Gatto.Rosablog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl
Statystyki zbiorcze na stronę

Znajomi

wszyscy znajomi(99)
Kalendarz na stronę

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kot.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Augustów

Dystans całkowity:2701.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:133:05
Średnia prędkość:20.30 km/h
Maksymalna prędkość:45.20 km/h
Suma podjazdów:10812 m
Maks. tętno maksymalne:162 (0 %)
Maks. tętno średnie:123 (0 %)
Suma kalorii:6695 kcal
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:540.20 km i 26h 37m
Więcej statystyk

W kolorze skrzypiec

Niedziela, 23 czerwca 2024 Kategoria Augustów, do 550, Kocia czytelnia
Km: 542.38 Km teren: 0.00 Czas: 26:05 km/h: 20.79
Pr. maks.: 43.40 Temperatura: 19.0°C HRmax: 162162 HRavg 123
6695: 6695kcal Podjazdy: 2254m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze

Bez słońca, bez ciepła, bez słów, bez Ciebie.
Bezimienne godziny, beznamiętny czas. 

Bezsenność.

Włosy koloru skrzypiec rozwiał wiatr.

Tam daleko, gdzie noc zamienia się w nowy dzień i tam, w miękkości czerwcowego deszczu.














A może to był tylko sen...

Sobota, 24 czerwca 2023 Kategoria Augustów, do 550, Kocia czytelnia
Km: 532.52 Km teren: 0.00 Czas: 26:54 km/h: 19.80
Pr. maks.: 45.20 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2176m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Pogoda z pewnością była najlepsza od 2 lat. W zeszłym roku kupowałam i oddawałam, oddawałam i kupowałam - bilety na pociąg z Augustowa do domu. I nic z tego nie wyszło.
Teraz, ku własnemu zdziwieniu, udało się.
Coś tam widziałam w prognozach, że ma kropić, zwłaszcza rano, w sobotę. Oraz, że wiatr będzie boczny.

I kiedy ruszyłam, faktycznie kropiło. Ciepły, letni deszczyk. Nawet nie wpadłam na pomysł, by ubierać kurtkę.
A potem był Janowiec i kawa. Tak gdzieś do Torunia było raczej nudno. Nie lubię jeździć drogami, które znam aż za dobrze. Choć jednocześnie lubię powtarzalność. I nie ma w tym żadnej sprzeczności.

W Gniewkowie zjadłam pyszne lody. W Toruniu, który bardzo lubię, szłam pieszo przez rozkopany Bulwar Filadelfijski. Przez cały Bulwar.
Następnie był Golub-Dobrzyń. A potem wieczorna droga do Lidzbarka, dotarłam tam krótko po zachodzie słońca.

Pod koniec czerwca prawie nie ma nocy. Księżyca niemal nie było, a prawdziwa ciemność, ta bez żadnej poświaty, trwała mniej więcej godzinę. Między północą a 1 w nocy. Nidzica była tradycyjnie nocą. Zamiast na Moyę podjechałam na Orlen.



A potem była nadal noc. Droga na Wielbark została już ukończona. Jadąc nią wspominałam sobie tamtą przeprawę, gdy któregoś roku pośród remontu i piachu przez naście kilometrów szłam tam z rowerem.





Teraz byłam przekonana, że nic dziwnego już się nie przytrafi i wtedy pojawił się remont drogi przed Myszyńcem. Miał być ruch wahadłowy, zamiast tego była zerwana nawierzchnia po całości na długości około 4-5 km. Ile to razy w życiu coś miało być, a jednak nie było?... Zresztą to nieistotne. Naraz we mgle wiata przystankowa. A może to mi się tylko przyśniło. Leżałam tam i miałam zamknięte oczy, aaa... dajcież mi wszyscy święty spokój! Pośród piachu, kamieni, kurew i innych bluzgów, dotarłam na Orlen w Myszyńcu na bardzo wczesne śniadanie.
Dalej trafiłam na kolejny remont, ale tu na szczęście był dobry objazd.

Mniej więcej w okolicach Szczuczyna miałam już serdecznie dość tej trasy. Może górki to sprawiły, a może boczy wiatr, albo dziury w drodze lub ciepłota. A może jeszcze coś innego. A może byłam po prostu zmęczona i marudna. Tego nikt nie oceni, gdyż byłam tam sama. W Szczuczynie Orlen, choć całkiem niedawno przecież też był Orlen, ten który jest pośrodku niczego i zawsze tak jakoś mnie zaskakuje. Rano było wtedy, ale już nie aż tak wcześnie, zdjęłam z siebie ciepły strój z nocy i nieco się umyłam. Teraz, w Szczuczynie, kupiłam na pewno czipsy i chyba herbatę oraz zjadłam ostatnią bułkę zabraną z domu.

Odtąd do Augustowa było już blisko, tzn. mniej niż 100 km. To zawsze jest miła świadomość, że ponad 4 stówy zostały rąbnięte i nie trzeba już o tym myśleć w kategoriach drogi, co przede mną.
Ostatni odcinek, nieco przed DK16, to piękna aleja lipowa, a przede wszystkim pachnąca. Odurzający zapach kwitnących lip, uwielbiam go, zapada w nos i w pamięć. Tak mocno, że do Augustowa chcę zawsze już jechać gdy kwitną lipy.



W Augustowie zameldowałam się późnym popołudniem, w niedzielę.



Pogoda na miejscu była idealna. Zostawiłam rower w hotelu i nastał cudowny i piękny czas wypoczynku w Augustowie. Pieszo zaszłam we wszystkie miejsca, które znam i lubię.







Wieczorem poszłam jeszcze na parkowy rynek Zygmunta Augusta i siedziałam tam czekając na to, by fontanna wreszcie ruszyła pełną parą. Wtem z zamyślenia wyrwał mnie męski głos: czekasz tu na kogoś? Przyjechałaś rowerem?
No tak, ubrana byłam w strój rowerowy. W skrócie odpowiedziałam: nie i tak. A potem roześmiałam się i wyjaśniłam temu miłemu chłopakowi, że czekam na fontannę, ale dziś chyba nic już się nie wydarzy. Na chwilę zapadliśmy w zadumę. A potem powiedział mi, że jest stąd i nigdy nie wiadomo, kiedy będzie działać z pełną mocą, a kiedy tylko tak jak teraz, na pół gwizdka. Może jutro będzie lepiej? Może... Choć ja przecież wyjeżdżam przed 7 rano...



Następnego dnia wstałam zbyt wcześnie, ale warto było. Mimo poniedziałku i obrzydliwie wczesnej pory, fontanna działała z pełną mocą. Pojechałam jeszcze zobaczyć jezioro Necko, jakieś 2 km od centrum oraz do napisu #Augustów nad Nettą. Na stację kolejową wpadłam z bezpiecznym 5-cio minutowym zapasem czasu.






