedzie to razem ze mną, a potem się żegna. Uczucie zaskoczenia jednak jeszcze ze mną pozostaje. Na najbliższe kilometry.





Zaczyna lekko padać deszcz. Zupełnie niewinnie i tak delikatnie! Aż trudno mi uwierzyć, w to co ma nastąpić. Będzie padało / lało przez najbliższe… 400 km. Nie wiem o tym teraz. Ale nawet gdybym wiedziała – czy to cokolwiek by zmieniło? Pierwsze krople poczułam już na promie. Teraz jest ich tak jakby więcej. Pod sklepem ubieram strój deszczowy. Dostaję na telefon bardzo dużo wiadomości o tym deszczu. Że będzie padać mocno i długo. Zakładam nogawki, wełniane skarpetki, kurtkę deszczową, spodnie deszczowe, osłonkę na kask. Wiatrówka i lekkie skarpetki wędrują do torby podsiodłowej. Nie wiem jeszcze, że zostaną tam już do samego końca maratonu… Teraz właśnie wyścig z czasem zaczyna się na dobre.
To jest ten moment.
Do startu gotowi?.... START!

Janów Podlaski (227 km na dziś). Pada i leje na zmianę. Buty i skarpetki dawno utopione, ale zimno mi jeszcze nie jest. Minimalistyczny Orlen. Nic jadalnego na ciepło tu nie ma. W jakiejś burgerowni biorę frytki i zapiekankę x 2. Raz na miejscu i raz na wynos (na wieczór i jutrzejszy poranek). Rower moknie na zewnątrz. Jest tak szaro i tak pada, jakby miało tak zostać już na zawsze.

Do Terespola (261 km) docieram w strugach deszczu i o zmierzchu. Jest oczywiste, że tę noc muszę spędzić pod jakimś dachem. To już będzie druga taka noc i niniejszym mój plan i ambitnie zrobiona rozpiska noclegów na dziko biorą w łeb. Na jakimś przystanku autobusowym za Terespolem siadam i dłubię w necie, szukając hotelu. On musi być we Włodawie, jakieś 64 km stąd. Udaje mi się zarezerwować miejsce w hotelu, jest to Gościniec Podkowa.

Nie mam wspomnień z drogi do Włodawy innych niż ciemność i nieustający deszcz. Sama Włodawa płynie deszczową rzeką. Leje nieprawdopodobnie mocno. Wyciągam telefon, by namierzyć hotel. Po drodze na mieście widzę 2 naszych. Wyglądają na ledwo żywych. Na szczęście hotel nie jest daleko od trasy. Docieram tam krótko przed północą i od razu zaliczam nieprzyjemne spięcie z właścicielem. Nie pozwala zabrać mi roweru do pokoju. Jestem cała przemoczona. W torbach na rowerze mam wszystko: kosmetyki, lekarstwa, ubrania, jedzenie. Naprawdę – średnio mi się uśmiecha tego wszystkiego teraz szukać i rozpakowywać po ciemku, w deszczu i zimnie. Nie bardzo mam też ochotę zostawiać rower w pomieszczeniu, do którego dostęp może mieć z ulicy praktycznie każdy. Dochodzi do ostrej wymiany zdań i niewiele brakuje, bym pojechała dalej w ciemną, deszczową noc. Ostatecznie jednak zostaję.



W pokoju rozwieszam kompletnie mokre ubrania i idę pod prysznic. Potem jedzenie (zimna zapiekanka z Janowa), krótka rozmowa przez Messenger i idę spać, jest godzina 00:12. Na liczniku 325,6 km.




Ciąg dalszy

kategorie bloga

Moje rowery

Hardtail 78409 km
Przełajówka 51579 km
Terenówka 26133 km
Kolarzówka 51959 km

szukaj

archiwum