Gatto.Rosablog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl
Statystyki zbiorcze na stronę

Znajomi

wszyscy znajomi(99)
Kalendarz na stronę

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kot.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Ekstremalnie

Dystans całkowity:1496.21 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:54:47
Średnia prędkość:21.24 km/h
Maksymalna prędkość:52.70 km/h
Suma podjazdów:7577 m
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:299.24 km i 27h 23m
Więcej statystyk

MRDP 2021 (1)

Sobota, 21 sierpnia 2021 Kategoria do 650, Ekstremalnie, Kocia czytelnia, MRDP 2021
Km: 603.00 Km teren: 0.00 Czas: 28:05 km/h: 21.47
Pr. maks.: 52.70 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 3172m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Kiedy w sobotnie przedpołudnie, naładowani pozytywnymi emocjami, zbieramy się na starcie MRDP pod latarnią Rozewie, nikt z nas nie wie, że przyjdzie nam się zmierzyć z wyjątkowo wredną pogodą, że pogoda w sposób bezlitosny będzie niszczyła plany, zabierała nadzieję oraz zdrowie, że mniej więcej połowa z nas nie dojedzie do mety ani w limicie, ani nawet poza nim.
Nie wiemy tego jeszcze, zatem trwają ożywione dyskusje, jest wesoło, uśmiechamy się, pozujemy do zdjęć i słuchamy tradycyjnej przemowy Daniela – Dyrektora MRDP.

Równo o 12.00 ruszamy. W peletonie liczącym niespełna 80 osób są 3 dziewczyny: Renata i Gosia jadące w kategorii OPEN oraz ja, jadąca w kategorii SOLO. Wierzę w siebie, we własne możliwości. Niespecjalnie lubię się stowarzyszać, jeszcze mniej lubię, gdy ktoś ogląda mnie zmęczoną z bliska. Uważam więc, że SOLO to najlepsze rozwiązanie.





Początek jest średni. Ale to normalne. Jakoś trzeba się wydostać z Jastrzębiej Góry i ominąć trójmiejską aglomerację. Tym razem nie jedziemy, jak 4 lata temu, najgłówniejszymi drogami przez Trójmiasto, lecz bokami. Jest zauważalnie lepiej, choć np. Reda jest do jazdy rowerem paskudna. Dalej jest Trójmiejski Park Krajobrazowy. Trochę górek, zniszczony asfalt. To tu po raz pierwszy doganiam Gosię. Kiedy mnie zauważa, przyspiesza, a ja… nie gonię. Żeby ostudzić gorące emocje, odbijam w krzaki, na pierwsze siku. Na ściganie jeszcze przyjdzie czas. W końcu to nie jest sprint na 320 km, lecz MRDP i 3200 km.

Ten dzień, trzeba przyznać, jest wyjątkowo ładny. Być może po to, żebyśmy go sobie dobrze zapamiętali i mieli dobre wspomnienia. Mawiają, że najlepiej zapamiętuje się to, co było na początku. Gdyby tak miało być, to moim głównym wspomnieniem byłby ten właśnie dzień. Hmm…, a przecież nie jest.

Tego dnia wszystko idzie bardzo dobrze. Mimo za niskiej wagi startowej, niezagojonej rany po usunięciu ósemki i pewnych problemów z jedzeniem w związku z tą raną, jestem niesamowicie zmotywowana i jadę sprawnie. Szybko, jak na swoje możliwości, i prawie bez zatrzymań. Jestem więc zadowolona. Tasuję się z innymi zawodnikami, czasem również z Gosią i chłopakami z nią jadącymi. Nie widzę natomiast zupełnie Wojtka i Renaty i nie bardzo wiem, gdzie oni są.

Nowy Dwór Gdański i pierwszy Orlen na trasie. Szybko picie i jedzenie, żeby za długo tu nie być. Zwłaszcza, że robi się tłoczno. Trochę rozwalam ranę po ósemce. No jednak jeszcze muszę uważać.

W okolicach Elbląga na rowerach jadą chwilę obok mnie Marek Dive oraz jakiś jego kolega, miło. Potem przy drodze kibicują dziewczyna i chłopak na rowerach. To mogli być Kasia i Sierra, choć przeleciałam tam szybko i nie jestem pewna.

Ładny dzień przechodzi w ładny, choć chłodny wieczór. Zatrzymuję się przy jednej z wiat przystankowych już po zachodzie słońca, gdyż uznaję, że jest już zimno na tyle, że można ubrać się na noc. Raz a dobrze. Pod tą wiatą jest też Marcin Nalazek, który też się ubiera. Minę ma mało wesołą. Mówi, że pamięta, co będzie dalej na tej trasie. Cóż… ja też pamiętam i od teraz obydwoje miny mamy jak zbite psy. Dodaję do tego jeszcze, że pamiętam, gdzie będzie bolało i wtedy robi się na maksa smutno. On rusza pierwszy, ale potem tasujemy się, bo Marcin co chwilę robi przystanki, by ubrać się jeszcze.

Jest 21.21, gdy ląduję na Orlenie w Braniewie (202 km). Biorę kawę na dobry wjazd w tę noc. Ziiiimno! Na tym Orlenie spotkałam też Gosię z chłopakami i chyba też marudzili na zimno.
Tej nocy jest tasowanie. Oni jadą wyraźnie szybciej. Natomiast ja zupełnie nie szarpię, tylko pilnuję, żeby było równo i bez zatrzymań. Potem jest jeszcze jeden nocny Orlen, w Bartoszycach (287 km). Jednak wchodzę tam i… od razu wychodzę. Na podłodze siedzą, a może i leżą nasi. Widzę wystające czyjeś nogi. Chciałam wziąć zapiekankę, ale ostatnią wg mnie jadalną bierze jeden z naszych. Nie mam więc czego tu szukać. Czuję się rozczarowana. Zagryzam własnego kabanosa z torby i pryskam stąd natychmiast!

Potem, tej nocy, nie dogonił mnie już nikt. A jechało mi się dobrze, mimo dużego zimna. Pod koniec nocy, zaczyna mnie lekko brać spanie i to jest ten moment, gdy rozglądam się za jakąś wiatą. Niewiele mi trzeba. Kwadrans, może pół godzinki. To w końcu pierwsza noc! Niestety każda wiata, w którą zaglądam jest zajęta. Nasi tam leżą. A wiaty GreenVelo są zajęte nawet piętrowo! Ludzie leżą grupowo na ławkach i stołach. No ładne rzeczy!

Ja w końcu zalegam też. Jest to wiata przystankowa tuż przed Korszami (312 km). Leżę tu mniej więcej kwadrans. Potem znowu mnie lekko ścina i znowu patrzę za wiatą. Kładę się na 335 km trasy, znowu w wiacie przystankowej, na około 20 minut. Długo nie wytrzymuję, bo jest przeraźliwie zimno i wilgotno (mgła)! Dowiaduję się potem, że tej nocy było około 4 stopni. Któż by pomyślał, że sierpniowa noc może być tak lodowata. Brr! Jadę przy brzegu jez. Mamry (tu również pod wiatą nasi), potem przez Węgorzewo, Banie Mazurskie. Jest już oczywiście jasno, od jakiegoś czasu.

Wraz z nowym dniem, wraca przytomność umysłu. Wraca - a wraz z nią poczucie, że chyba jest średnio. Oto docieram do Gołdapi (409 km). Jest mocno rano. Zajeżdżam na Orlen. Czuję się jakaś taka… wczorajsza. Biorę kawę i zapiekankę. Dowiaduję się, że przeskoczyłam kilka pozycji w górę, tej zimnej nocy. Tak, to racja, kryzysy przychodzą i odchodzą. Pokrzepiona tą myślą wychodzę ze stacji. Pora zmierzyć się z dniem po nieprzespanej nocy. Lecę sobie słuchając muzyki. W moich uszach Audiofly AF100. Kupiłam specjalnie na MRDP i jestem z nich zadowolona. Nie są to moje IE 800S, ale grają zupełnie poprawnie, liniowo, tak jak lubię.

No i leci sobie akurat George Michael:

„Now every day I see you in some other face
They crack a smile, talk a while
Try to take your place”

I robi się błogo, jego głos w mojej zmęczonej głowie, no to…. lecimy razem przez całą szerokość ulicy, wprost na trawę po drugiej stronie i prawie do rowu! Wraca przytomność, prawie zasnęłam. Szybko, wiata! Trafia się jakaś, 440 km trasy, tuż przed Żytkiejmami. Zupełnie beznadziejna wiata. Ławka to wąska, wypukła deska, w dodatku bez oparcia i krzywa. Przechodzi kobieta z małą dziewczynką, kiedy akurat usiłuję się tam położyć. Kobieta śmieje się do małej mówiąc: nie przeszkadzajmy jej, ona chyba zasypia. Mam ochotę z całych sił je poprosić, by nie odchodziły, by obudziły mnie, pogadały ze mną o czymkolwiek. Ale chyba nie wypada. Uśmiecham się jedynie… sennie. Na tej ławce nie da się leżeć i doprowadza mnie to do rozpaczy... Dzwonię do W. i chwilę gadamy, dzięki temu budzę się. Potem senność już do mnie nie wróciła.