Augustów

Sobota, 3 lipca 2021 Kategoria Augustów, Kocia czytelnia, do 600
Km: 552.00 Km teren: 0.00 Czas: 26:34 km/h: 20.78
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2177m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Bilet powrotny z Augustowa kupiłam na datę piątego lipca. Kupiłam na początku czerwca. Ostatnio coraz trudniej jest kupić bilet na osobę z rowerem, więc dla spokojności kupiłam z bardzo dużym wyprzedzeniem. Nie mogłam znać prognoz pogody na ten dzień. Miałam nadzieję, że trafię na dobry wiatr, brak deszczu i przyjemną temperaturę. Marzyła mi się też bezchmurna, jasna o tej porze roku, noc.

Kilka dni przed startem wiedziałam już, że prognozy są bardzo niepewne. One zmieniały się z dnia na dzień, co ewidentnie świadczyło o dynamice tego, co dzieje się na niebie… Wieczorem przed wyjazdem wszystko wskazywało na to, że będzie deszczowo i burzowo. Na sobotni poranek nie nastawiałam budzika wierząc, że obudzę się sama, w odpowiednim czasie. Ów odpowiedni czas nastał chwilę po 4 nad ranem. Wcale się nie ucieszyłam. Powierciłam się jeszcze pół godzinki, a ponieważ sen nie chciał wrócić, wstałam. Śniadanie i Internet. Internet na śniadanie, a właściwie prognozy. Reszta, tj. kanapki i herbata były dodatkiem do prognoz. A te wyglądały jeszcze gorzej niż wczorajszego wieczora. Jechać – nie jechać? A może po prostu iść spać… Zanosi się na co najmniej 3 solidne zlewy po drodze. No ale skoro mam już bilet, skoro mam zarezerwowany nocleg w Augustowie z niedzieli na poniedziałek, to szkoda odpuszczać. Wyjście z domu odwlekam, kiedy w końcu wychodzę i z bardzo umiarkowanym entuzjazmem ruszam, jest 6:02.

Początek jest tak ładny, jakby nie było w perspektywie żadnego załamania pogody. Bardzo przyjemny i słoneczny poranek. Pierwszą przerwę robię na stacji Orlen w Janowcu Wlkp. Biorę kawę i zjadam do niej własną kanapkę z serem. Jedną z dwóch, jakie zabrałam na tę trasę. Drugą obiecuję sobie wieźć na czarną godzinę. A jeśli ta nie nastąpi, to planuję zjeść ją w Augustowie.

Po drodze mam nieprzyjemną sytuację drogową. Nie pamiętam, co to była za wieś. Może i lepiej, przynajmniej nie będę miała złych wspomnień. Wyprzedza mnie samochód osobowy, który natychmiast potem skręca w prawo. Prawie mnie zmiata z drogi. Za kierownicą młoda podziurawiona kolczykami dziewczyna z sianem w miejscu, w którym u innych ludzi znajduje się mózg. Ucinam sobie z nią krótką pogawędkę dotyczącą jej kompetencji w zakresie prowadzenia samochodu oraz umiejętności myślenia i przewidywania konsekwencji tego, co robi.

Kiedy jadę do Torunia, niebo jest pełne chmur. Te chmury widzę już od dłuższego czasu. Niebo wygląda średnio i aż dziwne, że jeszcze nie zmokłam. W Toruniu robię postój na stacji Shell. Biorę zieloną herbatę oraz zapiekankę, jest 14:30. W ogóle nie czuję zmęczenia, oby tak dalej. Jadę potem przez zamknięty na czas remontu dla samochodów most drogowy. Potem kawałek wzdłuż Wisły. Na chwilę wchodzę za mury miasta, w sumie tylko po to by zrobić zdjęcie i już jadę dalej. Przejazd przez Toruń bardzo sprawny.





Gdzieś pomiędzy Toruniem a Golubiem-Dobrzyniem wychodzi słońce. Jestem kompletnie zaskoczona. Przecież miało padać! A tymczasem jest piękna pogoda i na tyle ciepło, że w końcu zdejmuję nogawki i wiatrówkę i jadę na krótko. Oczywiście burze są, ale na razie szczęśliwie przemykam pomiędzy nimi. W Golubiu-Dobrzyniu pod zamkiem jakaś większa impreza z dużymi balonami TVP. Jest dokładnie tak samo, jak w zeszłym roku. Tym razem decyduję się jednak odwiedzić rynek. Ostatnio nie byłam. A na rynku, gdy robię zdjęcia, zaczepia mnie kilku panów, wśród nich jeden w rozłożystym kapeluszu. Okazuje się, że jest przewodnikiem i oprowadza po mieście. Miłą pogawędkę kończymy wspólnym zdjęciem.





W drodze w stronę Brodnicy gonią mnie burze. I znowu mam szczęście. Żadna mnie nie dopada. Cały czas jadę suchym kołem. Do Brodnicy nie wjeżdżam. Trasa jest tak poprowadzona, by minąć miasto bokiem i uniknąć jazdy dość nieprzyjemną szosą. Wariantem tym jechałam już wcześniej. Jest tu kilka górek oraz krótki terenowy fragment. To znaczy był. W tym roku terenowy fragment zniknął pod asfaltem. Dla mojej kolarzówki to dobrze.





Do Lidzbarka docieram po serii nieostrych i niedługich, ale za to częstych podjazdów. Jest godzina 21:30 i szarówka.



Nie zanosi się na jasną noc. Niebo pełne chmur. Droga do Nidzicy ucieka mi na myśleniu o jedzeniu. Stopniowo robię się coraz bardziej głodna i z radością myślę o stacji Moya, którą zawsze odwiedzam, gdy jadę do Olsztyna lub Augustowa rowerem.



W zeszłym roku byłam tu 40 minut po północy. Teraz jestem 10 minut po niej. Wtedy było otwarte nocne okienko. Dziś, na szczęście, otwarte są drzwi. Wchodzę. Biorę kawę i zapiekankę. Mam nadzieję się obudzić. Jestem nieco senna. Piszę do rodziny i znajomych. Prawie wszyscy śpią. To trochę gorsza strona wyjazdów Ultra. Trudno odpędzić senność. Wszyscy śpią. Więc może i ja? Czuję, że kawa średnio pomaga. Myślę by wziąć jeszcze jakiś napój energetyczny. Wtedy dziewczyna zza lady mówi do mnie: lepiej niech pani nie bierze, trzeba uważać na serduszko. Mówi dokładnie w taki sposób – używając zdrobnienia. Kompletnie mnie zamurowało i natychmiast się obudziłam. To bardzo miła dziewczyna. Proponuje nawet, że jeśli potrzebuję, to mogę tu posiedzieć z nią do rana, tj. do 6:00, bo wtedy kończy zmianę. Rozmawiamy jeszcze chwilę i ruszam w dalszą drogę. Zgodnie z jej poradą, napój energetyczny wrócił na półkę.

