Gatto.Rosablog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl
Statystyki zbiorcze na stronę

Znajomi

wszyscy znajomi(99)
Kalendarz na stronę

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kot.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

do 600

Dystans całkowity:2272.21 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:86:34
Średnia prędkość:19.78 km/h
Maksymalna prędkość:42.10 km/h
Suma podjazdów:9598 m
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:568.05 km i 28h 51m
Więcej statystyk

MRDP 2021 (11 i 12)

Środa, 1 września 2021 Kategoria do 600, Kocia czytelnia, MRDP 2021
Km: 600.00 Km teren: 0.00 Czas: 33:18 km/h: 18.02
Pr. maks.: 42.10 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2426m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Rano czuję się chora. Sen? Niby był, ale słaby. Hałas z recepcji, strach przed pluskwami, dreszcze i zimne poty. Chyba mam gorączkę, czuję się zmęczona. Jem śniadanie poowijana w ręczniki. Potem ubieram strój rowerowy i idę po rower. Zabieram go i wychodzimy razem na rześki przedświt. Droga krajowa nr 31 jest o tej godzinie zupełnie znośna. Jest wcześnie, gdy przelatuję przez Górzycę. Kiedyś, gdy mieszkałam w internacie, miałam koleżanki – właśnie z Górzycy. Mówiły, że nic tam u nich nie ma, ale do Niemiec za to blisko. Niewiele pamiętam z Górzycy. Ale wspominam Magdę i Martę oraz nasze wspólne imprezy.

Na wjeździe do Kostrzyna n. Odrą (28 km trasy) zatrzymuję się na stacji Shell. Poranek jest bardzo zimny i potrzebuję kawy. Kawa jest wprost okropna. Gorszą to piłam już chyba tylko na TABR, w Corvallis, w stanie Oregon. Tamtej kawy chyba nic nigdy nie przebije, ale ta też jest fatalna.

Potem, w Kostrzynie, próbuję jeszcze wbić do McD po ofertę śniadaniową na zapas, ale jest jeszcze zbyt wcześnie – nieczynne. Kolejna okazja przed Osinowem Dolnym, McD na 90 km dzisiejszej trasy. Wreszcie! Mocno się starałam, by dotrzeć tu przed godziną 11. A to dlatego, że tylko do 11.00 można kupić ofertę śniadaniową, w której dostępne są bardzo smaczne bułki z jajkiem i pieczarkami. Odkąd wycofali bułki z filetem rybnym, McD istnieje dla mnie tylko do godziny 11.00.

Pamiętając MRDP sprzed 4 lat, tym razem postanawiam zrobić tu duży zapas żarcia. Wtedy wzięłam zestaw na miejscu oraz 1 bułkę na wynos i zjadłam ją wieczorem na Wolinie. Teraz biorę zestaw na miejscu oraz 3 lub nawet 4 bułki na wynos. Niestety jest też rozczarowanie – skończyły się pieczarki i mogę kupić tylko uboższą wersję – z samym jajkiem. No ale dobre i to…

Dzień jest słoneczny i trochę wieje w twarz. Za Cedynią szosa ucieka do lasu. Marne to pocieszenie, bo droga jest wąska i wybitnie dziurawa, a do tego mocno pagórkowata. Te pagórki ciągną się przez następne 44 km. Na szczęście jednak nawierzchnia nie jest cały czas aż tak zła.

W Gryfinie jest już płasko, ale to miasto to jakiś koszmarek. Ogromny ruch i korki. Trudno jest się tu przebić, dlatego lecę jak się da: to ulicą, to chodnikiem. Za Gryfinem trochę lepiej, a potem to już są przedmieścia i sam Szczecin. 4 lata temu były tu remonty dróg i duży ruch. Teraz jest akceptowalnie. Mocno motam się w Goleniowie, w którym robię krótką przerwę na stacji. To 200 km trasy. Próbuję stąd wyjechać i jadę źle. Potem przez miasto też jadę źle (przynajmniej 3 razy) i muszę się wracać. Gdzieś tu spotykam kibica. Kompletnie nie znam chłopaka, a on stoi z boku drogi, bije mi brawo i mówi, że czekał tu na mnie. Od razu robi mi się milej! Do mety jeszcze 400 km, a tymczasem czuję się już nieco zmęczona tą dzisiejszą jazdą oraz wiatrem. Drogi to skrajności: od niesamowitych dziur, po krajówki. Sama nie wiem co wolę, chyba nic. Po wydostaniu się z Goleniowa, już nie błądzę.

Następnie jest jazda drogami technicznymi wzdłuż trasy S3. Znam je, bo całkiem niedawno jechałam nimi do Międzyzdrojów. Wiatr wieje w twarz i jest wieczór. Wiem, że jestem tu zdecydowanie zbyt późno! Matematyk ze mnie wyjątkowo marny. Liczę jednak w głowie trasę i wychodzi mi, że do Wolina dojadę krótko przed 22:00. Nie wygląda to dobrze. 4 lata temu w Wolinie, na niedużym Orlenie, byłam wieczorem, ale jeszcze za jasności! Mam dobrych kilka godzin opóźnienia w stosunku do siebie sprzed 4 lat.
Kiedy to się stało?
Jak to się stało?
Niepotrzebnie zadręczam się pytaniami. Przecież doskonale znam odpowiedź: WIATR.

Wściekłość i zrezygnowanie – są to główne uczucia teraz. Wieje. I nie mogę nic z tym zrobić. Na słuchawkach muzyka, żeby było lepiej. Przed Wolinem S3 zamienia się w zwykłą krajówkę, która oczywiście łapie cały ogromny ruch z ekspresówki. Na szczęście jest tu pobocze. Jest już od jakiegoś czasu zupełnie ciemno. Wolin osiągam po ciemku i na Orlenie melduję się faktycznie krótko przed 22. Piję tu kawę i zjadam coś słodkiego oraz biorę 1 puszkę Red Bulla. Na czarną godzinę. Siedzę tu do 22, czyli tak długo, jak jest czynne. Potem muszę wyjść. Przede mną cała noc jazdy. Od samego rana, kiedy obudziłam się w hotelu w Słubicach wiedziałam, że te 600 km, które zostały do mety, trzeba dziabnąć na raz. Inaczej być nie może. Jeśli odpoczynki, to tylko na chwilę, po przypadkowych wiatach.