Na kolejnych kilometrach tasowałam się z chłopakiem, który jechał w rozdartych na nodze (i częściowo tyłku) spodenkach. Twierdził, że nie zaliczył żadnej gleby, że spodenki po prostu pękły, bo są beznadziejnie słabo zrobione.

W okolicy Rutki-Tartak spore górki. Pogoda jakaś taka dziwna. Nie jest zbyt ciepło, ale też nie zimno i w dodatku wieje.
Następnie dogonił mnie Pirzu. Mówił, że będzie szukał jakiegoś obiadu. Ja w sumie miałam podobne myśli. Trochę mi odjechał, ale w Szypliszkach (474 km trasy) zauważyłam przy drodze jego rower. Doszłam do wniosku, że pewnie stoi przy restauracji, podjechałam więc i ja. Obiad zjedliśmy zatem razem. Słabo mi poszło to jedzenie. Zjadłam zupę pomidorową i podziubałam drugie danie, a na odchodne wypiłam Pepsi. Na TABR zawsze po Pepsi czułam się lepiej. Czaruję zatem rzeczywistość, bo w rzeczywistości czuję się przeczesana. Chyba głównie przez minioną, wyjątkowo zimną noc.

W planach na dziś mam dojazd do Krynek. Myślę sobie, że to może być dobre miejsce na noc. Drogi do Nowego Dworu (582 km) zupełnie nie pamiętam. W każdym razie na pewno jest lepiej niż 4 lata temu. Wtedy dojechałam tu późnym wieczorem, w solidnym i od długiego czasu już padającym deszczu. Teraz docieram tu o zmierzchu. Czuję się średnio i dochodzę do wniosku, że spróbuję zanocować tam gdzie wtedy – był to czyjś dom prywatny. Zapukałam wtedy do drzwi przypadkowego domu, który miał ładne okna. Otworzył mi mężczyzna z brzytwą w ręce i z pianką do golenia na twarzy. Wpuścił do kotłowni, zrobił herbatę. To była dobra noc. Jestem przekonana, że mimo tych 4 lat będzie mnie pamiętał. Mógłby zapomnieć? No chyba nie! Takie wizyty nie trafiają się w końcu codziennie! Niestety… jadę przez Nowy Dwór i nic. Nie odnajduję tego domu. Wracam się i latam po tym Nowym Dworze jak wściekła. Przecież dom nie mógł zapaść się pod ziemię!

A jednak nic z tego… Po prostu nie ma! Straciłam trochę czasu. Trochę się rozbudziłam. Jadę dalej. Nie mam pomysłu na tę noc. Zobaczymy, co będzie. I tak, ze 3-5 km przed Kuźnicą, mijam wiatę przystankową. Jest ciemno. W wiacie czerwone rowerowe światełko. Pewnie ktoś śpi. Naraz głos: eeeeej! Ktoś mnie chyba woła. Zatrzymuję się. W wiacie Krzysztof Wlazło. Mówi, że trzeba szukać noclegu. Rację ma. Ruszamy razem, obok siebie chwilę jadąc. Mówi, że zna w Kuźnicy miejsce. Tani hotel. Odskakuje mi potem, ale w Kuźnicy znowu się zjeżdżamy i zatrzymujemy się pod tym hotelem. Wygląda to wybitnie nieciekawie. Przy wejściu stoi kilku facetów. Wszyscy z flaszkami, wszyscy pijani. Krzysztof gada z nimi o noclegu. A ja myślę, czy to jest ok., że razem tu jesteśmy, skoro jesteśmy w kat. SOLO oraz myślę, że nie podoba mi się tu. Nie ma co tracić czasu. Mówię Krzyśkowi, że jadę szukać innego miejsca. W istocie nie jadę, lecz idę. Obok jest komisariat policji. Wchodzę i pytam, czy mają kawałek podłogi na 5 godzin dla mnie. Mówią, że komisariat nie jest całodobowy i niedługo zamykają. Polecają hotel obok. Wspominam o pijanych facetach, na co jeden z policjantów podwija rękawy i mówi: idę zrobić tam porządek! Na to ja przerażona, powstrzymuję go. O, nie! Przecież jak oni mnie dorwą potem, a dorwą na pewno, to pokroją na kawałki. Pytam więc, dla odmiany, czy jest tu jakiś kościół, plebania. Już po chwili siedzę na rowerze i jadę na plebanię. Krzysiek za mną. Jednak kiedy się zatrzymuję stwierdza, że w sumie, to on się rozbudził i pojedzie do tych Krynek, 40 km. Trochę mu zazdroszczę. Ale wiem też, że takie rozbudzenie może być chwilowe. Ostatni kwadrans był intensywny. Gdy znowu wjedzie się w tę spokojną noc, to różnie może być…

No więc stoję pod plebanią i pukam. Nic. Na drzwiach jest numer telefonu. Dzwonię. Po chwili ksiądz podchodzi do okna. Jest lekko przestraszony. To w końcu niespokojne ostatnio pogranicze z Białorusią. Po chwili mówi jednak: muszę pani zaufać, pani wygląda tak… prawdziwie! I wpuszcza mnie do środka. Robi herbatę. Rozmawiamy, a ja w tym czasie zjadam pierogi, które kupiłam specjalnie na ten wieczór i następny poranek. Potem idę spać na 5 godzin. Dwa dni i jedna noc. 603 km za mną.




Ciąg dalszy

Trans Am Bike Race, prolog

Środa, 30 maja 2018 Kategoria do 50, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018, Ekstremalnie
Km: 25.95 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 219m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Wszystko zaczyna się wysoko. Od bujania w obłokach. Jestem marzycielką, jakich wiele. Lubię patrzeć w gwiazdy i wyobrażać sobie różne wspaniałe scenariusze. Potrafię w wyobraźni oderwać się od ziemi, szybować wysoko i daleko. Mogę tak… godzinami, dniami, miesiącami. Ale od większości marzycieli odróżnia mnie to, że w końcu przestaję tęsknie patrzeć w gwiazdy. Przychodzi dzień, gdy wyciągam po nie rękę. I zrywam z nieba te najpiękniejsze. Chowam je do kieszeni. Po to, aby potem mieć wspomnienia. Te najlepsze i najbardziej niezwykłe.

Organizacyjnie potrzebowałam załatwić wiele spraw. Od wizy, przez bilety lotnicze, po lokalizator satelitarny, mapy gps, opłatę startową, rezerwację hoteli przed startem. Opracowałam też dokładnie placówki pocztowe na trasie wyścigu. Uzupełniłam ekwipunek oraz nieco zmieniłam konfigurację roweru. To wszystko wymagało czasu, chwilami mocnych nerwów, energii i pieniędzy.



W końcu nadszedł dzień, gdy po raz ostatni przed długim urlopem wyszłam z pracy. Czas, by się spakować i przygotować do lotu. Na lotnisko mnie i ogromny (większy niż zazwyczaj się spotyka) karton z rowerem odwozi tata. Odlatuję z Poznania. Pierwszy lot jest krótki, trwa niewiele ponad godzinę i kończy się na największym europejskim lotnisku – we Frankfurcie nad Menem. Lotnisko jest ogromne. Przesiadka na samolot do USA za ponad 5 godzin. Mam czas, by zorientować się gdzie powinnam iść. Pcham przed sobą wózek z rowerem w kartonie. Karton jest wyższy niż ja. Aby widzieć, gdzie idę i czy zaraz na kogoś nie wjadę, muszę co chwilę się wychylać na prawo i na lewo. Musi to wyglądać zabawnie, bo ludzie wesoło się do mnie uśmiechają. Do przejścia spory kawałek. Kiedy nadałam rower na drugi lot, mogłam wreszcie odetchnąć z ulgą. Teraz pozostało się już tylko przygotować do lotu. Aż 10 godzin w powietrzu! Jedzenie, picie i toaleta. A w toalecie zastrzyk przeciwzakrzepowy. Po raz pierwszy w życiu miałam wbić w siebie igłę. Dziwne uczucie. Czasu nie było już zbyt wiele. Nie mogłam więc pozwolić sobie na rozczulanie się. Jeden raz wyszeptałam sama do siebie: „o mój Boże, nie dam rady, ja tego nie zrobię!”, po czym wbiłam igłę i zrobiłam zastrzyk. Ulga. Udało się.