Jadę dalej przez nocną Nidzicę. Czy tu bywa kiedyś dzień? Chyba nigdy nie byłam tu za dnia, a moja wyobraźnia potrafi czasem płatać figle. Nidzica to dla mnie noc. Wyobrażam sobie, że ludzie, którzy tu mieszkają utknęli w najdziwniejszym miejscu na ziemi – miejscu, w którym nigdy nie wstaje dzień.



Za Nidzicą jeszcze kawałek po starej trasie, a potem odbicie na objazd. Trwa cały czas remont drogi na Wielbark. W zeszłym roku 13 km szłam przez to prawie w całości pieszo. Nie chcę się znowu władować w te roboty drogowe. Noc lipcowa nie zawsze jest przyjemna. Ta jest zaskoczeniem. Niebo jest mocno czarne. Nie widać żadnych gwiazd. Czerń jest matowa od mgły. Mgliście, raczej ciepło, ciemno. Mam wrażenie, że ta noc nigdy się nie skończy. W tej ciszy, ciemności i mgle przychodzi do mnie ona. Senność. Przychodzi nieproszona i guzik ją obchodzi, że niedawno piłam kawę. Zaprasza pod drewnianą wiatę. Ciągnie mnie tam z całych sił i po chwili leżę na zbyt wąskiej ławeczce w dziwacznej pozycji: jedna noga zwisa w powietrzu, reszta mnie normalnie leży. Jest godzina 2:00, zamykam oczy. Jest godzina 2:10 – otwieram oczy. W międzyczasie nie wydarzyło się zupełnie nic. Nie zasnęłam, było jednak błogo i spokojnie. To wystarczy do szczęścia. Wstaję i jadę dalej.

Potem jest nocny Janów. Grupka rozwrzeszczanych chłopaków stoi przy samochodzie, obok przystanku autobusowego. Słyszę ich z daleka. Mocno przyspieszam. Jest nieprzyjemnie. Krzyczą do siebie: łapać go, zabrać mu rower! Uciekam szybko i nawet myślę, czy nie zajechać w jakiś zaułek, zgasić lampki i posiedzieć z kwadrans. Jeśli ruszą za mną samochodem, to nie ucieknę. Nasłuchuję, nie ruszyli. Nadal jadę szybko. 

Na okularach osadza się wilgoć z mgły. Nie da się tak jechać, nic nie widać. Zdejmuję okulary, by cokolwiek widzieć. Wybitnie nie lubię jazdy bez okularów. Kolejne miasto na trasie to Chorzele. Jeszcze przed miastem staje się przedświt. Cudownie pachną lipy. Wszystko ma kolor niebiesko-siny. Naraz widzę, że coś toczy się po drodze. Teraz! Tu! Kolizyjnie z moim rowerem. Nie zdążyłam nic zrobić. Najechałam jeża! Ujechałam w kompletnym szoku z 800 metrów, po czym do mnie dotarło, że przecież nie mogę go tak zostawić. Wracam, szukam, znajduję. Siedzi ten jeż na ulicy. Świecę na niego latarką. Nie rusza się, ale patrzy na mnie. Żyje. No to trzeba go ściągnąć z drogi i jeśli coś mu dolega, zadzwonić po straż miejską, do weterynarza. Zrobić coś. Jakie to szczęście, że jest Internet! Zaraz znajdę odpowiedni nr tel. Wymyślam, że wezmę tego jeża i przeniosę w rękach na pobocze. Szykuję papier toaletowy, by go bezpiecznie chwycić i gdy już jestem gotowa, jeż ucieka! Kątem oka widzę, że tupta na drugą stronę drogi. Idę za nim, świecę latarką, szukam w trawach i nie znajduję. Mam nadzieję, że przeżył to nasze niefortunne spotkanie.







O 4:17 znowu mnie łapie senność. Zauważam, że jest źle, gdy otwieram oczy i orientuję się, że właśnie przejeżdżam szosę w poprzek i kieruję się do rowu po drugiej stronie. No tak, wiata pilnie potrzebna. Na szczęście trafia się jedna. Niewygodna, ławka z metalowych kształtek. Uwiera w kości ale udaje mi się poleżeć całe 10 minut.

Poranek jest biały od mgły i upływa mi na odliczaniu kilometrów do Myszyńca. A odliczanie to ułatwiają ustawione gęsto tablice drogowe, które informują jak daleko to jeszcze jest. I cały czas informują, że owszem daleko. To by znaczyło, że jadę, a jakobym nie jechała. Droga do Myszyńca to prawdziwe utrapienie. W końcu jednak jest: Myszyniec i Orlen, godzina 5:54, 395 km. Biorę zapiekankę bez żadnego sosu (błąd, sos powinien być). Biorę też kawę oraz ciastko z serkiem i malinami. Bywałam w lepszym stanie, mniej zmęczona. Daję dziewczynom ze stacji mój telefon do podładowania, a sama skupiam się na wtłoczeniu w siebie zapiekanki. Prawie się udaje.



Potem Orlen pośrodku niczego. Pusta droga, gdzieś za Turoślą. Na liczniku 424 km, kupuję napój energetyczny. Jest godzina 10:00, gdy do Augustowa zostaje 100 km. Wiem, że to nie będą łatwe kilometry. Nie tylko zmęczenie daje się we znaki, gdy w nogach ma się te 450 km. Tu dojdą jeszcze fatalne nawierzchnie. Pamiętam je doskonale. Mam cichą nadzieję, że może coś się zmieniło, ale wiem, że szanse są raczej bliskie zeru.

Drogi, zgodnie z przypuszczeniami, są w strasznym stanie. Jeden z dłuższych podjazdów robię jak w letargu. Pomiędzy wybojami, dziurami, szczelinami. Nie da się. Po prostu nie da się jechać normalnie po nienormalnej drodze. Jadę zatem nienormalnie.

Szczuczyn to ostatnia stacja na trasie. Orlen. Stąd do Augustowa jest już tylko 80 km. Zabawne, jak człowiekowi zmienia się skala oraz poczucie odległości. Przecież cóż to jest? 80 km w zestawieniu z 470 km, które są za mną, to po prostu jest resztówka. Końcóweczka. Na stacji biorę dużą herbatę oraz zjadam swoją drugą i ostatnią kanapkę zabraną z domu. Tak, to ta kanapka na czarną godzinę. Na stacji lata dużo much. Jakaś plaga. Pani z obsługi ma charakterystyczny dla tego rejonu śpiewny akcent. Kiedy wychodzę ze stacji, trafiam na start przejazdu motocykli. Jest ich tu z pewnością ponad 100. Cała chmara. Motory warczą i ryczą, a w powietrzu unosi się zapach benzyny. Czekam wraz z innymi ludźmi, aż oni wszyscy przejadą. Niebo wygląda coraz gorzej.