Zatem wjeżdżam w tę noc wierząc, że będzie ona jednocześnie ostatnią. Regeneracja na małym Orlenie na Wolinie była za krótka, więc wchodzę jeszcze na dużą stację w Międzyzdrojach. Dalej ze stacjami to już będzie raczej cienko. Przejazd przez Międzyzdroje, a potem wpadam w lasy Wolińskiego Parku Narodowego. Jest tu trochę górek, ale jadę je z uśmiechem. Nie jest to przecież nic strasznego. Trochę delektuję się tymi nocnymi podjazdami. Wiem bowiem, że do mety coraz bliżej i jeszcze trochę, a cały ten czas zamieni się we wspomnienia. Zaciskam łapki na kierownicy. Nie chcę o tym myśleć teraz. Chcę jechać! Tak, jakby jutra miało nie być.

Międzywodzie, Dziwnów. Pewnej Wielkanocy jechałam trasą nadmorską i zaliczałam gminy. Jest tu ładnie. Przed moimi oczami projekcja tamtych mglistych i chłodnych dni. Teraz, tu – w nocy.

Nad rzeką Dziwną robię zdjęcie. A potem Orlen w Dziwnowie – zamknięty. Gaszę lampki i staram się być niewidzialna. Siadam na chwilę i zjadam jedną z bułek z McD, którą kupiłam rano w Osinowie. To było jeszcze dziś rano, czy już wczoraj rano? To wszystko się zlewa w jeden czas: noco-dzień-dnio-noc. Jedząc, chwilę gadam z M. Jest wtedy coś około 1 w nocy. A zatem kanapki kupiłam wczoraj rano. 



Kawałek za Dziwnówkiem wjeżdżam w las. Wjeżdżam lekko chwiejnym kołem. Upomina się o mnie sen. Rozglądam się i w tej ciemności zauważam znak kierujący na parking leśny. Szybka analiza: czyli tam pewnie jest wiata. Pewnie nawet lepsza niż jakikolwiek przystanek autobusowy, bo lekko oddalona od drogi. Wjeżdżam i faktycznie jest wiata, w głębi drogi stoi jakiś większy samochód, ale nie przejmuję się nim zupełnie. Bo jest tu drewniana wiata ze stołem i ławkami. Otoczona lasem. Zaciszna. Raczej ciepło tu, zupełnie nie wieje. Idealnie! Gaszę lampki. Zdejmuję kask i okulary i to wszystko. Stół, czy ławka? Wybieram ławkę. Kładę się na boku i czuję jak drewno uciska mi kości. Kładę się na plecach, jak w domu, i odpływam. Leżę na gołych deskach. Bez żadnego przykrycia. Czuję się wspaniale. Zasypiam. 

Otwieram oczy po godzinie. Chyba jestem wypoczęta. Gdybym jednak wiedziała, co będzie dalej, to spałabym jeszcze. No ale nie wiem i opuszczam to znakomite miejsce. Za mną 293 km. Środek lasu za Dziwnówkiem i środek nocy. Jadę. Kolejne miejscowości raz po raz wyłaniają się z mroku nocy. Czasem słyszę też wyraźnie szum morza. Jest fajnie! W którymś z nadmorskich kurortów mijam wiatę przystankową, a w niej śpi jeden z naszych. Jadę akurat bez kręcenia i cykanie bębenka tylnej piasty go budzi. A to pech! Od tej pory tasujemy się aż do Kołobrzegu.

Za Rewalem trasa ucieka w głąb lądu, do Trzebiatowa, i wraca nad morze dopiero w Kołobrzegu. Jest niemożliwie zimno, a nad ranem pojawiają się mgły. Zmęczenie, zimno – to wszystko sprawia, że czuję się strasznie. Zieleniewo tuż przed Kołobrzegiem witam już za dnia. Świeci tu słońce, jest mgła i tak bardzo zimno! Trzęsę się cała. Zatrzymuję się na pierwszej napotkanej stacji, jest ona z prawej strony drogi. Biorę kawę, trochę słodyczy. Tragedia. Mój organizm nie chce przyjąć jedzenia. Chyba muszę spróbować zasnąć. Mówię pani z obsługi, że na chwilę się położę, a jeśli ktoś w międzyczasie ukradnie mi rower, to nic złego się nie stanie. Kładę się na miękkim i długim skórzanym siedzisku. Leżę, ale sen nie chce nadejść. Słyszę muzykę, która się tu sączy. I staję się tą muzyką. Przewodzę ją przez siebie doskonale i ona leci potem dalej. Nie zasypiam nawet na chwilę. Ten czas jest jak udręka i chyba moja rodzina musi to czuć. Nawet Tata pogania mnie. Przecież jest dzień! Co ja tak długo tu robię, dlaczego nie jadę? Wstaję. Siedzę. Pani widząc, jak jestem niewyraźna, robi mi herbatę.

No a potem wsiadam na rower i jakoś kręci się ten świat, pod moimi nogami oczywiście. W normalnych warunkach, bardzo lubię Kołobrzeg. Uważam, że jest tu wszystko, czego nad morzem można chcieć. Jednak jechać tędy kolarzówką, głównymi ulicami, nie jest zbyt przyjemnie. Świeci słońce i wieje w twarz. Ruch umiarkowany.

Mielno to 390 km trasy. Ludzi całkiem dużo, dużo też budek z goframi. Przy jednej się zatrzymuję i biorę gofra z owocami i bitą śmietaną. Z nową energią mogę teraz jechać dalej. I dalej walczyć z wiatrem. Szkoda, że nie udało mi się sprawniej jechać w nocy, bo wtedy wiało jednak mniej. Teraz wieje mocno i wysysa to siły. Gdzieś między Łazami a Dąbkami wiszę na tej trasie – tak jak ptaki czasem wiszą na niebie, gdy mocno wieje. Jest to jeden z nielicznych momentów, gdy żałuję, że jestem tu sama. Marzę, by siąść na kole. Ustawić się wygodnie w dolnym chwycie, pochylić głowę. Nic, tylko plecy przed sobą, tylne koło, buty, skarpetki, łydki. Żeby było równo, spokojnie i bez szarpania. Żeby nic ode mnie nie chciał, nic nie mówił. Tylko jechał. No ale to nie może się spełnić. Na pewno nie tu, na pewno nie teraz.