Lubię i boję się - to zadziwiająca mieszanka uczuć: ten moment, gdy samolot startuje. Gdy coraz szybciej jedzie pasem startowym i w końcu odrywa się od ziemi. Jest w tym coś niezwykłego. Siedzę przy oknie. Widzę, jak ziemia zostaje pode mną. Wszystko to co na dole, staje się coraz mniejsze. A potem przychodzi znajome odprężenie. Jednostajny szum silników. Błękit nieba. Trochę słucham muzyki, trochę patrzę w monitor wyświetlający położenie samolotu, trochę śpię. Lot jest spokojny. Nie wpadamy w żadne turbulencje. Kiedy lecimy nad Kanadą, zerkam przez okienko. Ośnieżone góry wyglądają pięknie. Myślę sobie wtedy o niedźwiedziach.

W Portland lądujemy około godziny 17 czasu amerykańskiego. W Polsce wtedy jest środek nocy. Czuję się zmęczona i senna, a tu dopiero późne popołudnie! Odbieram karton z rowerem i wychodzę z terminalu lotniska. Celowo nie wypakowuję roweru i nie składam go. Zarezerwowałam na tę jedną noc po przylocie pokój w dość drogim hotelu i aby nie mieć problemu z wniesieniem roweru, wolę wejść z dużym bagażem, tj. kartonem. Tymczasem… nie bardzo wiem, co dalej. Przecież jakoś muszę się do tego hotelu dostać. To około 3 km od lotniska. Chodzę z kartonem na wózku i wtedy zaczepia mnie dziewczyna z obsługi parkingu. Pyta gdzie potrzebuję się dostać. Gdzieś dzwoni i po chwili podjeżdża duży samochód z logo mojego hotelu. Miły kierowca ładuje do środka mój rower i po chwili jedziemy. Za przejazd nie musiałam nic płacić, w dodatku kierowca wniósł mój karton do pokoju.

To jest ta chwila: zamykam za sobą drzwi pokoju. Wreszcie! Teraz mogę odpocząć. Daję sobie parę chwil, po czym idę coś zjeść. Jest wieczór, gdy otwieram karton, wyjmuję rower i zaczynam go składać. Muszę podłączyć i zamontować całe oświetlenie na dynamo, ustawić kierownicę, stery, przykręcić tylną przerzutkę, pedały. No i najgorsze: napompować opony. Kosztuje mnie to dużo sił. Kto pompował małą ręczną pompką opony szosowe, wie jak bardzo jest to niewdzięczna robota. Za oknem jest już ciemno, gdy rower jest w końcu gotowy. Teraz mogę iść spać.

Rano budzę się z dziwnym uczuciem strachu. Czegoś takiego nie doświadczyłam nigdy wcześniej. Boję się wyjść z pokoju. Dociera do mnie z całą jaskrawością, że jestem tysiące kilometrów od domu. Na innym kontynencie. W miejscu, gdzie kompletnie nikogo nie znam. Zupełnie sama. Idę na śniadanie, a potem na dłuższy czas zamykam się w pokoju. Nie mogę jednak bać się w nieskończoność. Wychodzę z pokoju, wytaczam z niego rower, wychodzę z hotelu, na ulicę. Jadę przez miasto. Jest inaczej niż w Polsce. Kierowcy omijają mnie szerokim łukiem. Czuję się bezpiecznie. W Portland mam klika spraw do załatwienia. Kupuję kartę T-Mobile, aby podczas wyścigu mieć Internet. Jeszcze nie wiem, że to pieniądze wyrzucone w błoto. Później okaże się, że T-Mobile działa tylko w większych miastach, a poza nimi zasięgu brak i trzeba korzystać z wi-fi tam gdzie ono jest. Poza tym kupuję gaz na niedźwiedzie oraz w sklepie rowerowym dopompowuję opony. Potem jeszcze coś szybko jem…. i zauważam, że niepostrzeżenie zrobiło się popołudnie. Planowałam pojechać do Astorii, gdzie startuje wyścig, rowerem. Jednak to ponad 180 km po pagórkach. Bez szans, by wyrobić się przed ciemnością. Szukam więc alternatywnego dojazdu i znajduję: autobus odjeżdżający za kilka godzin z dworca kolejowego. Jadę tam rowerem i kupuję bilet. Na dworcu spotykam dwie sympatyczne osoby. Jeden z nich to Hippy – który też pojedzie TABR i wraz ze mną czeka na autobus do Astorii, drugi to Keith, który będzie mi kibicował przez cały wyścig. Droga do Astorii mija szybko, a widoki za oknem są zapowiedzią tego jak będzie wyglądał początek wyścigu. Coś pięknego!



W Astorii Hippy i ja idziemy do hotelu Norblad. Hippy dobrze zna drogę, bo już tu kiedyś spał przed wyścigiem. On, w przeciwieństwie do mnie, nie jest debiutantem. W hotelu zostawiam rower i idę szukać jakiejś czynnej restauracji. To nie takie proste, bo już po 21. Jednak w końcu się udaje. Biorę frytki. Chwilę później przychodzi Hippy i jemy razem.

Następnego dnia jest pięknie i słonecznie. Nie ma upału. Udaje mi się skontaktować z Rolfem z Anglii, poznaliśmy się na FB już jakiś czas temu, teraz możemy się zobaczyć na żywo! Razem z Rolfem jest jego kolega Tim. We trójkę spędzamy cały dzień. Zaczynamy od wizyty w sklepie z gitarami. Rolf lubi i umie grać. Możemy przez chwilę go posłuchać. Resztę dnia spędzamy jedząc i spacerując. Jest jak na beztroskich wakacjach.



Popołudniem na FB ukazuje się informacja, że wszyscy chętni mogą przyjść na obowiązkową, przedstartową kontrolę rowerów już dziś wieczorem. Informuję Rolfa i idziemy. Przynajmniej jutro będzie więcej wolnego czasu. Na kontroli spotykam Bolka Kowalskiego z Warszawy. Umawiamy się na wieczorne piwo.



Kiedy stoimy z Bolkiem nad brzegiem rzeki i pijemy piwo, czuję się jak studentka. Tak, jakby nigdy nic niedobrego się w moim życiu nie wydarzyło. Tak jakby wszystko było dopiero przede mną. Potem dołączają Ben i Graham. Ojciec i syn. Ben ma dopiero 19 lat i jest najmłodszym zawodnikiem tegorocznego TABR. Razem z tatą pojedzie w duecie. Kiedy robi się chłodno, idziemy z Bolkiem do restauracji. Tej samej, w której byłam wczoraj. Spotykamy tam legendę TABR – Thomasa Camero. To zaszczyt siedzieć z nim przy jednym stoliku, rozmawiać, spędzać wspólnie wieczór.



Drugi dzień w Astorii jest pochmurny, raz po raz przelatują mżawki. Korzystam z możliwości zważenia roweru z pełnym ekwipunkiem. Rowery waży Thomas. Mój rower okazuje się niemożliwie ciężki. Niewiele rowerów waży więcej niż mój. Waga bezlitośnie wskazuje wynik: 20,5 kg. I to z pustymi bidonami! Od razu mówię, że zrobię paczkę i odeślę część rzeczy do Polski. Thomas uspokaja. Zaleca, bym z rozwagą przemyślała czy i co odesłać. Przypomina, że mniej nie zawsze znaczy lepiej. Po drodze będą wysokie góry, tam może być bardzo zimno.

Kilka godzin później jest odprawa przedstartowa. Nathan Jones opowiada o zasadach, które obowiązują na wyścigu. Poznaję Polaków, którzy pojadą w TABR. Krzysztofa i Michała startujących jako duet oraz Lecha, który, jak ja, jedzie solo. Z Lechem idę później na pocztę nadać paczkę do Polski. Takich osób jak ja jest więcej. Do okienka czeka kilku chłopaków w rowerowych ciuchach. Nie tylko ja zabrałam za dużo.

Wieczór spędzam wraz z Lechem, idziemy na kolację. Opowiada mi o jedzeniu w Ameryce. To bardzo cenne informacje, z których będę później korzystała przez cały wyścig. Już wiem, że „diner” to wspaniałe miejsce, gdzie o każdej porze dnia można zjeść zestaw śniadaniowy. Zestaw smaczny i pożywny. Potem idziemy na spacer i odprowadzam Lecha do jego hotelu, który jest na drugim końcu miasta, blisko słynnego, wysokiego mostu.



Potem, już sama, wracam do siebie. Fajnie jest się przejść w ten pogodny wieczór mimo, że spacer to długi. Od jutra będę jechać. Wiem, że jak zacznę jazdę, to skończę ją po 6735 km i… miła jest to świadomość.