Coraz gorzej wyglądające niebo każe przypuszczać, że wszystko skończy się soczystą ulewą. Aż trudno mi w to uwierzyć. Za mną 525 km na sucho. Naprawdę mam zmoknąć na tych ostatnich 26 km? Tymczasem jest piękna lipowa aleja. Lipy teraz kwitną i pachnie tu bosko.



Kropelka po kropelce. Tak to się zwykle zaczyna. A potem pada rzęsiście. Nie ma sensu czekać, bo zapowiada się kilka godzin deszczu. Jadę więc. Tym razem wyjątkowo nie projektowałam dojazdu do Augustowa bocznymi drogami. Dotąd zawsze były dobre warunki drogowe i mały ruch na DK 16. Dlatego mimo planów każdorazowo, mając dość dziur, leciałam krajówką. Tym razem poprowadziłam trasę od razu na DK16. I to był błąd. Warunki drogowe fatalne, ulewa. Ruch umiarkowany. Zapalam wszystkie lampki i ubieram kamizelkę odblaskową i jadę szybko. Nie jest to przyjemne doświadczenie…



Tablica z napisem Augustów pośród mocnego deszczu. Robię zdjęcie i szybko chowam telefon, żeby go nie zalało.



Potem dojazd do centrum, wizyta na rynku Zygmunta Augusta. Chwila niepewności – czy fontanna działa? W zeszłym roku była nieczynna. A przecież cała ta wyrypa była przede wszystkim dla tej jednej jedynej chwili – żeby stanąć przy tej wspaniałej fontannie i się nią nacieszyć.



Fontanna działa! W niepełnym wymiarze - nie wszystkie dysze są uruchomione. Woda nie jest wyrzucana wysoko do góry. Jest spokojnie. Pada deszcz. Pusto. Moknę tak dłuższą chwilę. Tracę poczucie czasu. Czekam. Czekam aż ktoś będzie tędy przechodził w to deszczowe popołudnie, żeby poprosić o zrobienie pamiątkowego zdjęcia.
Potem jadę do „Szuflady”, już tam na mnie czekają. Ładuję się z rowerem do pokoju, biorę prysznic, zakładam czyste i suche ubranie i idę na miasto. Program ten sam co ostatnio: obiad, spacer ul. Mostową nad Nettę, Albatros i ławeczka Beaty, wizyta w kościele, rynek Zygmunta Augusta i fontanna.



Na koniec dokładam jeszcze lody. Żeby mimo deszczu było słodko.


Uwaga remont! Czyli Augustów 2020

Sobota, 4 lipca 2020 Kategoria Augustów, do 550, Kocia czytelnia
Km: 541.20 Km teren: 0.00 Czas: 26:41 km/h: 20.28
Pr. maks.: 45.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2066m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Na trasę ruszam w sobotę o 7:25. Nie ma się co spieszyć, pociągi jeżdżą dziwnie. Na 5:02 w niedzielę się nie wyrobię. Następne znośne połączenie jest równo dobę później.
Nie sposób nie porównywać Augustowa zeszłorocznego i tegorocznego. A zatem: w zeszłym roku trasa szła idealnie… pod wiatr. Było zimno i było to blisko równonocy wiosennej. Tego roku wiatr pomagał, było ciepło i blisko najkrótszej nocy w roku. Diametralnie inaczej. Początkowo jedzie się super. Początki zwykle są bardzo fajne. Entuzjazm jest duży, zapas sił również. I tylko nieco nużąco jest jechać ten początek trasy po drogach, które dobrze znam.

Pierwszy przystanek to Orlen w Janowcu Wlkp. Drugi to Toruń. W Toruniu wszystko idzie nie tak. Aż się potem dziwiłam, gdy czytałam samą siebie sprzed roku – wtedy w Toruniu było tak gładko! Teraz zamiast gładkości, jest remont. Już sam przejazd przez most na Wiśle to wyzwanie, bo most w remoncie. Dalej nic nie lepiej – trasę na GPS mam w dużym powiększeniu i jest to błąd. Nie zauważam, że kawałek mi się tu zapętlił i zamiast jechać brzegiem rzeki, jadę na północ. A w zasadzie idę, bo przecież remont nie kończy się na moście. Kiedy stoję przy rozgrzebanej drodze i próbuję z GPSa wydusić jak objechać te wykopy, zagaduje mnie młody chłopak mówiąc: ma pani bardzo fajny rower. Zupełnie wyrywa mnie z zamyślenia, ale wiem już jak się stąd wydostać. Z uśmiechem mu dziękuję za te miłe słowa i przeprawiam się kładką nad torami na drugą stronę. Po całym tym błądzeniu nie bardzo mam ochotę na szukanie McD, w którym jadłam w zeszłym roku. Zwłaszcza, że akurat trafia się Orlen. Biorę herbatę, zapiekankę i bagietkę. Bagietka jest umiarkowanie świeża i potem przez jakiś czas czuję się średnio.

Droga do Golubia-Dobrzynia słoneczna i spokojna. Robię jeden postój pod sklepem. Na lody i zimną wodę gazowaną. Chowam się w cieniu, cieplutko jest. Do Elgiszewa ostry zjazd nad Drwęcę. Wyboisty. To jeden z tych zjazdów, gdzie trzeba zachować czujność. W Golubiu-Dobrzyniu zdjęcie zamku. Widać w oddali balony pod zamkiem, jeden z napisem TVP. Chyba jakaś większa impreza. Ja jednak nie bardzo mam czas, by to sprawdzić. Nie wjeżdżam nawet na rynek. Celem jest Augustów.



Za Szafarnią drogi zupełnie spokojne. To już wieczór i w nogach nieco ponad 200 km. Ostatnie ulewne deszcze narobiły sporo szkód. Mijam domki obstawione workami z piaskiem. Wkrótce wjeżdżam na planowany, bardzo krótki, terenowy odcinek. W całości okazuje się przejezdny dla roweru szosowego. Kilka górek i bokiem mijam Brodnicę. Tak jest lepiej, bo na wojewódzkiej drodze, która prowadzi do miasta zwykle ruch przeszkadza. Wieczór zapada coraz bardziej, ale górki przed Lidzbarkiem jakoś nie męczą. Idą gładko, jedna za drugą. W Lidzbarku jestem o 21.20 i nadal jest jasno! Lubię długie, letnie dni.