Następny przystanek to Dąbki. Jest popołudnie, 442 km za mną. Chyba pora na obiad. Dużo tu lokali, wchodzę do pierwszego lepszego. Wybór też duży, więc biorę makaron z krewetkami i zupę grzybową. Jest to chwila, gdy mogę odpocząć od wiatru i sprawdzić w telefonie, co dzieje się na trasie. Oraz trochę pogadać przez Internet.

Po obiedzie robi mi się lepiej. Jadę przez różne miejscowości, które zlewają mi się w jedno aż do Ustki. A przed Ustką jeszcze telefon do szpitala, bo właśnie dziś operację składania obojczyka miał K. Na szczęście wszystko poszło dobrze. Na dojeździe do Ustki spotykam Pawła Brzyskiego. To kolega poznany na zeszłorocznym MPP. Wyjechał mi teraz na spotkanie. Lecimy sobie razem do Ustki, która już jest zupełnie blisko. W Ustce wchodzę na chwilę na stację, potem pod stacją zjadam ciasteczka. Częstuję też Pawła. Bierze z jakąś taką nieśmiałością, więc tłumaczę mu, że nie musi się krępować. Ja nic nie mogę od niego wziąć, ale on ode mnie - tak. To spotkanie przywraca mnie do świata żywych na dłuższy czas. Czuję, że mam energię i nastawiona jestem bardzo pozytywnie do dalszych 130 km, które mi zostały do mety. Niepokoi mnie za to prawa stopa. Obie stopy mocno mam obolałe. To chyba od ciągłej jazdy w zimnie oraz często w deszczu. Ale w prawej coś zaczyna dziwnie trzeszczeć. Trudno nastąpnąć i iść, na szczęście da się jakoś jechać.


fot. Paweł

Wieczór robi się chłodny. Ubieram się cieplej na jednym z przystanków przy drodze. I wtedy myślę sobie, że to nadal jest jeszcze daleko, a te kilometry, które pozostały to są górki i po dziurach – pamiętam przecież! Jak błyskawica przelatuje przez moją głowę myśl, że nawet jeśli teraz czuję się dobrze, to wraz z nastaniem ciemności, wszystko się zmieni. Organizm upomni się o swoje. Upomni się o SEN.

Zaczyna być dziwnie jeszcze przed zmrokiem. Mam wrażenie, że widzę nieostro. Moje oczy są jak aparat fotograficzny, który usiłuje złapać ostrość. Powinnam iść spać, ale przecież do mety już tak blisko!

Dalej jest tylko gorzej. Jest około godziny 21. Leżę pod blaszaną wiatą przystankową. Dookoła zupełnie ciemno, jakieś drzewa. Co rusz odpływam i zaraz wracam budzona przez zimno i dreszcze. Mój telefon żyje własnym życiem. Spływają na niego gratulacje, różne dziwne pochwały. I myślę sobie, że świat dookoła musiał oszaleć. Przecież ja jeszcze nie dotarłam do mety i możliwe, że nigdy nie dotrę. LEŻĘ tu. To się nie dzieje.

W. próbuje mnie z tej wiaty wyciągnąć. Pisze do mnie:
„Nie możesz stanąć już
jazda!
na metę
już kawałek”
„to ostatnia czarna godzina przed metą”


Czuję się mniej więcej tak, jakbym z całych sił była ciągnięta za rękaw. Wstaję więc i siadam. Wypijam Red Bulla. Tego, co go wiozę na czarną godzinę. Ta czarna godzina będzie trwała dłużej niż każda inna zwykła godzina. Właśnie wchodzę w drugą noc na rowerze, mając w nogach już ponad 3000 km maratonu. To granica, której nigdy dotąd na dobre nie przekroczyłam, choć byłam kiedyś blisko. Zaraz dowiem się, jak tam jest i, że jeśli dotąd się tam nie było, to lepiej nie naciskać tej klamki, nie przechodzić przez próg, nie zaglądać… Nic dobrego tam nie czeka. 

Jeszcze jedno desperackie spojrzenie za siebie i… zamykam za sobą drzwi. Nie ma teraz już nikogo. Tylko ja i rower i szosa i noc, aż do mety. Jeden Red Bull to jest zdecydowanie za mało, by mnie obudzić. Jadę i śpiewam na głos, żeby zachować przytomność. Mój głos brzmi po prostu nieznośnie. Nie umiem śpiewać, ale mam bardzo dobry słuch, więc słyszę każdy fałszywy dźwięk oraz barwę głosu, która mogłaby być milsza dla ucha!

W ten sposób docieram do Wicka (536 km trasy, a więc do mety jeszcze 64 km). Jest tu czynna Biedronka. Wlatuję do środka i kupuję kilka Red Bulli. Nie pamiętam ile. Chyba 3. Wlewam je wszystkie do bidonu i piję stopniowo.

Nocny zjazd do Czymanowa, nad jezioro Żarnowieckie, jest straszny. Droga dwoi mi się i troi przed oczami, wszystko się rozjeżdża i mam wrażenie, że jeszcze chwila i stracę równowagę i się przewrócę. Ogarnia mnie panika. Czuję, że ani nie umiem się w tej sytuacji zatrzymać, ani jechać dalej. Serce galopuje i wtedy… w oddali, na dole widzę światła. To mnie przywraca do porządku. Z całych sił koncentruję się na tych światłach. Panika powoli odpuszcza i zamienia się w zwykły strach, nad którym mogę panować.

Potem przez chwilę jest płasko, a następnie wyjazd znad jeziora i mocno pod górę. Podjazd prawie w całości robię w siodle, czym sama siebie zaskakuję na tym etapie i w tym stanie fizycznym. Dalej jest droga, na której 4 lata temu spotkałam Michussa. Siedziałam wtedy pod wiatą, gdy on się pojawił. Jadąc usiłuję odgadnąć, która to była wiata. Nie udaje mi się to jednak.