Ciąg dalszy

Minus szesnaście

Wtorek, 27 lutego 2018 Kategoria do 50, Ekstremalnie
Km: 25.51 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: -16.0°C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 179m Sprzęt: Hardtail Aktywność: Jazda na rowerze
Dwudziestego piątego stycznia 2014 r. - tego dnia miał miejsce mój najzimniejszy wyjazd rowerowy. Termometr w liczniku odnotował wtedy -13*C.

Ten... nieprzyjemny rekord został przeskoczony dziś, przed świtem. Jadąc rowerem zobaczyłam na wyświetlaczu wskazanie -16*C. Tę cyfrę widziałam dwa razy - na trzecim i na dwunastym kilometrze. Kilometry pomiędzy, to było -15.

Nie lubię jazdy w zimnie, zimno źle na mnie działa. Wcale się nie cieszę nowym rekordem jazdy w zimnie. No ale on jest, więc wpisuję. Mam nadzieję, że zimniej już nie będzie i jutro nie będę musiała robić aktualizacji.
Oby do wiosny! Oby do ciepła!

MRDP (1)

Sobota, 19 sierpnia 2017 Kategoria Kocia czytelnia, do 600, MRDP 2017, Ekstremalnie
Km: 560.70 Km teren: 0.00 Czas: 26:42 km/h: 21.00
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 3014m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
And when it's over and it's gone
You almost wish that you could have all that bad stuff back
So that you could have the good."

Od teraz na wiaty przystankowe będę patrzyła zupełnie inaczej. Nigdy nie będą to już dla mnie zwykłe przystanki autobusowe, lecz wspaniałe miejsca, gdzie można na chwilę wpaść w ramiona Morfeusza, zasnąć.Ławka pod wiatą – niczym wygodne łóżko. Wysprejowane napisy na ścianach - niczym drogocenne malowidła. Jest dach, są ściany… to prawie jak hotel! Trochę brudno, ale ostatecznie kogo to obchodzi? Przecież to zupełnie nieistotne, skoro samemu jest się niewiele bardziej czystym ;)

W końcu marzenie spełnia się. Wraz z grupką rowerowych zapaleńców, w pochmurną i chłodną sierpniową sobotę, stoję pod latarnią morską na Rozewiu. Są tu nie tylko maratończycy, ale też kibice. Najbardziej rozczula mnie Iga – 7,5-letnia córeczka Michussa – moja najmłodsza Kibicka. Przyjechała razem z Michałem na start z pięknie namalowanym kolorowym plakatem i ubrana w różową koszulkę z wizerunkiem kota! To było genialne. Iga – pozdrawiam Ciebie bardzo serdecznie!



Odbieramy nadajniki GPS, dzięki którym będzie można na bieżąco śledzić naszą pozycję na trasie. A potem widzę na żywo widok ów, na który tak czekałam: Daniel – dyrektor maratonu - przemawia przez megafon i prezentuje wielką mapę Polski z narysowaną trasą MRDP. Zaraz się zacznie. Maraton Rowerowy Dookoła Polski. 3142 km z limitem czasu 10 dni. Najcięższy ultra maraton w kraju. Ponad to nie ma już nic. Udział w tym maratonie to spełnienie marzeń każdego ultrasa. Ciarki mam na plecach. Z radości, że to już. Że to zraz! Że to właśnie teraz!



Startujemy o 12.10 i prawie od razu robi się… bardzo nieprzyjemnie. Wpadamy w mega korek. Ruch jest ogromny i ta mordęga trwa przez jakieś 60 km – aż do wydostania się z Trójmiasta. Maratończycy odważnie przeciskają się między samochodami, jadą środkiem pomiędzy pasami i sznurami aut. Kupa nerwów. Zupełnie nie umiem tak jeździć. Szybko zostaję z tyłu. Trochę lecę ścieżkami dla rowerów, trochę chodnikami, trochę ulicą. Jest to mega niewygodne i ultra upierdliwe. Zdarza mi się nawet przebiegać przez ulicę. Peletonu już dawno nie widać, a ja usiłuję się wydostać z tej okropnej aglomeracji. Szybko staje się jasne, że w tej sytuacji nie mam szans zdążyć na prom, z którego mamy ruszyć już na ostro. Tak więc moją jazdę w kat. Total Extreme zaczynam dużo szybciej niż inni soliści – jakieś 30 km za linią startu, kiedy to zostaję sama.

Nie. Świat wcale się nie kończy. Mam wiele solowych tras na koncie. Wiele samotnych nocy na rowerze. To żaden dramat i drobiazg ten nie jest w stanie wytrącić mnie z równowagi. Dużo bardziej przeszkadza to, że co chwilę chce mi się sikać ;).

Na prom Świbno docieram jako ostatnia. Za mną nie ma już nikogo. Przepływam na drugą stronę i widzę niosący pociechę i nadzieję na rychły koniec plakat z napisem: MRDP jeszcze tylko 3030 km. Zaczyna się wreszcie normalna jazda. Nie ma już korków i jazgotu samochodów. W okolicach Elbląga spodziewałam się spotkać ludzi z BS, jednak nie było tam już nikogo z kibiców. Powoli robi się szaro, tymczasem zauważam, że tylna lampka na dynamo przestała świecić. Podłączona była tak, by świeciła na stałe. Padła na szybkim zjeździe. Miało być dobre światło z tyłu non stop, a tu klapa.Na szczęście mam zapasową mocną lampkę tylną na baterie. Ta awaria dość solidnie mnie wkurza. Nie wiem jak to wszystko jest podłączone i trochę się boję, czy czasem ta awaria nie spowoduje następnej – tj. zgaśnięcia lampki przedniej. To by było dużo gorsze, bo jako zapas mam jedynie czołówkę.



Planuję pierwszą noc jechać bez snu, dlatego około 22.00 zatrzymuję się w Braniewie na Orlenie na kawę i kanapkę. Czuję też, że wreszcie mnie przestaje boleć głowa, która łupała od samego rana. Nocna jazda jest bardzo monotonna (jak zwykle – nie lubię jeździć nocą, bo to okropnie nudne), do czasu, gdy zauważam w oddali dwie migające lampki. W końcu doganiam te światełka. Są to Zuza i Olaf. Nie wiem jeszcze, że będziemy się tasowali aż do samej mety.

Noc jest chłodna i wilgotna. Mgliście, nieprzyjemnie. Dwa razy robię postoje na przystankach autobusowych. Inni wypoczywają podobnie - mijam kilka takich zajętych wiat. W jednej z nich śpi Wojtek Łuszcz. Jest na tyle zimno, że wyciągam folię NRC i owijam się nią. Kładę się na chwilę na przystankowej ławce. Nigdy bym nie pomyślała, że przystanek autobusowy może być tak cudownym miejscem do wypoczynku! Stoi nade mną Morfeusz... wszystko trwa może z kwadrans. Może nawet nie. Nie wiem nawet czy spałam, czy był to tylko półsen.

Poranek jest niewiele lepszy niż noc. Nadal zimno i mgła. W Baniach Mazurskich wchodzę do sklepu kupić bułkę i serek wiejski. Potem siadam przy stoliku na zewnątrz. Obok kręci się dwóch panów popijających piwko. Nie ma jeszcze 8 godziny, a oni już wstawieni! Kiedy tak siedzę i jem, ze sklepu wychodzi ekspedientka i proponuje herbatę. Jak miło! Po całej nocy w siodle gorąca herbata to jest to. Na to wszystko wjeżdża Robert1973. A to niespodzianka! Myślałam, że jest daleko z przodu. Tymczasem okazuje się, że tej pierwszej nocy spał kilka godzin i teraz wypoczęty rusza dalej. Wchodzi na chwilę do sklepu i pędzi.

Po śniadaniu jadę dalej, do Gołdapi. Gdy tam docieram, czuję się dość mocno zmęczona. Nadal jest rano i nadal jest chłodno i szaro. Widzę stację Orlenu, ale nie decyduję się na postój. Niebo nie wygląda zbyt dobrze. Jest mocno zaciągnięte chmurami i wszystko wskazuje na to, że zacznie padać. No i spełnia się: około godz. 14.00 do akcji wkracza deszcz. Ubieram strój deszczowy i jadę. Nie ma na co czekać, to w końcu maraton, a nie wyjazd turystyczny. Kurtka deszczowa jest czarna, zarzucam więc na grzbiet kamizelkę odblaskową.Drogi są dziurawe. Pada cały czas, pada gdy jem obiad, w Gibach też gibie i końca gibania nie widać.