Noc, która w końcu przychodzi, jest bardzo jasna. Na niebie księżyc w pełni. W dodatku dni są teraz tak długie, że całkowita ciemność zapadła tylko na godzinę, pomiędzy północą, a 1 w nocy. Jazda jest super. Raz po raz przez drogę przebiegają dzikie zwierzęta. Kilka lisów, dwa dziki. W Koszelewach mijam jasno oświetloną siedzibę OSP. Uznaję, że to dobre miejsce, by poszukać czapki i ją założyć. Jak się jednak okazuje, gorszego miejsca wybrać nie mogłam. Gdzieś nieopodal siedzi dziad. Parszywy zboczeniec, który raczy mnie niewybrednymi tekstami. Wsiadam na rower i już mnie tu nie ma. 5 km dalej jest Gralewo i duża stacja kolejowa. Trasa nie zgadza się z rzeczywistością. Droga powinna przecinać tory kolejowe. Ale nie przecina, zamiast tego są bariery. Trzeba to objechać dookoła, albo przejść na nielegalu. W zeszłym roku było identycznie. Jak żywe wracają do mnie wspomnienia. Stałam tu i wtedy zadzwonił telefon. Po drugiej stronie wesoły głos witający mnie słowami: "cześć siostrzyczko, co tam słychać w rowerowym świecie?" Rozmawialiśmy wtedy bardzo krótko. Teraz nikt nie dzwoni, a ja robię inaczej. Nie objeżdżam tego torowiska, tylko przeprawiam się przez nie. Po drugiej stronie straszne zarośla. Wpadam do głębokiego rowu. Uff… na szczęście bez wody.

W Uzdowie odbicie na Nidzicę. Lubię ten fragment drogi. Jedzie mi się tutaj wprost doskonale. Do Nidzicy, na stację Moya, gdzie zawsze robię postój, docieram już w niedzielę. Jest 00:40. I zaskoczenie: czynne jest tylko nocne okienko. Zdarzało mi się tu bywać o późnych godzinach, jednak dotąd zawsze można było wejść do środka. Poza tym nie ma kota. Tu zawsze kręcił się kot. Biorę herbatę i zjadam własną kanapkę. Raz po raz ktoś podjeżdża. Ludzie kupują piwo / wódkę i papierosy. Z rzadka ktoś tankuje paliwo. Potem, gdy już jadę, mijam parę. Facetowi ręce plączą się z nogami. Myli pion z poziomem, a słowa wypowiada tak, jakby w ustach miał kilka landrynek. Dziewczyna raz po raz chwyta go za ramię, albo za kurtkę. W sumie za co tylko się da, by utrzymać go w pionie. Gość raz po raz wymiotuje. A fe!



Za Nidzicą pojawiają się znaki o zamkniętej remontowanej drodze. Pamiętam, jak kilka lat temu były podobne znaki dotyczące samej Nidzicy. Wtedy remontowany był most, ale dało się przez to przejść. Jestem przyzwyczajona do tego, że jeśli jest remont i droga zamknięta, to dotyczy to nieprzejezdności dla samochodów. Rower jest przecież mały i lekki. W razie czego można go nawet kawałek przenieść. Więc nie zrażam się wcale. Bo przecież jakoś się da.
Prawda, że się da?

Zastanawiam się co to będzie. Wkrótce wiem. Remont drogi na Wielbark. A do miejscowości 13 km. Myślę sobie, że z tego wszystkiego rozkopanej drogi będą może góra z 2 km. No bo przecież nikt normalny nie rozryje drogi na długości 13 km na raz… chyba.

Nie jest źle, na początku nawet da się po tym jechać. Ale potem robi się coraz gorzej. A remontowany odcinek dziwnie długo nie chce się skończyć. Idę żwawym krokiem. I tak idę…. czasem trochę się odpycham jak na hulajnodze. Czasem mijam miejscowości. Mam w nogach około 10 km marszu. Niebo już jaśnieje, idzie dzień. Tymczasem droga przybiera taką postać, że nie da się już nawet iść. Ogarnia mnie niemoc. Ze złości przeklinam na głos: na prawo, na lewo, do przodu i do tyłu. Na wszystkie cztery strony świata złorzeczę.



Przeglądam mapę w GPSie, wnikam w jedną z leśnych ścieżek i wtedy zaczyna padać deszczyk. Jeszcze tylko tego brakowało! Drogą pożarową trochę idę, trochę jadę, w prawo, potem w lewo i docieram do krajówki. W tym 13-kilometrowym dziwacznym marszu miałam chwilę zwątpienia. Moment, gdy chciałam odwrócić się na pięcie i zacząć jechać w stronę dowolnej najbliższej stacji kolejowej, by wrócić do domu. Jednak jadąc ultra trzeba być przygotowanym na różne sytuacje. I sobie z nimi radzić. Jest 4:15 nad ranem i teren kończy się, wreszcie pod kołami mam asfalt! Co za ulga. Straciłam masę czasu i wolę o tym nie myśleć teraz.

Drogą krajową nr 57 osiągam Wielbark. Nadal pada deszcz i to powoduje, że kwitnące lipy pachną wyjątkowo mocno. Wspaniały zapach lata. Zapach lipca.Tymczasem łapie mnie senność.
It's hard to say that I'd rather stay awake when I'm asleep 'Cause everything is never as it seems
Trafia się wiata przystankowa. W dobrym momencie, bo znajome uczucie wiotkości na rowerze jest już zbyt wszechogarniające. Na chwilę się kładę na ławce i rozprostowuję kości. Od razu lepiej, teraz trzeba gnać do Myszyńca. Na całodobowym Orlenie biorę kawę i zapiekankę. To dodaje mi energii. Kiedy wychodzę ze stacji, zaczepia mnie klient, który właśnie wchodzi. Przypatruje mi się, po czym ni z tego ni z owego wypala: ma pani piękne oczy. I cała jest pani piękna. Czy mogę coś dla pani zrobić, może coś kupić? Jestem totalnie zaskoczona. Takiej akcji na stacji paliw o 7 rano w niedzielę zupełnie się nie spodziewałam. Z uśmiechem dziękuję za te miłe słowa i dodaję, że ja już właśnie stąd wyjeżdżam. Życzymy sobie dobrego dnia i lecę dalej. Jakąś godzinę później znowu łapie mnie senność. No nie! Trafia się wiata. Tym razem w wyjątkowo złym stanie. Ławeczka ledwo stoi, podparta na jakiejś desce trzyma chybotliwą równowagę. No to znowu prostuję kości.
Niewiele to daje, dochodzę więc do wniosku, że trzeba zrobić coś modnego.
A mianowicie wyjść ze strefy komfortu.
No to wychodzę: zdejmuję kurtkę, czapkę oraz nogawki. Ubrana w krótki zestaw mierzę się z rześkim porankiem. Senność mija natychmiast i już do końca wyrypy nie wraca.