Następnie mijam stojący samochód. Stoją przy nim ludzie i rozmawiają. Spoglądam na nich. Mają dziwnie poważne twarze. Patrzę na samochód i zauważam, że również pod samochodem są ludzie. Ich ręce i głowy z upiornie wyglądającymi oczami wystają spod kół. Wydaję z siebie dziki wrzask. Coś z pogranicza krzyku i pisku jednocześnie. Uciekam stamtąd, nie wiedząc do końca, co wydarzyło się przy tym samochodzie, dlaczego tamci ludzie leżeli pod kołami, a reszta tak po prostu nad tym wszystkim spokojnie stała.

Jadę i moje serce pracuje dziwnie. Oddech również odbiega od normy. Myślę sobie, że chyba się położę. Na chwilę. Jadę już przez Jastrzębią Górę i do mety mam może 2 kilometry. Źle się czuję, muszę odpocząć. Patrzę więc za ławką, bo przecież nie położę się na ulicy! Nie ma ławek i płakać mi się chce. Ale niestety nie mam siły płakać. Stwierdzam, że nie dojadę do mety. Jest coś około 2 godziny w nocy i oczywiście nie mam pojęcia jaki to dzień tygodnia.

A co jeśli Daniel – Dyrektor Wyścigu czeka na mnie na mecie? Ta myśl wydaje mi się zupełnie abstrakcyjna. Jest środek nocy, a ja jestem przecież po limicie. Więc wcale nie musi czekać. Jadąc pod latarnię mam problem z patrzeniem przed siebie, a to dlatego, że w twarz świeci mi mocne światło. Chyba latarnia. Ale przecież ona rzuca światło znacznie wyżej! Trudno mi zebrać myśli.

To światło, to jest Daniel! We własnej Dyrektorskiej Osobie! Radość czuję nie do opisania! Nagle wszystkie dziwne stany, w których plątałam się przez ostatnie godziny, ulatują gdzieś w kosmos. Czarna godzina właśnie się skończyła. Jest 2:20 w nocy. Mój czas: 12 dni, 14 godzin i 20 minut. Jestem na mecie MRDP i Daniel czeka tu na mnie. Rozmawiamy zupełnie normalnie, logicznie składam zdania. Chwilę czasu tu spędzamy. Otrzymuję medal i statuetkę dla najlepszej solistki. Miłoooo bardzo! Ściskam serdecznie Daniela z tej radości i razem jedziemy potem do Gościńca Ori, bazy maratonu.



Dopiero w Ori czytam Internet, a tam niespodzianka, M. obserwował do końca i w środku nocy patrzył, jak usiłuję dotrzeć na metę:
„No i jak? 22 minuty bez aktualizacji, a do mety kilka km”
„O, widzę, że „Zawodnik Marzena Szymańska zdobył punkt META”. Gratulacje :)
Lepiej późno, niż wcale :D”



Dla mnie to już jest koniec wyścigu, jestem na mecie. Jednak MRDP jeszcze trwa, bo kilka osób nadal jest na trasie. Następnego dnia witamy na mecie Wojtka Łuszcza, Gio Eliavę, potem jest czas na jedzenie, spanie i zejście na plażę, a wieczorem witamy Gosię i Tomka. Wieczór spędzamy na imprezie ultra u Kazia Piechówki, a potem jeszcze w Gościńcu Ori. I tak mija ten przyjemny czas.











Spośród 79 osób, które stanęły na starcie, aż 36 wycofało się po drodze. Dużo. Pogoda uczyniła prawdziwy pogrom.

Na zakończenie podziękowania kieruję do:

Mojej Rodziny, która zawsze cierpliwie znosi moje kolejne rowerowe wyrypy. Wiem, że trochę nerwów Was to kosztuje. 

K. - za to, że mimo wszystko nie miał nic przeciwko, bym mogła jechać dalej i za kibicowanie.

P. - za codzienną porcję wesołych rowerowych rymowanek.

W. - za każdy odebrany telefon, wsparcie mentalne i empatię oraz wyciąganie z wiaty te niecałe 100 km przed metą.

M. - za to, że patrzeliśmy razem w niebo, z którego w oczy kapał deszcz oraz za „bycie przy mnie na trasie” w najbardziej absurdalnych godzinach.

Daniela - Dyrektora, za to, że chce mu się robić MRDP i za to, że czekał na mnie na mecie, sprowadził z miasta mój samochód oraz załatwił nocleg na mecie.

Kolegów spotkanych na trasie: Roberta, Jarka, Romana z Gorzyczek, Pawła – fajnie było się z Wami na chwilę spotkać.

Jesteście najlepsi!





KONIEC

Powrót do początku

Augustów

Sobota, 3 lipca 2021 Kategoria Augustów, Kocia czytelnia, do 600
Km: 552.00 Km teren: 0.00 Czas: 26:34 km/h: 20.78
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2177m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Bilet powrotny z Augustowa kupiłam na datę piątego lipca. Kupiłam na początku czerwca. Ostatnio coraz trudniej jest kupić bilet na osobę z rowerem, więc dla spokojności kupiłam z bardzo dużym wyprzedzeniem. Nie mogłam znać prognoz pogody na ten dzień. Miałam nadzieję, że trafię na dobry wiatr, brak deszczu i przyjemną temperaturę. Marzyła mi się też bezchmurna, jasna o tej porze roku, noc.

Kilka dni przed startem wiedziałam już, że prognozy są bardzo niepewne. One zmieniały się z dnia na dzień, co ewidentnie świadczyło o dynamice tego, co dzieje się na niebie… Wieczorem przed wyjazdem wszystko wskazywało na to, że będzie deszczowo i burzowo. Na sobotni poranek nie nastawiałam budzika wierząc, że obudzę się sama, w odpowiednim czasie. Ów odpowiedni czas nastał chwilę po 4 nad ranem. Wcale się nie ucieszyłam. Powierciłam się jeszcze pół godzinki, a ponieważ sen nie chciał wrócić, wstałam. Śniadanie i Internet. Internet na śniadanie, a właściwie prognozy. Reszta, tj. kanapki i herbata były dodatkiem do prognoz. A te wyglądały jeszcze gorzej niż wczorajszego wieczora. Jechać – nie jechać? A może po prostu iść spać… Zanosi się na co najmniej 3 solidne zlewy po drodze. No ale skoro mam już bilet, skoro mam zarezerwowany nocleg w Augustowie z niedzieli na poniedziałek, to szkoda odpuszczać. Wyjście z domu odwlekam, kiedy w końcu wychodzę i z bardzo umiarkowanym entuzjazmem ruszam, jest 6:02.