Około 21.00 docieram do Nowego Dworu. Jest ciemno i leje. Nie widzę szans, by w tych warunkach rozbić namiot nie topiąc wszystkiego. Ziemia jest przesiąknięta wodą i tej wody cały czas przybywa. Co za koszmar! Wchodzę na werandę nieczynnej o tej godzinie restauracji. Pompuję materac, wyciągam folię NRC i… to tyle dobrego. Widzi mnie dwóch facetów. Czyli miejscówka spalona. Czasu leci sporo, bo muszę zwinąć wszystko i się stąd wynieść. Najgorsze jest jednak to, że nie mam noclegu! Miejscowość nie jest turystyczna. Nie ma żadnych agroturystyk, hoteli. Nic. Są tylko zwykłe domy. Czyli… do dzieła!

Jadę powoli ulicą. Patrzę na domki. Na te, w których palą się światła. Jeden z nich ma fajne zdobienia. To tu zapukam. Wejście jest od tyłu. Wpadam w 2 głębokie kałuże, ale to nic nie szkodzi, buty i tak są już od dawna utopione. Pukam do drzwi. Otwiera pan w średnim wieku, z pianką do golenia na twarzy. Jest zaskoczony moim widokiem. Cóż – ja też bym była, gdyby o tej porze zapukała do moich drzwi kompletnie przemoczona rowerzystka.

- Musi mi pan pomóc, potrzebuję się wyspać z 3-4 godziny. Warunki są straszne, nie ma jak rozbić namiotu. Jadę w Maratonie Rowerowym Dookoła Polski. Może ma pan jakąś szopę, garaż, miejsce gdzie można się schować przed tym deszczem i wiatrem oraz zimnem...

Pan patrzy na mnie z coraz większym zdziwieniem. Po czym otwiera szeroko drzwi i zaprasza do domu. Jest mi nieco niezręcznie, bo jestem tak mokra, że można by mnie wykręcać (choć jak mawiają: „koty się pierze, ino się nie wykręca”). Proponuje mi normalne łóżko, ale nie mogę przecież taka mokra i brudna wejść na salony! Protestuję więc i proszę o kawałek podłogi na korytarzu. Wtedy miły pan otwiera mi bardzo ciepłe pomieszczenie: jest to kotłownia. Stoi tu duży piec, jest czysto, sucho i cieplutko. Kiedy wyjmuję materac, on robi mi herbatkę. Nie mam jednak siły czekać aż ona ostygnie. Kładę się od razu, pytając jeszcze, czy będę mogła bez problemu wyjść w środku nocy, by dalej jechać. To żaden problem – mogę wyjść o dowolnej godzinie.

Mapa:

ZDJĘCIA


Ciąg dalszy

Wakacje z d(r)eszczykiem

Wtorek, 11 października 2016 Kategoria Kocia czytelnia, Ekstremalnie, Wakacje 2016
Km: 0.00 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Gdzieś w środku zimy tego roku kupiłam bilety lotnicze do Norwegii. Z Gdańska do dalekiego Tromsø. Wiosną WizzAir zrobił mi niespodziankę – zmienił się rozkład lotów i nagle się okazało, że na przesiadce w Trondheim będę miała aż 2,5 dnia. Średnio mi się to uśmiechało, bo na tę okoliczność musiałam wziąć 2 dodatkowe dni urlopu. No ale wybór miałam niewielki: albo wezmę te 2 dni, albo zrezygnuję z wyjazdu.
Tak oto zaczyna się przygoda – pomyślałam – i kliknęłam akceptację zmiany terminu lotu.