Drogi są spokojne. Trochę mokre od deszczu, zupełnie puste. Za to coraz bardziej dziurawe. Miejscami rozwalone tak, że zamiast drogi jest piach. Jest to irytujące i bardzo niewygodne. Zatem kiedy docieram do Szczuczyna, cieszę się. Oto jest miejsce, gdzie odpocznę od dziur i piachu. Orlen. Ten sam, na którym w zeszłym roku sprzedawca dał mi krzesło obrotowe, bym sobie usiadła. Teraz się tu zmieniło trochę. Jest mini kanapa i stolik. Można usiąść. Jestem nieco zamotana. Sama nie wiem, czego chcę. I wtedy myśl jak błyskawica: kawa i lody! Jakiś czas temu dostałam kupon punktowy na zakup kawy i lodów. Pomyślałam sobie wtedy, że to zestaw zupełnie bez sensu. Kto normalny kupuje sobie lody i kawę jednocześnie? Teraz już wiem: robię to ja, jadąc ultra, gdzieś na 460 km trasy.

Przed Augustowem mam jeszcze jeden odcinek terenowy. W zeszłym roku też on był, więc nie jest to żadna niespodzianka. Trochę idę, trochę jadę – tak jak wtedy.
Potem jeszcze jest sławetna droga krajowa nr 65 w Prostkach zbudowana z kamiennego bruku. Skaczę z radości… bo nie mam wyboru. Nie da się po tym przejechać nie skacząc. Potem znowu jest super. Boczne drogi, całkiem dobrej jakości. Boleśnie robi się dopiero tak gdzieś od Pisanicy. Masakra. Dziury i wyboje. Wyboje nade wszystko. Obiecuję sobie, że gdy dojadę do DK 16, to poważnie się zastanowię, czy pojechać końcówkę tą właśnie drogą. W zeszłym roku tak zrobiłam, bo od wytrząsania dostałam czegoś w rodzaju choroby lokomocyjnej.
Przychodzi w końcu moment, gdy jestem na rozdrożu. Wyboje są już za mną. Patrzę na krajówkę i widzę, że ruch jest niewielki. Stoję tak dłuższą chwilę, by się przekonać, czy się to za chwilę nie zmieni. Ta droga jest bez pobocza i pagórkowata, czasem nieco kręta. Lepiej tu nie być na rowerze, gdy ruch jest duży. No ale nie jest. No to wiiiio! Kilometry uciekają szybko i oto pojawia się wyczekiwana tabliczka z napisem Augustów. Hurrra! Jest!!!



Robię kilka zdjęć, a potem chwilę stoję pod znakiem drogowym, by się nacieszyć. Następnie jadę do miasta. Jednak nie wg drogowskazów do centrum, ani nawet nie według śladu. Wymyślam na poczekaniu objazd głównej wlotówki do miasta i fajnie to wychodzi. Zero ruchu, Augustów bocznymi uliczkami i voila, jest rynek! Jadę pod fontannę. Ta fontanna jest super. Piękna. No ale niestety trzeba przyjąć szarą rzeczywistość. Fontanna zabezpieczona jakąś plandeką. Nie działa. Chyba w związku z wirusem. Idę zatem coś zjeść.



Rozsiadam się w jednym z ogródków i biorę podwójny makaron z krewetkami. Pyszne! Potem jeszcze kupuję pamiątki. Magnesiki na lodówkę. Pani śmieje się mówiąc, że był już dziś u niej jeden kolarz. Przyjechał i poprosił o najtańszy możliwy magnes z napisem Augustów, żeby jego żona uwierzyła, że na pewno tu był. Zrobiło się bardzo wesoło.



Potem idę do hotelu, pociąg dopiero jutro, o 5:02 rano. Biorę prysznic, przebieram się. Rower, jak się okazuje, mogę zabrać do pokoju. Dziewczyny z obsługi wiedząc, że wyjeżdżam bardzo wcześnie rano na pociąg, zaoferowały, że skoro nie zjem śniadania, bo to za wcześnie, to zrobią mi jedzenie do pociągu. Dały też na rano czajnik do pokoju, bym przed wyjazdem mogła wypić herbatkę. Tak serdeczne i miłe przyjęcie tylko w Bistro Szuflada – bardzo polecam!

Wieczór spędzam spacerując po miasteczku. Idę do bazyliki, siadam na ławeczce Beaty z Albatrosa, wędruję nad Nettę, do tawerny. Słucham muzyki na żywo.



Jest ciepło, gwarno, a na koniec zza chmur wychodzi słońce i oświetla wszystko na złoto-pomarańczowo. Prawdziwe lato. Uśmiecham się do swoich myśli, ciesząc się, że mogę tu być.



Zdjęcia


Augustów

Piątek, 19 kwietnia 2019 Kategoria do 550, Kocia czytelnia, Augustów
Km: 532.90 Km teren: 0.00 Czas: 26:51 km/h: 19.85
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2139m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Trasę do Augustowa zaplanowałam mniej więcej dwa lata temu. Tylko jakoś się nie składało, aby ją zrealizować. Czasem tak jest, że warto poczekać na dogodny moment – ten jeden właściwy dzień, gdy będzie się czuło, że wszystko sprzyja i jest ochota na większą wyrypę. Tak, no właśnie: ochota jest w tym wszystkim najważniejsza. Wtedy… nic nie będzie przeszkodą.

Wyobraźcie sobie piękny, słoneczny, wiosenny dzień. I rowerową trasę. Prawda, że to miłe wyobrażenie? A teraz metę tej trasy. Gdzieś daleko od domu. Ponad 500 km od domu. Wyobrażenie jest tak fajne, że ręce same sięgają po rower, a nogi rwą się do jazdy. Wszystko zdaje się wyglądać perfekcyjnie. Prognozy pogody nie pozostawiają jednak żadnych złudzeń: na „ten” i następny dzień ma być wiatr północno-wschodni i północny. Czyli centralnie w twarz. Do tego lodowata noc, około zera stopni.

Ponad 500 km pod wiatr – ale za to meta w Augustowie.
Lodowato zimna noc – ale za to piękny i słoneczny dzień.

Ruszam w Wielki Piątek, chwilę po 5 rano. Mijam niewielką grupkę ludzi idących stacjami drogi krzyżowej o świcie. Jadąc obok, przez moment jestem razem z nimi. Moja trasa będzie ciężka. Ale nie od razu. To się stanie później. Teraz mimo, że wiatr wieje już od tak wczesnej godziny – jedzie się bardzo dobrze. Nic w tym dziwnego. Na początku zwykle jest łatwo.

