Gatto.Rosablog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl
Statystyki zbiorcze na stronę

Znajomi

wszyscy znajomi(99)
Kalendarz na stronę

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kot.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2021

Dystans całkowity:600.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:33:18
Średnia prędkość:18.02 km/h
Maksymalna prędkość:42.10 km/h
Suma podjazdów:2426 m
Liczba aktywności:1
Średnio na aktywność:600.00 km i 33h 18m
Więcej statystyk

MRDP 2021 (11 i 12)

Środa, 1 września 2021 Kategoria do 600, Kocia czytelnia, MRDP 2021
Km: 600.00 Km teren: 0.00 Czas: 33:18 km/h: 18.02
Pr. maks.: 42.10 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2426m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Rano czuję się chora. Sen? Niby był, ale słaby. Hałas z recepcji, strach przed pluskwami, dreszcze i zimne poty. Chyba mam gorączkę, czuję się zmęczona. Jem śniadanie poowijana w ręczniki. Potem ubieram strój rowerowy i idę po rower. Zabieram go i wychodzimy razem na rześki przedświt. Droga krajowa nr 31 jest o tej godzinie zupełnie znośna. Jest wcześnie, gdy przelatuję przez Górzycę. Kiedyś, gdy mieszkałam w internacie, miałam koleżanki – właśnie z Górzycy. Mówiły, że nic tam u nich nie ma, ale do Niemiec za to blisko. Niewiele pamiętam z Górzycy. Ale wspominam Magdę i Martę oraz nasze wspólne imprezy.

Na wjeździe do Kostrzyna n. Odrą (28 km trasy) zatrzymuję się na stacji Shell. Poranek jest bardzo zimny i potrzebuję kawy. Kawa jest wprost okropna. Gorszą to piłam już chyba tylko na TABR, w Corvallis, w stanie Oregon. Tamtej kawy chyba nic nigdy nie przebije, ale ta też jest fatalna.

Potem, w Kostrzynie, próbuję jeszcze wbić do McD po ofertę śniadaniową na zapas, ale jest jeszcze zbyt wcześnie – nieczynne. Kolejna okazja przed Osinowem Dolnym, McD na 90 km dzisiejszej trasy. Wreszcie! Mocno się starałam, by dotrzeć tu przed godziną 11. A to dlatego, że tylko do 11.00 można kupić ofertę śniadaniową, w której dostępne są bardzo smaczne bułki z jajkiem i pieczarkami. Odkąd wycofali bułki z filetem rybnym, McD istnieje dla mnie tylko do godziny 11.00.

Pamiętając MRDP sprzed 4 lat, tym razem postanawiam zrobić tu duży zapas żarcia. Wtedy wzięłam zestaw na miejscu oraz 1 bułkę na wynos i zjadłam ją wieczorem na Wolinie. Teraz biorę zestaw na miejscu oraz 3 lub nawet 4 bułki na wynos. Niestety jest też rozczarowanie – skończyły się pieczarki i mogę kupić tylko uboższą wersję – z samym jajkiem. No ale dobre i to…

Dzień jest słoneczny i trochę wieje w twarz. Za Cedynią szosa ucieka do lasu. Marne to pocieszenie, bo droga jest wąska i wybitnie dziurawa, a do tego mocno pagórkowata. Te pagórki ciągną się przez następne 44 km. Na szczęście jednak nawierzchnia nie jest cały czas aż tak zła.