Trondheim:
Mam pod miastem swoje krzaki. Ta miejscówka to mistrzostwo świata. Zaledwie 6 km od ścisłego centrum. Nie jest łatwo znaleźć ukryte, płaskie, nieogrodzone i niezabudowane miejsce tak blisko centrum. A ukryć się trzeba dobrze, bo w nocy jest równie jasno jak w dzień. Przed odlotem do Tromsø spędzam tu 3 noce.
*
Jestem trochę jak ten gość w zielonej kurtce, który wcześnie rano chodził bez celu po markecie, a teraz nalewa sobie gorącej herbaty. Albo jak tamta pani, która zajada kanapkę z dżemem. Wszyscy siedzimy w kościele Vår Frue Kirke, w centrum miasta, i jemy śniadanie dla ubogich. Jestem tu krótko, ale już drugiego dnia działam według schematu z pierwszego: wczesna pobudka tak jak lubię, toaleta na stacji paliw, rundka po pustym jeszcze centrum miasta, spacer po markecie, śniadanie w kościele, lenistwo w centrum, herbata w parku, internet w punkcie informacji turystycznej, ławka na deptaku, wieczór pod katedrą i powrót na obiadokolację i nocleg w „swoje” krzaki.
*
Lot do Tromsø:
Znowu jestem na lotnisku Trondheim. Obsługa była tak miła, że przechowała mi karton przez 2 dni i mogę go teraz użyć pakując rower na lot do Tromsø. Odprawę robię w automacie do odpraw, ale urządzenie jest bardzo niedoskonałe, bo aby odprawić się z rowerem i tak muszę dostać jeszcze jeden wydruk w okienku. Na szczęście pracownicy lotniska są bardzo pomocni
*
W samolocie leci spokojna muzyka i rozpylony jest delikatny zapach. To zapewne po to by uspokoić spanikowanych przed lotem pasażerów. Takich jak ja.
*
Tromsø:
Zaciągam się zimnym, rześkim powietrzem dalekiej północy. Jest trzynaście stopni i niebo pełne chmur. Nie wiem jeszcze, że to jeden z lepszych dni. Tromsø leży na wyspie i z lotniska trzeba tam kawałek dojechać. Dla świętego spokoju najpierw załatwiam paliwo do kuchenki. Na samoobsługowej stacji zaczepiam dziewczynę, która tankuje benzynę. Szybko się dogadujemy i po chwili mam pełną butlę. Samo Tromsø wydaje się dość ponure. Może to dlatego, że właśnie zaczyna lekko kropić. W delikatnej mżawce oddalam się od miasta i szukam noclegu.
*
Droga na Lofoty:
Od rana pada deszcz, jest też bardzo zimno, bo tylko 7 stopni. Niezbyt wesoło to wygląda. Mam jednak nadzieję, że pogoda szybko się poprawi. Pusto, odludnie, szaro, ponuro. Pierwszy podwodny tunel ma prawie 3 km długości. Zjazd, podjazd i już wiem, że podwodne tunele to nic przyjemnego. Mimo to, tunel to chwila wytchnienia od deszczu. Za tunelem wszystko wraca. Każdy sklep jest jak wybawienie. Od sklepu do sklepu. Byle choć trochę się ogrzać i osuszyć. W wielu sklepach wystawiony jest poczęstunek dla klientów: kawa, ciastka, czekolada, orzeszki. Podczas całego wyjazdu w marketach spędzam mnóstwo czasu. Nigdy obsługa mnie nie przegania, nawet wtedy, gdy w samym sklepie nie kupuję nic, ani gdy zamiast kilku minut siedzę… kilka godzin. Warunki, których doświadczam sprawiają, że zamiast siedzieć dłużej w miejscach ładnych widokowo, większość czasu (gdy nie jadę) siedzę w marketach, na stacjach paliw, albo w namiocie, głęboko zakopana w śpiworze. Postojów w plenerze praktycznie nie robię. Nie bardzo jest jak, bo albo leje, albo pada, albo mży, albo właśnie nadciąga deszczowa chmura.
*
Zamiast drogą E6, jadę drogą nr 87. Jest spokojniej, przyjemniej. O ile może być przyjemnie, gdy świat tonie w niskich chmurach oraz w nieustannie padającym deszczu i do tego jest 7-8 stopni zimna. W tych warunkach przejeżdżam 154 km. Wierzę w to, że pogoda wkrótce się poprawi i zacznie się to na co tak liczyłam: słoneczne noce.
*
Pada i jest wściekle zimno. Mój namiot obłażą nagie ślimaki. Co za katastrofa! Skoro nawet tak powolne istoty napierają, to może i ja powinnam? Chowam śpiwór i materac. Jednak gdy wystawiam głowę z namiotu, pada tak mocno, że nie pozostaje nic innego, jak z powrotem nadmuchać materac, wyciągnąć śpiwór.
*
Płynie czas, mijają minuty, kwadranse. Deszcz się nie kończy, za to cierpliwość – tak. Pakuję się, wsiadam na rower i jadę. Szybko zaczynam żałować. 7 stopni i deszcz. Zmoknięta i zmarznięta docieram do Bardufoss. Niestety to niedziela, wszystko pozamykane. Znajduję hotel. Wbijam się do recepcji. Zamawiam kawę, siadam przy stoliku. Otwieram mapę i zastanawiam się co dalej. Pogoda za oknem wygląda tragicznie.
*
Po kilku dniach w prawie ciągłym deszczu, ze stóp płatami schodzi mi skóra. Linienie. Przypominają mi się rozmowy koleżanek z pracy o metodach na gładkie stopy: skarpetki złuszczające. Po co?... Wystarczy przyjechać tu na rowerowe wakacje i przy odrobinie szczęścia złuszczanie (wraz z zimnym deszczem) dostaje się gratis.
*
Mam przejechane ledwie 33 km. A już jest popołudnie. Siedzę tu bite 2 godziny. Lepiej nie będzie, pora jechać, aby cokolwiek zobaczyć. Choć wiem, że niskie chmury skradną mi prawie wszystkie widoki.
*
Po kilkudziesięciu kilometrach w deszczu, wreszcie przestaje padać, a temperatura skacze do zawrotnych 10 stopni! Cud? W Sjovegan mijam duży kemping. Jest to akurat pora odpływu, plaża jest odsłonięta, odsłonięte są też duże głazy pokryte wodorostami. Zamiast kempingu, wolę spać gdzieś w ukryciu. Jadę więc kawałek dalej i w skarlałym lasku, na opitych wodą mchach, rozbijam namiot.
*
Całą noc padało i pada również teraz, rano. Nie lubię poniedziałku, zwłaszcza gdy pada. Ciężko jest mi się zmotywować do wyjścia z namiotu, więc nie wychodzę. Leżę i wypoczywam. W końcu to wakacje. Mija kilka godzin od śniadania, gotuję owsiankę. Gdy jem, patrzę jak mój namiot znowu obłażą ślimaki. Chyba tylko one lubią ten wstrętny deszcz. Kiedy deszcz na moment słabnie, szybko przygotowuję się do drogi i… w nagrodę doświadczam największego zimna podczas tego wyjazdu. Nędzne 6 stopni i ulewa. W tych warunkach wszystko z zimna i deszczu boli. Mam duże problemy by jechać. Coraz bardziej narasta we mnie żal i zniechęcenie. Owszem, spodziewałam się, że mogę tu trafić na kapryśną pogodę, ale deszczu i zimna praktycznie non-stop jakoś nie uwzględniłam...
*
Wydaje mi się, że chyba mam pecha do pogody. Udaje mi się przejechać aż 13,5 km, a na zjeździe do Tennevoll prawie zamarzam. W tych potwornych warunkach wybawieniem jest market Spar. Na jego widok aż czuję wzruszenie – jestem uratowana! Przynajmniej do czasu zamknięcia sklepu. Siedzę tu ponad 4 godziny i jest to mój najdłuższy w życiu pobyt w supermarkecie spożywczym.
*
Ruch na E6 jest duży. Tą drogą leci wszystko: motory, kampery, osobówki, TIRy. Masakra. Szybko mam tego serdecznie dość. Zmieniam plan. Odpuszczam sobie Narvik, bo najpewniej cały dojazd tam tak właśnie by wyglądał. Zamiast tego jadę mało ruchliwą drogą (ruch praktycznie żaden) wzdłuż fiordu. Od razu w stronę Lofotów. Droga jest wąska, z boku od razu wyrastają skalne ściany. Raz po raz mijam też osuwiska. Gdy przychodzi wieczór, udaje mi się znaleźć sympatyczne miejsce noclegowe. To dzika polana. Niedaleko płynie strumyk. Wspominałam, że nie pada?
*
Nieco niepokoi mnie stan namiotu i śpiworu. Każdego dnia rozbijam się i zwijam na mokro. Namiot jest jak doszczętnie mokra szmata. Śpiwór też powoli zaczyna łapać wodę. Jak tak dalej pójdzie i pogoda się nie poprawi, to nie wysuszę tego wszystkiego i w końcu puchowy śpiwór nałapie tyle wody, że przestanie grzać. Niewesoła to perspektywa.
*
Aby wykorzystać brak deszczu, wstaję o 4:35. Okolica wygląda niesamowicie – niebo jest bezchmurne. Idealnie błękitne. Świeci słońce. Robi się też coraz cieplej, podsycha mi namiot. Szybko jem śniadanie i jadę. Dziś wjeżdżam na drogę nr 10. Ruch jest tu zauważalnie większy, ale nie przeszkadza aż tak jak na E6.
*
Równo w południe zaczyna padać. Ma lać przez następne 6 godzin. Wyrwałam Norwegii aż 77 km pięknych widoków bez deszczu. Teraz nadchodzi czas, gdy muszę za to zapłacić. Robi się sino. Pospiesznie rozbijam namiot. W samo południe, w rachitycznych krzakach, zaledwie kilka metrów od E10.
*
Prognozy się nie sprawdziły. Nie dość, że pada, to jeszcze zerwał się straszny wiatr. Wiatr co spycha z drogi. Pora na przełaje. Trochę na rowerze, trochę obok roweru. Byle przetrwać załamanie pogody. Byle do Gullesfjord! Kończy mi się woda, tam z pewnością uzupełnię.
*
Nic tu nie ma poza skrzyżowaniem i zamkniętą już stacją kontroli pojazdów. Nie mam wody! Wściekle dobijam się do drzwi budynku stacji. W końcu przychodzi opamiętanie: to nic nie da… wiatr szarpie mną, rower muszę trzymać mocno, bo chyba próbuje odlecieć. Deszcz pada poziomo. Na placu przed stacją stoją kampery. Idę żebrać o wodę.
*
W akcie desperacji, łamię gałęzie. Nie ma bata – muszę tu jakoś się wcisnąć, to jedyne osłonięte od szalejącego wiatru miejsce. Na otwartej przestrzeni nie ma szans – niechybnie połamie mi namiot. Rower nocuje kawałek dalej, nie dało się go przytargać bliżej namiotu. Ciężko było tam nawet wrzucić sakwy, a ja sama musiałam prawie pełzać pod gałęziami.
Tego wieczoru po raz pierwszy odpalam kuchenkę w przedsionku namiotu. W tak fatalnych warunkach nie ma możliwości na ugotowanie czegokolwiek na zewnątrz. Namiotem, mimo że mocno schowany w krzakach, cały czas szarpie. Chwilami się boję, że zaraz polecimy wszyscy w kosmos. Ja, namiot, rower i krzaki też.
*
Lało w nocy, leje rano, wieje cały czas i jest te 8 stopni. Otwieram oczy. Zamykam oczy. Patrzę w…nic.

Lofoty:
- potrzebuje pani czegoś?
- tak, chleba i masła.
Dostaję to za darmo. Właścicielowi kempingu zrobiło się mnie żal. Musiałam wyglądać wyjątkowo nędznie, gdy weszłam do recepcji. Nadszedł dzień, gdy trzeba jednak wysuszyć przemoczony namiot oraz podmoknięty śpiwór. Kolejne ulewy oglądam przez okno domku, który wynajęłam.
*
Kupuję chleb i zapasowy chleb. Masło i zapasowe masło. Pilnuję, by zawsze mieć bezpieczny zapas wody. To wszystko na wypadek poważnego załamania pogody i konieczności koczowania dłużej gdzieś daleko od cywilizacji.
*
Tuneli jest tak dużo, że szybko się gubię w liczeniu. Planowałam policzyć wszystkie, ale to było zbyt wymagające zadanie.
*
Dość trudno jest znaleźć miejscówkę. Albo zabudowa, albo odsłonięty teren, albo torfowiska.
*
E10 zmienia swoje oblicze. Przed miejscowością Å, robi się wąska i dość dziurawa, chwilami ma nawierzchnię betonową. Okolica jest bardzo ładna i z pewnością można tu mile spędzić czas… o ile nie pada. Jest mżawka, wieje i dokucza ziąb. Nie mam ochoty siedzieć tu zbyt długo.



Kystriksveien:
Promem płynę do Bodø. To najdłuższa przeprawa promowa. Im bliżej Bodø, tym lepsza pogoda. W Bodø nie pada! Przy słonecznej aurze jedzie się fantastycznie. Docieram do wirów wodnych Saltstraumen. Zbiera się mały tłumek. Wszyscy obserwujemy jak ogromne masy wody układają się w wiry. Niesamowite!
*
Dziś jest pierwszy dzień jazdy, gdy nie spada na mnie ani jedna kropla deszczu! Stoję teraz przed wjazdem do długiego tunelu Svartis, jest tu zakaz wjazdu dla rowerów. Uśmiecham się, w ręce trzymam czapeczkę i raz po raz wymachuję nią próbując złapać stopa. Po raz pierwszy w życiu. Rower stoi trochę z boku, aby nie działał zniechęcająco. Jeśli się nie uda, będę musiała wrócić się 20 km do Ørnes i tam poczekać na prom, który popłynie dopiero jutro. Jeśli się uda… Interesują mnie tylko kampery i furgonetki. Samochody, które bez problemu zmieszczą mój rower i sakwy.
*
Finowie, z którymi jadę kamperem przez tunel podróżują ze swoimi pieskami. Nawet dla nich Norwegia jest droga. Dla oszczędności codziennie łowią ryby.