Rzeczy mam ze sobą bardzo mało. Chyba nigdy dotąd nie jechałam samowystarczalnie trasy ultra z tak małą ilością bagażu.
W małej podsiodłówce: para skarpetek, potówka z długim rękawem, 2 kanapki, zapasowe baterie, wiatrówka i kurtka puchowa.
W małej torbie pod ramę: zestaw do podstawowych napraw roweru, papier toaletowy, zapięcie –linka, batoniki i żele oraz folia NRC.
Torebka na ramie: perfum, batoniki i żele.
Torba na kierownicy: 2 kremy przeciwsłoneczne, aparat, tablet, telefon, sudocrem, leki, Spot, klucze do domu, chusteczki, portfel.
No i to tyle.
Żadnego zestawu do spania, czy gotowania. Ma być pociągnięte na raz. Ma być spanie w pociągu oraz jedzenie w pośpiechu.

Do Janowca docieram zgodnie z planem, a nawet nieco wyprzedzam plan. Gratuluję sobie w duchu sprawnej jazdy pod wiatr. Biorę kawę, zjadam jedną z dwóch zabranych z domu kanapek, smaruję się kremem przeciwsłonecznym i już z powrotem jestem na trasie. Wiatr dokucza i jest to wyraźnie odczuwalne. Wiedziałam, że tak będzie, dlatego na kartce schowanej w portfelu mam szczegółową rozpiskę – na którym kilometrze mogę dać sobie spokój i wrócić do domu. Pierwsza okazja to będzie Toruń. Planuję, że w razie katastrofy, kupię na pociechę toruńskich pierniczków i wrócę do domu.

Wiatr męczy, a ja… coraz bardziej to akceptuję. Pierwszy fragment terenowy zaliczam w Żninie. Ups! To nie tak miało być. Trasę zaprojektowałam bite dwa lata temu, wtedy jeszcze nie było remontu i robót drogowych. Wbijam się w remontowany, rozkopany odcinek. Częściowo da się jechać, częściowo trzeba iść. A cenny czas przecieka. Minuta po minucie.

Droga do Barcina, którą jeżdżę zwykle w soboty, dziś jest po prostu tragiczna. W weekendy jest tu pusto lub pustawo. Dziś natomiast przypomina to jakąś TIRostradę. Nic miłego. Potem, aż do Gniewkowa, jest umiarkowanie. Nie czerpię zbyt dużo radości z uciekających kilometrów. Wiatr i duży ruch sprawiają, że jestem lekko poirytowana. Lasy pomiędzy Gniewkowem a Toruniem dają wytchnienie. Od razu robi się przyjemniej. Cisza, spokój, wszystko kwitnie… łzawią oczy. Wiosna!

Przejazd przez Toruń bardzo sprawny. W McD, który jest prawie na wyjeździe z miasta (159 km mojej trasy) jestem o 13.45, tj. z piętnastominutowym wyprzedzeniem w stosunku do planu. Zjadam zestaw z rybą (tym razem niestety przygotowali bardzo szybko – a miałam ochotę chwilę posiedzieć) i wracam na trasę. Droga do Golubia-Dobrzynia zlatuje zupełnie zwyczajnie. Nic specjalnego się nie dzieje. Pod zamkiem zatrzymuję się, by zrobić zdjęcie, jest godzina 16, w nogach 192 km. Na rynek nie wjeżdżam – szkoda mi dziś czasu.

Odcinek pomiędzy Golubiem-Dobrzyniem a Lidzbarkiem jedzie się ciężko. Wiatr wieje dość mocno, a ja mam już kawałek trasy w nogach. W dodatku drogi w niektórych miejscach są nierówne i dziurawe. Generalnie wygląda to tak, że albo droga ma fatalną nawierzchnię i nie ma na niej ruchu, albo droga jest ok., ale z ruchem dramat. Podczas jazdy zjadam batonika. Jest dziwnie zapakowany: w folię i kartonik. Brzegiem tego kartonika rozcinam górną wargę. Jest to pierwszy (i jedyny) raz, gdy cieszę się z chłodnego wiatru w twarz. Może przynajmniej osuszy krew. Póki co podcieram ją rękawiczką podczas jazdy. Trochę pechowo, bo jak teraz jeść i jak pić? Jak się uśmiechać? Bo jadąc raz po raz uśmiecham się… do swoich myśli. Każdy ruch ustami powoduje, że krew leci na nowo. Myślę sobie, że wyglądam z tą krwią na ustach pewnie okropnie. No cóż, na razie nic z tym nie zrobię.

Trasa omija Brodnicę. No i całe szczęście. Kiedy w Osieku widzę korek na drodze nr 560 w stronę miasta, to bardzo się cieszę, że nie muszę tam jechać. Za to wpada zupełnie nowy odcinek. Odcinek, na którym częściowo nawierzchnia jest niewiadomą. Być może będzie tam teren. W rzeczywistości jest zupełnie nieźle. Czystego terenu jest może jakieś 150 m. Reszta to szosa, albo płyty betonowe. Trafia się też kilka krótkich, acz ostrych podjazdów. Dalej, do Lidzbarka, jadę tak jak do Olsztyna. Dawno nie leciałam tej trasy, miło więc odświeżyć.

W Uzdowie, na rozdrożu stacja paliw. Nie zatrzymuję się, aby nie kusiło. To właśnie tutaj jest możliwość łatwego wycofania się z trasy. To tu można odbić na Działdowo. To zaledwie 14,5 km stąd. Jadę zatem twardo, w stronę Nidzicy. Zapada zmierzch. Jednak po tak słonecznym dniu niebo długo jeszcze jaśnieje. Poza tym wschodzi Księżyc. To będzie piękna, jasna noc, w końcu Księżyc w pełni. Do Nidzicy dojeżdżam po ciemku, za mną 303 km, godzina 22.30. Na stacji Moya, jak zwykle, siedzi kot. Odkąd pamiętam – tu zawsze jest kot. Wchodzę do środka ogrzać się i wypić coś. Na zewnątrz jest zimno. Obsługa pozwala, bym wniosła rower do środka. Początkowo protestują nieco, ale wyjaśniam im, że rower jest czysty, bo dziś przecież nie padało. Poza tym to kolarzówka, czyli rower jest cienki mniej więcej jak ja. To od razu wprowadza radosny nastrój i po chwili wraz z rowerem siedzę przy stoliku. Niewesoło mi było, kiedy tu zajechałam. Na ultra bowiem nie zawsze jest wesoło. No ale gorąca czarna kawa i zapiekanka sprawiają, że z chwili na chwilę jest coraz lepiej. Gdyby tylko nie moje alergiczne, szczypiące oczy oraz rozcięte usta, to by było super. To tu ubieram zestaw na noc. Zakładam dodatkową potówkę i jadę. Nidzica to rozjazd. Jeśli się chce lecieć do Olsztyna, to trzeba skręcić w lewo. Natomiast do Augustowa jedzie się na wprost. Po raz pierwszy widzę nidzicki zamek. Jadę miastem, jest pusto i naraz słyszę za sobą powarkujący delikatnie silnik TIRa. Zjeżdżam w zatoczkę autobusową i rękę pokazuję, że ma jechać. On jednak mruga mi światłami i dalej spokojnie jedzie za mną. Wyprzedza dopiero później, gdy ma do tego dobrą sposobność. Miło.