Początek jest tak ładny, jakby nie było w perspektywie żadnego załamania pogody. Bardzo przyjemny i słoneczny poranek. Pierwszą przerwę robię na stacji Orlen w Janowcu Wlkp. Biorę kawę i zjadam do niej własną kanapkę z serem. Jedną z dwóch, jakie zabrałam na tę trasę. Drugą obiecuję sobie wieźć na czarną godzinę. A jeśli ta nie nastąpi, to planuję zjeść ją w Augustowie.

Po drodze mam nieprzyjemną sytuację drogową. Nie pamiętam, co to była za wieś. Może i lepiej, przynajmniej nie będę miała złych wspomnień. Wyprzedza mnie samochód osobowy, który natychmiast potem skręca w prawo. Prawie mnie zmiata z drogi. Za kierownicą młoda podziurawiona kolczykami dziewczyna z sianem w miejscu, w którym u innych ludzi znajduje się mózg. Ucinam sobie z nią krótką pogawędkę dotyczącą jej kompetencji w zakresie prowadzenia samochodu oraz umiejętności myślenia i przewidywania konsekwencji tego, co robi.

Kiedy jadę do Torunia, niebo jest pełne chmur. Te chmury widzę już od dłuższego czasu. Niebo wygląda średnio i aż dziwne, że jeszcze nie zmokłam. W Toruniu robię postój na stacji Shell. Biorę zieloną herbatę oraz zapiekankę, jest 14:30. W ogóle nie czuję zmęczenia, oby tak dalej. Jadę potem przez zamknięty na czas remontu dla samochodów most drogowy. Potem kawałek wzdłuż Wisły. Na chwilę wchodzę za mury miasta, w sumie tylko po to by zrobić zdjęcie i już jadę dalej. Przejazd przez Toruń bardzo sprawny.





Gdzieś pomiędzy Toruniem a Golubiem-Dobrzyniem wychodzi słońce. Jestem kompletnie zaskoczona. Przecież miało padać! A tymczasem jest piękna pogoda i na tyle ciepło, że w końcu zdejmuję nogawki i wiatrówkę i jadę na krótko. Oczywiście burze są, ale na razie szczęśliwie przemykam pomiędzy nimi. W Golubiu-Dobrzyniu pod zamkiem jakaś większa impreza z dużymi balonami TVP. Jest dokładnie tak samo, jak w zeszłym roku. Tym razem decyduję się jednak odwiedzić rynek. Ostatnio nie byłam. A na rynku, gdy robię zdjęcia, zaczepia mnie kilku panów, wśród nich jeden w rozłożystym kapeluszu. Okazuje się, że jest przewodnikiem i oprowadza po mieście. Miłą pogawędkę kończymy wspólnym zdjęciem.





W drodze w stronę Brodnicy gonią mnie burze. I znowu mam szczęście. Żadna mnie nie dopada. Cały czas jadę suchym kołem. Do Brodnicy nie wjeżdżam. Trasa jest tak poprowadzona, by minąć miasto bokiem i uniknąć jazdy dość nieprzyjemną szosą. Wariantem tym jechałam już wcześniej. Jest tu kilka górek oraz krótki terenowy fragment. To znaczy był. W tym roku terenowy fragment zniknął pod asfaltem. Dla mojej kolarzówki to dobrze.





Do Lidzbarka docieram po serii nieostrych i niedługich, ale za to częstych podjazdów. Jest godzina 21:30 i szarówka.



Nie zanosi się na jasną noc. Niebo pełne chmur. Droga do Nidzicy ucieka mi na myśleniu o jedzeniu. Stopniowo robię się coraz bardziej głodna i z radością myślę o stacji Moya, którą zawsze odwiedzam, gdy jadę do Olsztyna lub Augustowa rowerem.



W zeszłym roku byłam tu 40 minut po północy. Teraz jestem 10 minut po niej. Wtedy było otwarte nocne okienko. Dziś, na szczęście, otwarte są drzwi. Wchodzę. Biorę kawę i zapiekankę. Mam nadzieję się obudzić. Jestem nieco senna. Piszę do rodziny i znajomych. Prawie wszyscy śpią. To trochę gorsza strona wyjazdów Ultra. Trudno odpędzić senność. Wszyscy śpią. Więc może i ja? Czuję, że kawa średnio pomaga. Myślę by wziąć jeszcze jakiś napój energetyczny. Wtedy dziewczyna zza lady mówi do mnie: lepiej niech pani nie bierze, trzeba uważać na serduszko. Mówi dokładnie w taki sposób – używając zdrobnienia. Kompletnie mnie zamurowało i natychmiast się obudziłam. To bardzo miła dziewczyna. Proponuje nawet, że jeśli potrzebuję, to mogę tu posiedzieć z nią do rana, tj. do 6:00, bo wtedy kończy zmianę. Rozmawiamy jeszcze chwilę i ruszam w dalszą drogę. Zgodnie z jej poradą, napój energetyczny wrócił na półkę.

Jadę dalej przez nocną Nidzicę. Czy tu bywa kiedyś dzień? Chyba nigdy nie byłam tu za dnia, a moja wyobraźnia potrafi czasem płatać figle. Nidzica to dla mnie noc. Wyobrażam sobie, że ludzie, którzy tu mieszkają utknęli w najdziwniejszym miejscu na ziemi – miejscu, w którym nigdy nie wstaje dzień.



Za Nidzicą jeszcze kawałek po starej trasie, a potem odbicie na objazd. Trwa cały czas remont drogi na Wielbark. W zeszłym roku 13 km szłam przez to prawie w całości pieszo. Nie chcę się znowu władować w te roboty drogowe. Noc lipcowa nie zawsze jest przyjemna. Ta jest zaskoczeniem. Niebo jest mocno czarne. Nie widać żadnych gwiazd. Czerń jest matowa od mgły. Mgliście, raczej ciepło, ciemno. Mam wrażenie, że ta noc nigdy się nie skończy. W tej ciszy, ciemności i mgle przychodzi do mnie ona. Senność. Przychodzi nieproszona i guzik ją obchodzi, że niedawno piłam kawę. Zaprasza pod drewnianą wiatę. Ciągnie mnie tam z całych sił i po chwili leżę na zbyt wąskiej ławeczce w dziwacznej pozycji: jedna noga zwisa w powietrzu, reszta mnie normalnie leży. Jest godzina 2:00, zamykam oczy. Jest godzina 2:10 – otwieram oczy. W międzyczasie nie wydarzyło się zupełnie nic. Nie zasnęłam, było jednak błogo i spokojnie. To wystarczy do szczęścia. Wstaję i jadę dalej.