Cisza i spokój od dłuższego czasu. Ruchu prawie nie ma. Tunel miał ponad 3 km długości i prawie w całości był lekko pod górę. Podczas mojego przejazdu, przejechał tu jeden motocykl i jeden kamper. I to wszystko.
*
Ledwo jadę. Niespodziewanie bardzo się ociepliło. Aż 22 stopnie! Nie pada. Chyba przeżywam szok termiczny, bo czuję się strasznie. Nie mogę się zatrzymać ani chwilę, aby odpocząć, bo od razu dopadają mnie muchy. Pełno much, które natychmiast obsiadają i gryzą.
*
Noc może nie była słoneczna, ale za to ciepła. Jem suszoną rybę i zbieram siły do walki z mocnym wiatrem.
*
Dość wysoka górka żwiru. Siedzę tu po zawietrznej stronie i patrzę na tablicę świetlną stojącą przed mostem nad fiordem. Wiatr nieziemski: 21 m/s. Próbowałam wejść na ten most, ale rzuciło mnie na barierki i wyrwało rower. Z trudem dałam radę się wycofać. Jedną ręką trzymałam rower, drugą barierkę, w zębach pasek od kasku, który wiatr próbował mi zerwać z głowy.
*
Próbuję się nie przewrócić jadąc w dużej, niebieskiej furgonetce. Jestem w jej bagażowej części razem z rowerem – w ten oto sposób przeprawiam się przez most do Sandnessjøen. Wiatr szaleje. Deszcz pada falami. Wysiadam przy stacji paliw, wchodzę do środka i biorę kawę. Potem idę do marketu z armaturą. Baterię umywalkową? A może kabinę prysznicową?... i tak mija sobie wakacyjny czas.
*
Na tle granatowego nieba pojawia się tęcza. Potem druga. Dwaj sakwiarze z Oslo też są zachwyceni.
*
Na promie spotykam austriackiego motocyklistę. Mówi, że jedzie na kemping, bo ma już serdecznie dość tej dziadowskiej pogody. Minę ma niewesołą. Chyba nie takich warunków się spodziewał.
*
Tak leje, że prawie nie widać świata. Jakie to szczęście, że mam gps! Przynajmniej widzę drogę… na wyświetlaczu.
*
Rano, gdy popijam w namiocie kawę, jakieś zwierzę przeciska się do przedsionka. Spanikowana krzyczę. Niepotrzebnie. To był kot. Było go zaprosić na śniadanie.
*
Dobiliśmy do brzegu. Czekają tu sakwiarze, którzy szykują się by wsiąść na prom. Gdy im mówię, że na drugim brzegu pada, dziewczyna nie kryje złości, natomiast chłopak przerażenia. Ciekawe czego boi się bardziej: jej wścieklizny, czy tego deszczu.
*
Znowu zaczyna padać. Z naprzeciwka jedzie kobieta z czterema sakwami. Pierwsza jaką spotykam jadącą samotnie. Zatrzymujemy się i gadamy. Ona ma bardzo dużo czasu i jedzie powoli ze swojego w domu w Niemczech na Nordkapp. Szkoda, że nie mam tyle czasu co ona...
*
Vaffel to coś, co jest reklamowane prawie wszędzie. Pora skosztować. Smakuje jak naleśnik z marmoladą.
*
Zimy są tu łagodne. Strasznie jest dopiero jakieś 100 km na południe. Rowerzystów jest sporo latem. Głównie z Niemiec i z Anglii. Na ogół jeżdżą dwójkami. Znacznie mniej jest solistów. Dziewczyn jadących solo prawie nie ma. Jestem więc taką „prawie”. O tutejszych realiach gadam sobie z dwiema Polkami z Podkarpacia, które pracują na kempingu przy przeprawie promowej Venessund.
*
Padł mi licznik.
*
Na przeprawę promową do Lund docieram na czas dzięki dużej dyscyplinie. Gdy schodzę z promu, idę do toalety. A tam nie tylko sanitariaty, ale też ogrzewana salka, z dostępem do prądu, stołem i ławami. Można tu posiedzieć. Obok starannie wypielęgnowany trawnik i… rozstawione dwa namioty. W salce siedzi dziewczyna, która stuka coś na tablecie oraz chłopak, który coś zajada. Marlene jest z Francji, Torsten z Niemiec. Spotkali się przypadkowo i mimo, że to dwie osobne wyprawy, jadą razem tyle, na ile mają po drodze.
*
To była piękna słoneczna noc, po której nastał równie piękny, słoneczny dzień. We trójkę jedziemy na południe.
*
Torsten w Namsos zostaje dłużej. Jadę więc dalej już tylko z Marlene. Marlene jest odważna i nie boi się ludzi. Kiedy proponuję nocleg na dziko, ona załatwia nam nocleg u gospodarza.
*
Pogoda jest dobra cały czas gdy jedziemy razem szlakiem wybrzeża. Do czasu gdy zaczynamy rozprawiać o drodze. Zaczyna wiać wredny, zimny wiatr. Marlene na swoim tablecie widzi drogę, której nie ma ani na mojej papierowej mapie, ani na gps. Każda wierzy w swoje. Jedziemy więc kawałek drogi osobno.
*
Spotykamy się dopiero w Trondheim. A więc to już prawie koniec wakacji… Jak się okazuje – obie miałyśmy rację. Obie drogi rzeczywiście istniały. Moja droga była starą drogą. Droga, którą wybrała Marlene była nowa. Zupełnie nowa. Tak nowa, że Marlene załapała się na przecięcie wstęgi na uroczyste jej otwarcie.
*
Warmshowers. Po raz pierwszy nocuję w ten sposób. Marlene już wcześniej załatwiła sobie ten nocleg. Vincent, u którego ma nocować nie ma nic przeciwko, abym dołączyła i ja. Najpierw we trójkę szwendamy się po centrum, potem jedziemy do niego. To blisko w poziomie, ale w pionie 200 m. Nasi przegrywają mecz Euro i jadą do domu.
*
Leniwy dzień w Trondheim. Razem z Marlene kręcimy się po mieście, siedzimy nad rzeką, malujemy paznokcie moim niebieskim lakierem.
*
Ostatnie śniadanie w kościele. Marlene przychodzi chwilę spóźniona. Jemy i gadamy. Dla mnie to dzień wylotu do domu. Dla niej dzień gdy rusza dalej, by kontynuować swoją wielomiesięczną rowerową podróż z Nordkapp do Portugalii.
*
Myślę sobie… wrócę do domu, a ona nadal będzie jechała. Miną wakacje na Słowenii, BBT, MPP, nadejdzie jesień, a ona cały czas będzie jechać. Nostalgia.
*
Polska wita mnie godnie – właśnie przestało padać, ulice całe są mokre. No i… jest tu ciemno! Zdążyłam się odzwyczaić od ciemności. Ostatnią noc wakacji spędzam u Magdy, w Gdańsku. Potem już tylko powrót koleją do domu.
***
Mimo fatalnych warunków pogodowych, na jakie trafiłam podczas tego wyjazdu, nie żałuję ani dnia. To były niełatwe, ale bardzo udane wakacje. Mam nadzieję podobny wyjazd kiedyś powtórzyć. Przygoda niesamowita.

Trasa wyglądała tak: https://ridewithgps.com/trips/11431273

Wakacje, wakacje! :)





Poznań - Kowal - Sochaczew

Sobota, 15 marca 2014 Kategoria do 300, Kocia czytelnia, Ekstremalnie
Km: 281.05 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 993m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Poznań - Kowal - Sochaczew i prawie 300 km. Rajd z wiatrem? Nooo.... teoretycznie. Kto by pomyślał, że było słodko, srodze się rozczaruje.

Mocny tyłek

Zapowiadane od kilku dni załamanie pogody i prognozowany silny zachodni wiatr nastroiły nas optymistycznie. Taki wiatr jest genialny gdy się chce pojechać np. do Warszawy. Albo nawet jeszcze dalej.
- Możecie kombinować sobie rajd z wiatrem, bo jego średnia prędkość przekroczy 40-50 km/h i mając mocny tyłek :P można będzie dojechać do wschodniej granicy w kilkanaście godzin - napisał nam kolega.
Skórę na tyłku mam taką jak na piętach. Z takim tyłkiem mogę jechać :-). Trasę w całości wymyśla i projektuje Krzysztof. Ja warunek stawiam tylko jeden: to mają być spokojne szosy. Żadnych starych „92” ani podobnych rewelacji. No i jest trasa. Wiedzie przez: Witkowo, Sompolno, Izbicę Kujawską, Kowal, Gostynin, Wyszogród i Nieporęt, a kończy się w Tłuszczu, za Warszawą. Odcinek „włocławski” wysyłam do zaopiniowania Beacie z WTRu, natomiast „warszawski” Księgowemu i Wilkowi. Wiedząc czego się możemy spodziewać, w niedzielę wstajemy o 4.15. Gdy jemy śniadanie, leje. Wzmaga się też wiatr.