W Gryfinie jest już płasko, ale to miasto to jakiś koszmarek. Ogromny ruch i korki. Trudno jest się tu przebić, dlatego lecę jak się da: to ulicą, to chodnikiem. Za Gryfinem trochę lepiej, a potem to już są przedmieścia i sam Szczecin. 4 lata temu były tu remonty dróg i duży ruch. Teraz jest akceptowalnie. Mocno motam się w Goleniowie, w którym robię krótką przerwę na stacji. To 200 km trasy. Próbuję stąd wyjechać i jadę źle. Potem przez miasto też jadę źle (przynajmniej 3 razy) i muszę się wracać. Gdzieś tu spotykam kibica. Kompletnie nie znam chłopaka, a on stoi z boku drogi, bije mi brawo i mówi, że czekał tu na mnie. Od razu robi mi się milej! Do mety jeszcze 400 km, a tymczasem czuję się już nieco zmęczona tą dzisiejszą jazdą oraz wiatrem. Drogi to skrajności: od niesamowitych dziur, po krajówki. Sama nie wiem co wolę, chyba nic. Po wydostaniu się z Goleniowa, już nie błądzę.

Następnie jest jazda drogami technicznymi wzdłuż trasy S3. Znam je, bo całkiem niedawno jechałam nimi do Międzyzdrojów. Wiatr wieje w twarz i jest wieczór. Wiem, że jestem tu zdecydowanie zbyt późno! Matematyk ze mnie wyjątkowo marny. Liczę jednak w głowie trasę i wychodzi mi, że do Wolina dojadę krótko przed 22:00. Nie wygląda to dobrze. 4 lata temu w Wolinie, na niedużym Orlenie, byłam wieczorem, ale jeszcze za jasności! Mam dobrych kilka godzin opóźnienia w stosunku do siebie sprzed 4 lat.
Kiedy to się stało?
Jak to się stało?
Niepotrzebnie zadręczam się pytaniami. Przecież doskonale znam odpowiedź: WIATR.

Wściekłość i zrezygnowanie – są to główne uczucia teraz. Wieje. I nie mogę nic z tym zrobić. Na słuchawkach muzyka, żeby było lepiej. Przed Wolinem S3 zamienia się w zwykłą krajówkę, która oczywiście łapie cały ogromny ruch z ekspresówki. Na szczęście jest tu pobocze. Jest już od jakiegoś czasu zupełnie ciemno. Wolin osiągam po ciemku i na Orlenie melduję się faktycznie krótko przed 22. Piję tu kawę i zjadam coś słodkiego oraz biorę 1 puszkę Red Bulla. Na czarną godzinę. Siedzę tu do 22, czyli tak długo, jak jest czynne. Potem muszę wyjść. Przede mną cała noc jazdy. Od samego rana, kiedy obudziłam się w hotelu w Słubicach wiedziałam, że te 600 km, które zostały do mety, trzeba dziabnąć na raz. Inaczej być nie może. Jeśli odpoczynki, to tylko na chwilę, po przypadkowych wiatach.

Zatem wjeżdżam w tę noc wierząc, że będzie ona jednocześnie ostatnią. Regeneracja na małym Orlenie na Wolinie była za krótka, więc wchodzę jeszcze na dużą stację w Międzyzdrojach. Dalej ze stacjami to już będzie raczej cienko. Przejazd przez Międzyzdroje, a potem wpadam w lasy Wolińskiego Parku Narodowego. Jest tu trochę górek, ale jadę je z uśmiechem. Nie jest to przecież nic strasznego. Trochę delektuję się tymi nocnymi podjazdami. Wiem bowiem, że do mety coraz bliżej i jeszcze trochę, a cały ten czas zamieni się we wspomnienia. Zaciskam łapki na kierownicy. Nie chcę o tym myśleć teraz. Chcę jechać! Tak, jakby jutra miało nie być.

Międzywodzie, Dziwnów. Pewnej Wielkanocy jechałam trasą nadmorską i zaliczałam gminy. Jest tu ładnie. Przed moimi oczami projekcja tamtych mglistych i chłodnych dni. Teraz, tu – w nocy.

Nad rzeką Dziwną robię zdjęcie. A potem Orlen w Dziwnowie – zamknięty. Gaszę lampki i staram się być niewidzialna. Siadam na chwilę i zjadam jedną z bułek z McD, którą kupiłam rano w Osinowie. To było jeszcze dziś rano, czy już wczoraj rano? To wszystko się zlewa w jeden czas: noco-dzień-dnio-noc. Jedząc, chwilę gadam z M. Jest wtedy coś około 1 w nocy. A zatem kanapki kupiłam wczoraj rano. 