Potem jest nocny Janów. Grupka rozwrzeszczanych chłopaków stoi przy samochodzie, obok przystanku autobusowego. Słyszę ich z daleka. Mocno przyspieszam. Jest nieprzyjemnie. Krzyczą do siebie: łapać go, zabrać mu rower! Uciekam szybko i nawet myślę, czy nie zajechać w jakiś zaułek, zgasić lampki i posiedzieć z kwadrans. Jeśli ruszą za mną samochodem, to nie ucieknę. Nasłuchuję, nie ruszyli. Nadal jadę szybko. 

Na okularach osadza się wilgoć z mgły. Nie da się tak jechać, nic nie widać. Zdejmuję okulary, by cokolwiek widzieć. Wybitnie nie lubię jazdy bez okularów. Kolejne miasto na trasie to Chorzele. Jeszcze przed miastem staje się przedświt. Cudownie pachną lipy. Wszystko ma kolor niebiesko-siny. Naraz widzę, że coś toczy się po drodze. Teraz! Tu! Kolizyjnie z moim rowerem. Nie zdążyłam nic zrobić. Najechałam jeża! Ujechałam w kompletnym szoku z 800 metrów, po czym do mnie dotarło, że przecież nie mogę go tak zostawić. Wracam, szukam, znajduję. Siedzi ten jeż na ulicy. Świecę na niego latarką. Nie rusza się, ale patrzy na mnie. Żyje. No to trzeba go ściągnąć z drogi i jeśli coś mu dolega, zadzwonić po straż miejską, do weterynarza. Zrobić coś. Jakie to szczęście, że jest Internet! Zaraz znajdę odpowiedni nr tel. Wymyślam, że wezmę tego jeża i przeniosę w rękach na pobocze. Szykuję papier toaletowy, by go bezpiecznie chwycić i gdy już jestem gotowa, jeż ucieka! Kątem oka widzę, że tupta na drugą stronę drogi. Idę za nim, świecę latarką, szukam w trawach i nie znajduję. Mam nadzieję, że przeżył to nasze niefortunne spotkanie.







O 4:17 znowu mnie łapie senność. Zauważam, że jest źle, gdy otwieram oczy i orientuję się, że właśnie przejeżdżam szosę w poprzek i kieruję się do rowu po drugiej stronie. No tak, wiata pilnie potrzebna. Na szczęście trafia się jedna. Niewygodna, ławka z metalowych kształtek. Uwiera w kości ale udaje mi się poleżeć całe 10 minut.

Poranek jest biały od mgły i upływa mi na odliczaniu kilometrów do Myszyńca. A odliczanie to ułatwiają ustawione gęsto tablice drogowe, które informują jak daleko to jeszcze jest. I cały czas informują, że owszem daleko. To by znaczyło, że jadę, a jakobym nie jechała. Droga do Myszyńca to prawdziwe utrapienie. W końcu jednak jest: Myszyniec i Orlen, godzina 5:54, 395 km. Biorę zapiekankę bez żadnego sosu (błąd, sos powinien być). Biorę też kawę oraz ciastko z serkiem i malinami. Bywałam w lepszym stanie, mniej zmęczona. Daję dziewczynom ze stacji mój telefon do podładowania, a sama skupiam się na wtłoczeniu w siebie zapiekanki. Prawie się udaje.



Potem Orlen pośrodku niczego. Pusta droga, gdzieś za Turoślą. Na liczniku 424 km, kupuję napój energetyczny. Jest godzina 10:00, gdy do Augustowa zostaje 100 km. Wiem, że to nie będą łatwe kilometry. Nie tylko zmęczenie daje się we znaki, gdy w nogach ma się te 450 km. Tu dojdą jeszcze fatalne nawierzchnie. Pamiętam je doskonale. Mam cichą nadzieję, że może coś się zmieniło, ale wiem, że szanse są raczej bliskie zeru.

Drogi, zgodnie z przypuszczeniami, są w strasznym stanie. Jeden z dłuższych podjazdów robię jak w letargu. Pomiędzy wybojami, dziurami, szczelinami. Nie da się. Po prostu nie da się jechać normalnie po nienormalnej drodze. Jadę zatem nienormalnie.

Szczuczyn to ostatnia stacja na trasie. Orlen. Stąd do Augustowa jest już tylko 80 km. Zabawne, jak człowiekowi zmienia się skala oraz poczucie odległości. Przecież cóż to jest? 80 km w zestawieniu z 470 km, które są za mną, to po prostu jest resztówka. Końcóweczka. Na stacji biorę dużą herbatę oraz zjadam swoją drugą i ostatnią kanapkę zabraną z domu. Tak, to ta kanapka na czarną godzinę. Na stacji lata dużo much. Jakaś plaga. Pani z obsługi ma charakterystyczny dla tego rejonu śpiewny akcent. Kiedy wychodzę ze stacji, trafiam na start przejazdu motocykli. Jest ich tu z pewnością ponad 100. Cała chmara. Motory warczą i ryczą, a w powietrzu unosi się zapach benzyny. Czekam wraz z innymi ludźmi, aż oni wszyscy przejadą. Niebo wygląda coraz gorzej.



Coraz gorzej wyglądające niebo każe przypuszczać, że wszystko skończy się soczystą ulewą. Aż trudno mi w to uwierzyć. Za mną 525 km na sucho. Naprawdę mam zmoknąć na tych ostatnich 26 km? Tymczasem jest piękna lipowa aleja. Lipy teraz kwitną i pachnie tu bosko.