Jazda nocą jest nudna. Nudzi mi się okropnie. Staram się myśleć o wiszącym nade mną Księżycu w pełni, świeci mocno , jak jakaś lampa. Mimo to ogarnia mnie senność. Pierwsza przypadkowa wiata jest moja. Kładę się i leżę kilka minut, rozprostowując kości. Kilkanaście km dalej ta sama sytuacja. Jest wściekle zimno. Temperatura nocy mieści się w przedziale od -1 do +3 stopni. Ubieram na siebie dokładnie wszystko co ze sobą mam. Nawet kurtkę puchową i drugą wiatrówkę. Na prawą stopę (nie wiem czemu ale była bardziej podatna na zimno niż lewa) zakładam foliówkę. Ależ mi zimno!

Myślę sobie, że najważniejsze teraz to przetrwać ten kawałek co przede mną, tj. kilkadziesiąt km do Myszyńca. Tam jest całodobowy Orlen. W duchu nieco się boję co oznacza słowo „całodobowy”: będzie można wejść do środka, czy to tylko okienko – kasa nocna? Na szczęście można wejść. Cieszę się z tego bardzo. Biorę dużą herbatę ze wszystkimi dodatkami oraz zapiekankę i dochodzę do siebie. 373 km, godzina 3.23.

Potem nadal jest noc. Na niebie ani jednej chmury, to bardzo jasna noc. Dzień po niej wstaje upiornie rześki. Zimno, że hej! Teraz, wraz z nowym dniem, pewnie znowu wzmocni się wiatr, który na czas nocy odczuwalnie zelżał. Tak właśnie się dzieje. Znowu wieje w twarz. Drogi są coraz gorszej jakości. Na szczęście ruchu nie ma dużego i można swobodnie ćwiczyć jazdę slalomem, by omijać co większe wyrwy.

Na stacji Orlen w Szczuczynie melduję się o 8.12 mając za sobą 447 km. Miałam tu być około 6 rano, jest więc opóźnienie w stosunku do planu. Nie przejmuję się tym jednak wcale, bo planując uwzględniałam opóźnienia i wiem, że cały czas wszystko jest zupełnie ok. Na stacji bardzo miła obsługa. Pan mówiący ze śpiewnym akcentem pyta mnie dokąd jadę tak od rana. Odpowiadam mu więc, że jadę spod Poznania do Augustowa i w sumie to od wczorajszego rana. Jest mocno zaskoczony, ale chyba podoba mu się ten projekt, bo przynosi mi wygodne krzesełko, bym usiadła do kawy i ciasteczka. Na Orlenie w Szczuczynie nie ma miejsca by usiąść z kawą, jest tylko wysoki stolik by chwilę przy nim postać. Fajnie jest więc usiąść na te kilka chwil.

Końcówka trasy, tj. te ostatnie 86 km to prawie w całości katastrofa. Dzień jest piękny i jeśli chodzi o piękno – to wszystko. Poza tym jest strasznie. Moja krtań nieco ucierpiała od zimnego nocnego powietrza. Alergicznie szczypią mnie bardzo mocno oczy i czuję, że są spuchnięte, bo ciężko jest mrugać. Biegają tu luzem psy. Biegają, szczekają i gonią – dzięki temu mam okazję by przypomnieć sobie dlaczego tak bardzo nie lubię psów. Agresja i hałas = pies. Wiatr masakruje. Pagórki masakrują. A najbardziej masakrują dziurawe i wyboiste drogi. Rower cały skacze, a ja wraz z nim. Gdybym tu mieszkała, to nigdy w życiu bym nie kupiła kolarzówki. Żołądek zaczyna mi wariować od tego trzepania po wybojach. Mam najzwyklejsze na świecie objawy choroby lokomocyjnej. Na rowerze. Z tego wszystkiego, zmieniam trasę. Końcówkę lecę po DK 16. Nikogo nie namawiam do jazdy tą drogą, bo tu pewnie w zwykły dzień jest strasznie: wąska, bez pobocza, pagórkowata i kręta. To chyba wystarczy w ramach antyreklamy? Jednak w Wielką Sobotę jest tu pusto, a sam asfalt jest perfekcyjny. Żołądek szybko się uspokaja i znowu mogę czerpać radość z jazdy. Ta końcówka jest nawet miła, bo nie wieje już centralnie w twarz, tylko z boku.



W Augustowie tłumy ludzi i masa samochodów. Krótki przystanek na Orlenie i potem wizyta przy fontannie w parku, w ścisłym centrum. Ładnie, ale jestem tu tylko na chwilę. Zatkany alergicznie nos zmusza mnie do poszukiwania apteki. No a potem jeszcze jadę nad Nettę. Znad rzeki nie wracam już do centrum. Zniechęca mnie nawierzchnia z kostki i tłumy ludzi. Jadę bezpośrednio na dworzec kolejowy, który jest dziwnie z boku miasteczka.

Podróż pociągiem 2-etapowa. Pierwszy etap Augustów-Warszawa Centralna. Pociąg był prawie pusty, w przedziale byłam sama, więc położyłam się i usiłowałam spać. Potem jakieś 2 godziny przesiadki w Warszawie. Pierwotnie miałam plan by wysiąść na Wschodniej i pojechać rowerem koło Stadionu Narodowego, dalej do centrum i pod Pałac Kultury. Jednak zrezygnowałam z tego planu ze względu na oczy, które były całe przekrwione i spuchnięte. Wysiadłam więc na Centralnej, na chwilę tylko wyszłam na zewnątrz zobaczyć PKiN, a resztę czasu spędziłam w McD starając się nie zasnąć nad zestawem. Podróż pociągiem do Poznania była… średnia. Nocne pociągi to jednak niezbyt fajna sprawa. Nocami lepiej jest być na rowerze, niż w pociągu. Kiedy więc o 2.30 w nocy w Wielkanoc wysiadłam z pociągu i wsiadałam na rower, czułam się szczęśliwa i zadowolona.

ZDJĘCIA

Średnia prędkość jest netto, bez postojów. Uwzględnia za to ona piesze odcinki w terenie oraz spacer po Augustowie.




Zaliczone gminy: Janowo, Wielbark, Rozogi, Myszyniec, Łyse, Turośl, Kolno obszar wiejski, Kolno miasto, Grabowo, Szczuczyn (10 nowych gmin).

kategorie bloga

Moje rowery

Hardtail 78409 km
Przełajówka 51579 km
Terenówka 26133 km
Kolarzówka 51959 km

szukaj

archiwum