Kawałek za Dziwnówkiem wjeżdżam w las. Wjeżdżam lekko chwiejnym kołem. Upomina się o mnie sen. Rozglądam się i w tej ciemności zauważam znak kierujący na parking leśny. Szybka analiza: czyli tam pewnie jest wiata. Pewnie nawet lepsza niż jakikolwiek przystanek autobusowy, bo lekko oddalona od drogi. Wjeżdżam i faktycznie jest wiata, w głębi drogi stoi jakiś większy samochód, ale nie przejmuję się nim zupełnie. Bo jest tu drewniana wiata ze stołem i ławkami. Otoczona lasem. Zaciszna. Raczej ciepło tu, zupełnie nie wieje. Idealnie! Gaszę lampki. Zdejmuję kask i okulary i to wszystko. Stół, czy ławka? Wybieram ławkę. Kładę się na boku i czuję jak drewno uciska mi kości. Kładę się na plecach, jak w domu, i odpływam. Leżę na gołych deskach. Bez żadnego przykrycia. Czuję się wspaniale. Zasypiam. 

Otwieram oczy po godzinie. Chyba jestem wypoczęta. Gdybym jednak wiedziała, co będzie dalej, to spałabym jeszcze. No ale nie wiem i opuszczam to znakomite miejsce. Za mną 293 km. Środek lasu za Dziwnówkiem i środek nocy. Jadę. Kolejne miejscowości raz po raz wyłaniają się z mroku nocy. Czasem słyszę też wyraźnie szum morza. Jest fajnie! W którymś z nadmorskich kurortów mijam wiatę przystankową, a w niej śpi jeden z naszych. Jadę akurat bez kręcenia i cykanie bębenka tylnej piasty go budzi. A to pech! Od tej pory tasujemy się aż do Kołobrzegu.

Za Rewalem trasa ucieka w głąb lądu, do Trzebiatowa, i wraca nad morze dopiero w Kołobrzegu. Jest niemożliwie zimno, a nad ranem pojawiają się mgły. Zmęczenie, zimno – to wszystko sprawia, że czuję się strasznie. Zieleniewo tuż przed Kołobrzegiem witam już za dnia. Świeci tu słońce, jest mgła i tak bardzo zimno! Trzęsę się cała. Zatrzymuję się na pierwszej napotkanej stacji, jest ona z prawej strony drogi. Biorę kawę, trochę słodyczy. Tragedia. Mój organizm nie chce przyjąć jedzenia. Chyba muszę spróbować zasnąć. Mówię pani z obsługi, że na chwilę się położę, a jeśli ktoś w międzyczasie ukradnie mi rower, to nic złego się nie stanie. Kładę się na miękkim i długim skórzanym siedzisku. Leżę, ale sen nie chce nadejść. Słyszę muzykę, która się tu sączy. I staję się tą muzyką. Przewodzę ją przez siebie doskonale i ona leci potem dalej. Nie zasypiam nawet na chwilę. Ten czas jest jak udręka i chyba moja rodzina musi to czuć. Nawet Tata pogania mnie. Przecież jest dzień! Co ja tak długo tu robię, dlaczego nie jadę? Wstaję. Siedzę. Pani widząc, jak jestem niewyraźna, robi mi herbatę.

No a potem wsiadam na rower i jakoś kręci się ten świat, pod moimi nogami oczywiście. W normalnych warunkach, bardzo lubię Kołobrzeg. Uważam, że jest tu wszystko, czego nad morzem można chcieć. Jednak jechać tędy kolarzówką, głównymi ulicami, nie jest zbyt przyjemnie. Świeci słońce i wieje w twarz. Ruch umiarkowany.