Kropelka po kropelce. Tak to się zwykle zaczyna. A potem pada rzęsiście. Nie ma sensu czekać, bo zapowiada się kilka godzin deszczu. Jadę więc. Tym razem wyjątkowo nie projektowałam dojazdu do Augustowa bocznymi drogami. Dotąd zawsze były dobre warunki drogowe i mały ruch na DK 16. Dlatego mimo planów każdorazowo, mając dość dziur, leciałam krajówką. Tym razem poprowadziłam trasę od razu na DK16. I to był błąd. Warunki drogowe fatalne, ulewa. Ruch umiarkowany. Zapalam wszystkie lampki i ubieram kamizelkę odblaskową i jadę szybko. Nie jest to przyjemne doświadczenie…



Tablica z napisem Augustów pośród mocnego deszczu. Robię zdjęcie i szybko chowam telefon, żeby go nie zalało.



Potem dojazd do centrum, wizyta na rynku Zygmunta Augusta. Chwila niepewności – czy fontanna działa? W zeszłym roku była nieczynna. A przecież cała ta wyrypa była przede wszystkim dla tej jednej jedynej chwili – żeby stanąć przy tej wspaniałej fontannie i się nią nacieszyć.



Fontanna działa! W niepełnym wymiarze - nie wszystkie dysze są uruchomione. Woda nie jest wyrzucana wysoko do góry. Jest spokojnie. Pada deszcz. Pusto. Moknę tak dłuższą chwilę. Tracę poczucie czasu. Czekam. Czekam aż ktoś będzie tędy przechodził w to deszczowe popołudnie, żeby poprosić o zrobienie pamiątkowego zdjęcia.
Potem jadę do „Szuflady”, już tam na mnie czekają. Ładuję się z rowerem do pokoju, biorę prysznic, zakładam czyste i suche ubranie i idę na miasto. Program ten sam co ostatnio: obiad, spacer ul. Mostową nad Nettę, Albatros i ławeczka Beaty, wizyta w kościele, rynek Zygmunta Augusta i fontanna.



Na koniec dokładam jeszcze lody. Żeby mimo deszczu było słodko.


MRDP (1)

Sobota, 19 sierpnia 2017 Kategoria Kocia czytelnia, do 600, MRDP 2017, Ekstremalnie
Km: 560.70 Km teren: 0.00 Czas: 26:42 km/h: 21.00
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 3014m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
And when it's over and it's gone
You almost wish that you could have all that bad stuff back
So that you could have the good."

Od teraz na wiaty przystankowe będę patrzyła zupełnie inaczej. Nigdy nie będą to już dla mnie zwykłe przystanki autobusowe, lecz wspaniałe miejsca, gdzie można na chwilę wpaść w ramiona Morfeusza, zasnąć.Ławka pod wiatą – niczym wygodne łóżko. Wysprejowane napisy na ścianach - niczym drogocenne malowidła. Jest dach, są ściany… to prawie jak hotel! Trochę brudno, ale ostatecznie kogo to obchodzi? Przecież to zupełnie nieistotne, skoro samemu jest się niewiele bardziej czystym ;)

W końcu marzenie spełnia się. Wraz z grupką rowerowych zapaleńców, w pochmurną i chłodną sierpniową sobotę, stoję pod latarnią morską na Rozewiu. Są tu nie tylko maratończycy, ale też kibice. Najbardziej rozczula mnie Iga – 7,5-letnia córeczka Michussa – moja najmłodsza Kibicka. Przyjechała razem z Michałem na start z pięknie namalowanym kolorowym plakatem i ubrana w różową koszulkę z wizerunkiem kota! To było genialne. Iga – pozdrawiam Ciebie bardzo serdecznie!



Odbieramy nadajniki GPS, dzięki którym będzie można na bieżąco śledzić naszą pozycję na trasie. A potem widzę na żywo widok ów, na który tak czekałam: Daniel – dyrektor maratonu - przemawia przez megafon i prezentuje wielką mapę Polski z narysowaną trasą MRDP. Zaraz się zacznie. Maraton Rowerowy Dookoła Polski. 3142 km z limitem czasu 10 dni. Najcięższy ultra maraton w kraju. Ponad to nie ma już nic. Udział w tym maratonie to spełnienie marzeń każdego ultrasa. Ciarki mam na plecach. Z radości, że to już. Że to zraz! Że to właśnie teraz!



Startujemy o 12.10 i prawie od razu robi się… bardzo nieprzyjemnie. Wpadamy w mega korek. Ruch jest ogromny i ta mordęga trwa przez jakieś 60 km – aż do wydostania się z Trójmiasta. Maratończycy odważnie przeciskają się między samochodami, jadą środkiem pomiędzy pasami i sznurami aut. Kupa nerwów. Zupełnie nie umiem tak jeździć. Szybko zostaję z tyłu. Trochę lecę ścieżkami dla rowerów, trochę chodnikami, trochę ulicą. Jest to mega niewygodne i ultra upierdliwe. Zdarza mi się nawet przebiegać przez ulicę. Peletonu już dawno nie widać, a ja usiłuję się wydostać z tej okropnej aglomeracji. Szybko staje się jasne, że w tej sytuacji nie mam szans zdążyć na prom, z którego mamy ruszyć już na ostro. Tak więc moją jazdę w kat. Total Extreme zaczynam dużo szybciej niż inni soliści – jakieś 30 km za linią startu, kiedy to zostaję sama.

Nie. Świat wcale się nie kończy. Mam wiele solowych tras na koncie. Wiele samotnych nocy na rowerze. To żaden dramat i drobiazg ten nie jest w stanie wytrącić mnie z równowagi. Dużo bardziej przeszkadza to, że co chwilę chce mi się sikać ;).

Na prom Świbno docieram jako ostatnia. Za mną nie ma już nikogo. Przepływam na drugą stronę i widzę niosący pociechę i nadzieję na rychły koniec plakat z napisem: MRDP jeszcze tylko 3030 km. Zaczyna się wreszcie normalna jazda. Nie ma już korków i jazgotu samochodów. W okolicach Elbląga spodziewałam się spotkać ludzi z BS, jednak nie było tam już nikogo z kibiców. Powoli robi się szaro, tymczasem zauważam, że tylna lampka na dynamo przestała świecić. Podłączona była tak, by świeciła na stałe. Padła na szybkim zjeździe. Miało być dobre światło z tyłu non stop, a tu klapa.Na szczęście mam zapasową mocną lampkę tylną na baterie. Ta awaria dość solidnie mnie wkurza. Nie wiem jak to wszystko jest podłączone i trochę się boję, czy czasem ta awaria nie spowoduje następnej – tj. zgaśnięcia lampki przedniej. To by było dużo gorsze, bo jako zapas mam jedynie czołówkę.