Klucze

Pierwsze kilometry są straszne. Mam problemy już w mieście, bo bardzo szarpie mi rowerem. Czuję, że nic z tego nie będzie. Jedziemy przez wiochy i szału nie ma. Jest bardzo ciężko, bo boczne podmuchy wyrywają rower spod tyłka. Wiatr WYJE. Drzewa szumią jak morze. W Sarbinowie Krzysztof jest już tak wściekły na moją pokraczną jazdę, że…. rzuca mi klucze od domu na ulicę i każe wracać. Sam natomiast znika w szarości poranka. I tyle go widzę. No świetnie po prostu! Zbieram klucze z szosy. Wsiadam na rower i jadę. Początek trasy znam przecież na pamięć.

Telefon

W Jankowie wyjmuję telefon. Na tę jazdę zamieniliśmy się kartami SIM, Krzysztof miał odbierać mój tel., którego nr znały osoby mające nas (w razie chęci) łapać na trasie. Tyle, że zamotaliśmy się i zamiast swojego aparatu z numerem Krzycha, mam jego aparat ze swoim numerem tel. i jeszcze jakimś innym numerem (podwójna karta). Zupełnie nie wiem jak się to obsługuje. Siedzę w Jankowie i wrzeszczę ze złości. Nikt nie słyszy, to szczere pole. Odblokowuję telefon, ale nie udaje mi się dodzwonić. Myślenie w nerwach nie jest proste. Chowam telefon i jadę. Klnę w głos. W Górze wiatr prawie mnie przewraca. Kawałek idę pieszo. W tym czasie dzwonię do Krzycha.
Nic.
Wsiadam i mam nadzieję, że czeka z Pobiedziskach.
Niestety tak nie jest.
Podejmuję ostatnią próbę telefoniczną. Dalej nie opłaca mi się jechać. To nie ja mam GPSa, a liczenie na łut szczęścia, że jednak się spotkamy może się skończyć kilkudziesięciokilometrowym wracaniem do domu pod tę wichurę. No ale tym razem się udaje. Odbiera telefon. Jest już pod Czerniejewem. On czeka, ja gnam. Docieram szybko, bo wieje centralnie w plecy.

Grad

Tuż przed Witkowem spada na nas pierwszy tego dnia grad. Co za wariacka pogoda! W Powidzu odbijamy na północny wschód, by ominąć jezioro, potem zakręcamy na południowy wschód. Boczny wiatr szarpie niemiłosiernie. Jedziemy wygięci jak paragrafy, boję się, że mnie zmiecie z ulicy. Boczny wiatr to najgorsze co może być. Warunki są fatalne. Pozrywane reklamy, gałęzie na drodze, leżące poziomo trawy. No i to przeraźliwe wycie wiatru. Huk, którego nie udaje się zagłuszyć muzyką w słuchawkach. W drodze do Sompolna mija nas jeden TIR. Jedzie szybko i rzuca mi na twarz cały syf z ulicy. W Sompolnie na rynku chowamy się za pustym kioskiem i jemy pierwsze kanapki. Zza chmur raz po raz przebija słońce. Za Ośnem mija nas szare Uno. Jedzie równo ze mną przez długi czas i mierzy mi prędkość, potem jedzie równo z Krzysztofem. Kierowca i Krzychu gadają chwilę i okazuje się, że mamy wspólnego znajomego. Jaki ten świat mały! W Izbicy Kujawskiej na rynku robimy małe zakupy (woda) i oddaję Krzychowi klucze od domu. Piesi idą pochyleni do przodu. Włosy mają rozwiane, ubrania na nich furkoczą. Patrzą na nas jak na wariatów.

Na drzewo!

Krótko przed Choceniem musimy pokonać odcinek z centralnie bocznym wiatrem. Jechać się nie da. Trudno nawet iść. Przy drodze rosną topole. Idąc raz po raz na nie wpadam, rzucana przez wiatr. Drzewo w bliskim kontakcie jest twarde i chropowate. Trzy razy mając problem z utrzymaniem pionu włażę do rowu przydrożnego i kucam w nim. Gdy idę, rower trzymam za kierownicę i za ramę, bo gdy trzymam tylko za kierownicę, to tył roweru odlatuje w bok. Nigdy w Polsce na rowerze nie doświadczyłam takich potwornych warunków. Nie sposób wsiąść na rower, przekrok przez ramę grozi szpagatem, a gimnastyczką nie jestem. Wobec tego wchodzimy się schować do supermarketu Dino. Nie ma prądu, ale kasy działają jeszcze w trybie awaryjnym. Kartą już płacić nie można, ciemno trochę w tym markecie. Sprawdzamy prognozę. Aktualna średnia prędkość wiatru to 13 m/s, porywy przekraczają 100 km/h. Kolejna wchodząca osoba pyta, czy to może koniec świata już. W końcu kasy padają. Obsługa zamyka market. Gdy dowiadują się, że jedziemy z Poznania do Warszawy, są pełni podziwu i niedowierzania. W powietrzu fruwają wielkie folie, haczą o drzewa i lecą dalej.

Burza

Z marketu idziemy do kościoła, który stoi po drugiej stronie drogi. Krzysztof wymyśla, że złapiemy jakiegoś dostawczaka i podwieziemy się te 8-10 km do Kowala, do którego droga to mordęga z bocznym wiatrem (nieco zmienił kierunek, zgodnie z prognozą). Ale do Kowala nic nie jedzie. W kościele otwarty jest jedynie przedsionek. Stoję między drzwiami a kratą. W środku, tak jak na zewnątrz, jest zimno - tylko 8 stopni Celsjusza. Zdajemy sobie sprawę, że żadnego transportu do Kowala nie złapiemy, ale huk wiatru, po tej godzinie koczowania w Choceniu jest ciut mniejszy. Wsiadamy na rowery. Jedziemy wśród pól.
Naraz otoczenie przed nami robi się niewyraźne.
To się nie dzieje! – Przez pola przetaczają się tumany piachu. To burza piaskowa. Chwila i już w niej jesteśmy. Piach mam na twarzy, w nosie, pył radośnie chrzęści między zębami. Poryw wiatru jest tragicznie mocny. Około 1,5 km do Kowala wykonuję pieszo. Gdy próbuję zrobić fotkę, wiatr wyrywa mi telefon z ręki. Upada na ziemię, ale nic się nie dzieje – to Solid. Tuż przed przejściem przez krajową jedynkę spada drugi tego dnia grad. Sygnalizacja świetlna nie działa – tu też nie ma prądu. Oczywiście wiemy już, że nie dojedziemy do Tłuszczu, ani nawet do Warszawy. Za cel obieramy Sochaczew. Od teraz (z małymi wyjątkami) jedziemy już z wiatrem aż do naszego nowego celu. Przed Gostyninem wchodzę na stację paliw. Mają prąd! Gdy wychodzę, wyłączają go.
- Zepsułaś – mówi Krzysztof śmiejąc się.

Szkarada

Na trasie mijaliśmy kilka miejscowości o śmiesznych nazwach, były: Księża Kępka, Wola Boża, teraz mijamy Szkaradę. Mają ludzie pomysły! Tuż przed Sochaczewem na chwilę musimy wjechać na krajową 50. Jest paskudnie: wąsko, bez pobocza. Sznury samochodów w obie strony, w tym TIRy. No i wreszcie jest! – Stacja kolejowa. Kupujemy bilety do Poznania i idziemy do czynnej 24h hinduskiej knajpy po drugiej stronie ulicy. Towarzystwo w środku jest łyse, dresowe i mocno umięśnione. Częściowo nie działa tu światło i w pierwszej części jest ciemno (nastrojowo?) ;-).
Nie, nie nastrojowo. To prawie klasyczna mordownia. Jedzenie za to jest dobre, a porcje duże. Hindusi gadają ze sobą w swoim języku, puszczają znane tylko sobie hinduskie przeboje. Za oknem pada grad. To już ostatni tego szalonego dnia.

Na rynku w Sompolnie:

Kościelny schron

Przed Kowalem robi się sino...

 Idzie burza piaskowa

Mazowieckie

Sochaczew

Sochaczew

:-)

kategorie bloga

Moje rowery

Hardtail 78409 km
Przełajówka 51579 km
Terenówka 26133 km
Kolarzówka 51959 km

szukaj

archiwum