Mielno to 390 km trasy. Ludzi całkiem dużo, dużo też budek z goframi. Przy jednej się zatrzymuję i biorę gofra z owocami i bitą śmietaną. Z nową energią mogę teraz jechać dalej. I dalej walczyć z wiatrem. Szkoda, że nie udało mi się sprawniej jechać w nocy, bo wtedy wiało jednak mniej. Teraz wieje mocno i wysysa to siły. Gdzieś między Łazami a Dąbkami wiszę na tej trasie – tak jak ptaki czasem wiszą na niebie, gdy mocno wieje. Jest to jeden z nielicznych momentów, gdy żałuję, że jestem tu sama. Marzę, by siąść na kole. Ustawić się wygodnie w dolnym chwycie, pochylić głowę. Nic, tylko plecy przed sobą, tylne koło, buty, skarpetki, łydki. Żeby było równo, spokojnie i bez szarpania. Żeby nic ode mnie nie chciał, nic nie mówił. Tylko jechał. No ale to nie może się spełnić. Na pewno nie tu, na pewno nie teraz.

Następny przystanek to Dąbki. Jest popołudnie, 442 km za mną. Chyba pora na obiad. Dużo tu lokali, wchodzę do pierwszego lepszego. Wybór też duży, więc biorę makaron z krewetkami i zupę grzybową. Jest to chwila, gdy mogę odpocząć od wiatru i sprawdzić w telefonie, co dzieje się na trasie. Oraz trochę pogadać przez Internet.

Po obiedzie robi mi się lepiej. Jadę przez różne miejscowości, które zlewają mi się w jedno aż do Ustki. A przed Ustką jeszcze telefon do szpitala, bo właśnie dziś operację składania obojczyka miał K. Na szczęście wszystko poszło dobrze. Na dojeździe do Ustki spotykam Pawła Brzyskiego. To kolega poznany na zeszłorocznym MPP. Wyjechał mi teraz na spotkanie. Lecimy sobie razem do Ustki, która już jest zupełnie blisko. W Ustce wchodzę na chwilę na stację, potem pod stacją zjadam ciasteczka. Częstuję też Pawła. Bierze z jakąś taką nieśmiałością, więc tłumaczę mu, że nie musi się krępować. Ja nic nie mogę od niego wziąć, ale on ode mnie - tak. To spotkanie przywraca mnie do świata żywych na dłuższy czas. Czuję, że mam energię i nastawiona jestem bardzo pozytywnie do dalszych 130 km, które mi zostały do mety. Niepokoi mnie za to prawa stopa. Obie stopy mocno mam obolałe. To chyba od ciągłej jazdy w zimnie oraz często w deszczu. Ale w prawej coś zaczyna dziwnie trzeszczeć. Trudno nastąpnąć i iść, na szczęście da się jakoś jechać.


fot. Paweł

Wieczór robi się chłodny. Ubieram się cieplej na jednym z przystanków przy drodze. I wtedy myślę sobie, że to nadal jest jeszcze daleko, a te kilometry, które pozostały to są górki i po dziurach – pamiętam przecież! Jak błyskawica przelatuje przez moją głowę myśl, że nawet jeśli teraz czuję się dobrze, to wraz z nastaniem ciemności, wszystko się zmieni. Organizm upomni się o swoje. Upomni się o SEN.

Zaczyna być dziwnie jeszcze przed zmrokiem. Mam wrażenie, że widzę nieostro. Moje oczy są jak aparat fotograficzny, który usiłuje złapać ostrość. Powinnam iść spać, ale przecież do mety już tak blisko!

Dalej jest tylko gorzej. Jest około godziny 21. Leżę pod blaszaną wiatą przystankową. Dookoła zupełnie ciemno, jakieś drzewa. Co rusz odpływam i zaraz wracam budzona przez zimno i dreszcze. Mój telefon żyje własnym życiem. Spływają na niego gratulacje, różne dziwne pochwały. I myślę sobie, że świat dookoła musiał oszaleć. Przecież ja jeszcze nie dotarłam do mety i możliwe, że nigdy nie dotrę. LEŻĘ tu. To się nie dzieje.