Planuję pierwszą noc jechać bez snu, dlatego około 22.00 zatrzymuję się w Braniewie na Orlenie na kawę i kanapkę. Czuję też, że wreszcie mnie przestaje boleć głowa, która łupała od samego rana. Nocna jazda jest bardzo monotonna (jak zwykle – nie lubię jeździć nocą, bo to okropnie nudne), do czasu, gdy zauważam w oddali dwie migające lampki. W końcu doganiam te światełka. Są to Zuza i Olaf. Nie wiem jeszcze, że będziemy się tasowali aż do samej mety.

Noc jest chłodna i wilgotna. Mgliście, nieprzyjemnie. Dwa razy robię postoje na przystankach autobusowych. Inni wypoczywają podobnie - mijam kilka takich zajętych wiat. W jednej z nich śpi Wojtek Łuszcz. Jest na tyle zimno, że wyciągam folię NRC i owijam się nią. Kładę się na chwilę na przystankowej ławce. Nigdy bym nie pomyślała, że przystanek autobusowy może być tak cudownym miejscem do wypoczynku! Stoi nade mną Morfeusz... wszystko trwa może z kwadrans. Może nawet nie. Nie wiem nawet czy spałam, czy był to tylko półsen.

Poranek jest niewiele lepszy niż noc. Nadal zimno i mgła. W Baniach Mazurskich wchodzę do sklepu kupić bułkę i serek wiejski. Potem siadam przy stoliku na zewnątrz. Obok kręci się dwóch panów popijających piwko. Nie ma jeszcze 8 godziny, a oni już wstawieni! Kiedy tak siedzę i jem, ze sklepu wychodzi ekspedientka i proponuje herbatę. Jak miło! Po całej nocy w siodle gorąca herbata to jest to. Na to wszystko wjeżdża Robert1973. A to niespodzianka! Myślałam, że jest daleko z przodu. Tymczasem okazuje się, że tej pierwszej nocy spał kilka godzin i teraz wypoczęty rusza dalej. Wchodzi na chwilę do sklepu i pędzi.

Po śniadaniu jadę dalej, do Gołdapi. Gdy tam docieram, czuję się dość mocno zmęczona. Nadal jest rano i nadal jest chłodno i szaro. Widzę stację Orlenu, ale nie decyduję się na postój. Niebo nie wygląda zbyt dobrze. Jest mocno zaciągnięte chmurami i wszystko wskazuje na to, że zacznie padać. No i spełnia się: około godz. 14.00 do akcji wkracza deszcz. Ubieram strój deszczowy i jadę. Nie ma na co czekać, to w końcu maraton, a nie wyjazd turystyczny. Kurtka deszczowa jest czarna, zarzucam więc na grzbiet kamizelkę odblaskową.Drogi są dziurawe. Pada cały czas, pada gdy jem obiad, w Gibach też gibie i końca gibania nie widać.



Około 21.00 docieram do Nowego Dworu. Jest ciemno i leje. Nie widzę szans, by w tych warunkach rozbić namiot nie topiąc wszystkiego. Ziemia jest przesiąknięta wodą i tej wody cały czas przybywa. Co za koszmar! Wchodzę na werandę nieczynnej o tej godzinie restauracji. Pompuję materac, wyciągam folię NRC i… to tyle dobrego. Widzi mnie dwóch facetów. Czyli miejscówka spalona. Czasu leci sporo, bo muszę zwinąć wszystko i się stąd wynieść. Najgorsze jest jednak to, że nie mam noclegu! Miejscowość nie jest turystyczna. Nie ma żadnych agroturystyk, hoteli. Nic. Są tylko zwykłe domy. Czyli… do dzieła!

Jadę powoli ulicą. Patrzę na domki. Na te, w których palą się światła. Jeden z nich ma fajne zdobienia. To tu zapukam. Wejście jest od tyłu. Wpadam w 2 głębokie kałuże, ale to nic nie szkodzi, buty i tak są już od dawna utopione. Pukam do drzwi. Otwiera pan w średnim wieku, z pianką do golenia na twarzy. Jest zaskoczony moim widokiem. Cóż – ja też bym była, gdyby o tej porze zapukała do moich drzwi kompletnie przemoczona rowerzystka.

- Musi mi pan pomóc, potrzebuję się wyspać z 3-4 godziny. Warunki są straszne, nie ma jak rozbić namiotu. Jadę w Maratonie Rowerowym Dookoła Polski. Może ma pan jakąś szopę, garaż, miejsce gdzie można się schować przed tym deszczem i wiatrem oraz zimnem...

Pan patrzy na mnie z coraz większym zdziwieniem. Po czym otwiera szeroko drzwi i zaprasza do domu. Jest mi nieco niezręcznie, bo jestem tak mokra, że można by mnie wykręcać (choć jak mawiają: „koty się pierze, ino się nie wykręca”). Proponuje mi normalne łóżko, ale nie mogę przecież taka mokra i brudna wejść na salony! Protestuję więc i proszę o kawałek podłogi na korytarzu. Wtedy miły pan otwiera mi bardzo ciepłe pomieszczenie: jest to kotłownia. Stoi tu duży piec, jest czysto, sucho i cieplutko. Kiedy wyjmuję materac, on robi mi herbatkę. Nie mam jednak siły czekać aż ona ostygnie. Kładę się od razu, pytając jeszcze, czy będę mogła bez problemu wyjść w środku nocy, by dalej jechać. To żaden problem – mogę wyjść o dowolnej godzinie.

Mapa:

ZDJĘCIA


Ciąg dalszy

Runda z dodatkiem

Sobota, 7 czerwca 2014 Kategoria do 600
Km: 559.51 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1981m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze

kategorie bloga

Moje rowery

Hardtail 78409 km
Przełajówka 51579 km
Terenówka 26133 km
Kolarzówka 51959 km

szukaj

archiwum