Trans Am Bike Race (16)
Niedziela, 17 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 176.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 748m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kiedy zwijam namiot w damskiej przebieralni, jest już jasno.
Powinnam pewnie była wstać wcześniej, jednak wczorajsza jazda do oporu mocno
mnie wydrenowała.
Łydka nadal boli. To źle, bo przecież trzeba jechać dalej. Do Canon City jest w dół, jadąc widzę w oddali miasto w dolinie. Prawie nie kręcę, samo się jedzie. Niech noga odpocznie.
Docieram do centrum miasta o poranku. Miasto jest spore, ale ruch jeszcze niezbyt duży, pewnie w środku dnia będzie znacznie gorzej. Robi się coraz cieplej. Pora na śniadanie. Znajduję klasycznego dinera i biorę zestaw śniadaniowy. Hash browns, jajecznica i bekon – to najlepsze, najsmaczniejsze co można w Ameryce zjeść. W dodatku pożywne i dające dużo energii. Siedzę nad jedzeniem nieco dłużej niż zwykle. Wyginam bolącą nogę. Kurde. Nie tak miało być.
Dalej, aż do Florence (ok. 30 km dzisiejszej trasy), jest prawie płasko. Gorąco. Coraz goręcej. Następnie zaczyna się podjazd. Nie jest szczególnie uciążliwy, ale ciągnie się przez 17 km. Kilka razy się zatrzymuję i reguluję ustawienie bloka w bucie. Próbuję jakoś tak to ustawić, by zminimalizować ból łydki. Wiem, że nie mogę pozwolić, by ta kontuzja się rozkręciła. Do Pueblo, z drobnymi wyjątkami, jest w dół. Miasto jest spore. Czuję się wymarnowana upałem, jestem też głodna. Trasa prowadzi przez przyjemny, cienisty park miejski. Jakże chętnie bym teraz poleżała na trawie! Jednak nie ma na to czasu. Muszę kupić jakieś jedzenie i jedząc posiedzieć w chłodzie. Kiedy tylko trafia się stacja paliw, wbijam do środka. Wraz z rowerem. Kupuję kilka kawałków pizzy i siadam na podłodze, opierając się o półkę z napojami. Jak dobrze jest odpocząć w klimatyzowanym wnętrzu! Od razu robi mi się lepiej.
Wyjazd z Pueblo jest nieprzyjemny. Droga wiedzie pod górę, ruch jest całkiem spory, upał niemiłosierny i w dodatku wieje. Szybko czuję się znowu przegrzana. Po ujechaniu kilku km zatrzymuję się na kolejnej stacji paliw. Jak to wytrzymać? Ten potworny upał? Powietrze aż pali w płuca… Godzina 17.30, a tu nadal 38 stopni gorąca w cieniu.
Coś zaczyna się dziać. Niebo robi się burzowe, wiatr przybiera na sile. Wieje niesamowicie mocno. Wygląda na to, że szykuje się powtórka ze stanu Wyoming. Wietrzysko rzuca mną po ulicy. Na szczęście te ulice są prawie puste. Mało co tu jeździ. A ci kierowcy, którzy mnie mijają, już z daleka muszą widzieć moją desperacką walkę z wiatrem, bo mijają mnie bardzo szerokim łukiem.
Mijam kilka maleńkich miejscowości. Są tu poczty. Olney Springs, Crowley. Myślę, czy zostać, czy jechać dalej. Za każdym razem jadę i kontynuuję szarpankę z wiatrem. W końcu decyduję się nie jechać dalej, gdy docieram do Ordway.
Miejscowość jest mała. Są tu jakieś sklepy, ale już pozamykane. Błąkam się chwilę po głównej ulicy, która jest pusta, po czym wchodzę na pocztę. Koniki polne. Wszędzie jest ich pełno. Są nawet w budynku poczty. Ja kładę się spać, a one sobie skaczą i chodzą po podłodze zupełnie blisko mnie.
Mapa
Ciąg dalszy
Łydka nadal boli. To źle, bo przecież trzeba jechać dalej. Do Canon City jest w dół, jadąc widzę w oddali miasto w dolinie. Prawie nie kręcę, samo się jedzie. Niech noga odpocznie.
Docieram do centrum miasta o poranku. Miasto jest spore, ale ruch jeszcze niezbyt duży, pewnie w środku dnia będzie znacznie gorzej. Robi się coraz cieplej. Pora na śniadanie. Znajduję klasycznego dinera i biorę zestaw śniadaniowy. Hash browns, jajecznica i bekon – to najlepsze, najsmaczniejsze co można w Ameryce zjeść. W dodatku pożywne i dające dużo energii. Siedzę nad jedzeniem nieco dłużej niż zwykle. Wyginam bolącą nogę. Kurde. Nie tak miało być.
Dalej, aż do Florence (ok. 30 km dzisiejszej trasy), jest prawie płasko. Gorąco. Coraz goręcej. Następnie zaczyna się podjazd. Nie jest szczególnie uciążliwy, ale ciągnie się przez 17 km. Kilka razy się zatrzymuję i reguluję ustawienie bloka w bucie. Próbuję jakoś tak to ustawić, by zminimalizować ból łydki. Wiem, że nie mogę pozwolić, by ta kontuzja się rozkręciła. Do Pueblo, z drobnymi wyjątkami, jest w dół. Miasto jest spore. Czuję się wymarnowana upałem, jestem też głodna. Trasa prowadzi przez przyjemny, cienisty park miejski. Jakże chętnie bym teraz poleżała na trawie! Jednak nie ma na to czasu. Muszę kupić jakieś jedzenie i jedząc posiedzieć w chłodzie. Kiedy tylko trafia się stacja paliw, wbijam do środka. Wraz z rowerem. Kupuję kilka kawałków pizzy i siadam na podłodze, opierając się o półkę z napojami. Jak dobrze jest odpocząć w klimatyzowanym wnętrzu! Od razu robi mi się lepiej.
Wyjazd z Pueblo jest nieprzyjemny. Droga wiedzie pod górę, ruch jest całkiem spory, upał niemiłosierny i w dodatku wieje. Szybko czuję się znowu przegrzana. Po ujechaniu kilku km zatrzymuję się na kolejnej stacji paliw. Jak to wytrzymać? Ten potworny upał? Powietrze aż pali w płuca… Godzina 17.30, a tu nadal 38 stopni gorąca w cieniu.
Coś zaczyna się dziać. Niebo robi się burzowe, wiatr przybiera na sile. Wieje niesamowicie mocno. Wygląda na to, że szykuje się powtórka ze stanu Wyoming. Wietrzysko rzuca mną po ulicy. Na szczęście te ulice są prawie puste. Mało co tu jeździ. A ci kierowcy, którzy mnie mijają, już z daleka muszą widzieć moją desperacką walkę z wiatrem, bo mijają mnie bardzo szerokim łukiem.
Mijam kilka maleńkich miejscowości. Są tu poczty. Olney Springs, Crowley. Myślę, czy zostać, czy jechać dalej. Za każdym razem jadę i kontynuuję szarpankę z wiatrem. W końcu decyduję się nie jechać dalej, gdy docieram do Ordway.
Miejscowość jest mała. Są tu jakieś sklepy, ale już pozamykane. Błąkam się chwilę po głównej ulicy, która jest pusta, po czym wchodzę na pocztę. Koniki polne. Wszędzie jest ich pełno. Są nawet w budynku poczty. Ja kładę się spać, a one sobie skaczą i chodzą po podłodze zupełnie blisko mnie.
Mapa
Ciąg dalszy
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!