W. próbuje mnie z tej wiaty wyciągnąć. Pisze do mnie:
„Nie możesz stanąć już
jazda!
na metę
już kawałek”
„to ostatnia czarna godzina przed metą”


Czuję się mniej więcej tak, jakbym z całych sił była ciągnięta za rękaw. Wstaję więc i siadam. Wypijam Red Bulla. Tego, co go wiozę na czarną godzinę. Ta czarna godzina będzie trwała dłużej niż każda inna zwykła godzina. Właśnie wchodzę w drugą noc na rowerze, mając w nogach już ponad 3000 km maratonu. To granica, której nigdy dotąd na dobre nie przekroczyłam, choć byłam kiedyś blisko. Zaraz dowiem się, jak tam jest i, że jeśli dotąd się tam nie było, to lepiej nie naciskać tej klamki, nie przechodzić przez próg, nie zaglądać… Nic dobrego tam nie czeka. 

Jeszcze jedno desperackie spojrzenie za siebie i… zamykam za sobą drzwi. Nie ma teraz już nikogo. Tylko ja i rower i szosa i noc, aż do mety. Jeden Red Bull to jest zdecydowanie za mało, by mnie obudzić. Jadę i śpiewam na głos, żeby zachować przytomność. Mój głos brzmi po prostu nieznośnie. Nie umiem śpiewać, ale mam bardzo dobry słuch, więc słyszę każdy fałszywy dźwięk oraz barwę głosu, która mogłaby być milsza dla ucha!

W ten sposób docieram do Wicka (536 km trasy, a więc do mety jeszcze 64 km). Jest tu czynna Biedronka. Wlatuję do środka i kupuję kilka Red Bulli. Nie pamiętam ile. Chyba 3. Wlewam je wszystkie do bidonu i piję stopniowo.

Nocny zjazd do Czymanowa, nad jezioro Żarnowieckie, jest straszny. Droga dwoi mi się i troi przed oczami, wszystko się rozjeżdża i mam wrażenie, że jeszcze chwila i stracę równowagę i się przewrócę. Ogarnia mnie panika. Czuję, że ani nie umiem się w tej sytuacji zatrzymać, ani jechać dalej. Serce galopuje i wtedy… w oddali, na dole widzę światła. To mnie przywraca do porządku. Z całych sił koncentruję się na tych światłach. Panika powoli odpuszcza i zamienia się w zwykły strach, nad którym mogę panować.

Potem przez chwilę jest płasko, a następnie wyjazd znad jeziora i mocno pod górę. Podjazd prawie w całości robię w siodle, czym sama siebie zaskakuję na tym etapie i w tym stanie fizycznym. Dalej jest droga, na której 4 lata temu spotkałam Michussa. Siedziałam wtedy pod wiatą, gdy on się pojawił. Jadąc usiłuję odgadnąć, która to była wiata. Nie udaje mi się to jednak.

Następnie mijam stojący samochód. Stoją przy nim ludzie i rozmawiają. Spoglądam na nich. Mają dziwnie poważne twarze. Patrzę na samochód i zauważam, że również pod samochodem są ludzie. Ich ręce i głowy z upiornie wyglądającymi oczami wystają spod kół. Wydaję z siebie dziki wrzask. Coś z pogranicza krzyku i pisku jednocześnie. Uciekam stamtąd, nie wiedząc do końca, co wydarzyło się przy tym samochodzie, dlaczego tamci ludzie leżeli pod kołami, a reszta tak po prostu nad tym wszystkim spokojnie stała.

Jadę i moje serce pracuje dziwnie. Oddech również odbiega od normy. Myślę sobie, że chyba się położę. Na chwilę. Jadę już przez Jastrzębią Górę i do mety mam może 2 kilometry. Źle się czuję, muszę odpocząć. Patrzę więc za ławką, bo przecież nie położę się na ulicy! Nie ma ławek i płakać mi się chce. Ale niestety nie mam siły płakać. Stwierdzam, że nie dojadę do mety. Jest coś około 2 godziny w nocy i oczywiście nie mam pojęcia jaki to dzień tygodnia.

A co jeśli Daniel – Dyrektor Wyścigu czeka na mnie na mecie? Ta myśl wydaje mi się zupełnie abstrakcyjna. Jest środek nocy, a ja jestem przecież po limicie. Więc wcale nie musi czekać. Jadąc pod latarnię mam problem z patrzeniem przed siebie, a to dlatego, że w twarz świeci mi mocne światło. Chyba latarnia. Ale przecież ona rzuca światło znacznie wyżej! Trudno mi zebrać myśli.

To światło, to jest Daniel! We własnej Dyrektorskiej Osobie! Radość czuję nie do opisania! Nagle wszystkie dziwne stany, w których plątałam się przez ostatnie godziny, ulatują gdzieś w kosmos. Czarna godzina właśnie się skończyła. Jest 2:20 w nocy. Mój czas: 12 dni, 14 godzin i 20 minut. Jestem na mecie MRDP i Daniel czeka tu na mnie. Rozmawiamy zupełnie normalnie, logicznie składam zdania. Chwilę czasu tu spędzamy. Otrzymuję medal i statuetkę dla najlepszej solistki. Miłoooo bardzo! Ściskam serdecznie Daniela z tej radości i razem jedziemy potem do Gościńca Ori, bazy maratonu.



Dopiero w Ori czytam Internet, a tam niespodzianka, M. obserwował do końca i w środku nocy patrzył, jak usiłuję dotrzeć na metę:
„No i jak? 22 minuty bez aktualizacji, a do mety kilka km”
„O, widzę, że „Zawodnik Marzena Szymańska zdobył punkt META”. Gratulacje :)
Lepiej późno, niż wcale :D”



Dla mnie to już jest koniec wyścigu, jestem na mecie. Jednak MRDP jeszcze trwa, bo kilka osób nadal jest na trasie. Następnego dnia witamy na mecie Wojtka Łuszcza, Gio Eliavę, potem jest czas na jedzenie, spanie i zejście na plażę, a wieczorem witamy Gosię i Tomka. Wieczór spędzamy na imprezie ultra u Kazia Piechówki, a potem jeszcze w Gościńcu Ori. I tak mija ten przyjemny czas.











Spośród 79 osób, które stanęły na starcie, aż 36 wycofało się po drodze. Dużo. Pogoda uczyniła prawdziwy pogrom.

Na zakończenie podziękowania kieruję do:

Mojej Rodziny, która zawsze cierpliwie znosi moje kolejne rowerowe wyrypy. Wiem, że trochę nerwów Was to kosztuje. 

K. - za to, że mimo wszystko nie miał nic przeciwko, bym mogła jechać dalej i za kibicowanie.

P. - za codzienną porcję wesołych rowerowych rymowanek.

W. - za każdy odebrany telefon, wsparcie mentalne i empatię oraz wyciąganie z wiaty te niecałe 100 km przed metą.

M. - za to, że patrzeliśmy razem w niebo, z którego w oczy kapał deszcz oraz za „bycie przy mnie na trasie” w najbardziej absurdalnych godzinach.

Daniela - Dyrektora, za to, że chce mu się robić MRDP i za to, że czekał na mnie na mecie, sprowadził z miasta mój samochód oraz załatwił nocleg na mecie.

Kolegów spotkanych na trasie: Roberta, Jarka, Romana z Gorzyczek, Pawła – fajnie było się z Wami na chwilę spotkać.

Jesteście najlepsi!





KONIEC

Powrót do początku

kategorie bloga

Moje rowery

Hardtail 78409 km
Przełajówka 51579 km
Terenówka 26133 km
Kolarzówka 51959 km

szukaj

archiwum