Gatto.Rosablog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl
Statystyki zbiorcze na stronę

Znajomi

wszyscy znajomi(99)
Kalendarz na stronę

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kot.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2020

Dystans całkowity:1003.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:55:24
Średnia prędkość:18.10 km/h
Suma podjazdów:8082 m
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:501.50 km i 27h 42m
Więcej statystyk

Północ-Południe (cz. 2)

Poniedziałek, 14 września 2020 Kategoria do 350, Kocia czytelnia
Km: 320.20 Km teren: 0.00 Czas: 21:03 km/h: 15.21
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 3960m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Kiedy budzik wyrywa mnie ze snu, czuję się dobrze. Zjedzenie obiadu przed snem było dobrym pomysłem. Ubierając się dojadam resztkę obiadu i wychodzę z hotelu. Na zewnątrz jest chłodno. Idę do szosy i po chwili siedzę już na rowerze. Mijam stację Orlen po lewej stronie. Widzę, że przy drzwiach stoi oparty rower. Ktoś z naszych tu jest. Dzień wstaje szybko. Niebo z czarnego robi się granatowe, potem lekko purpurowe. Dzień zapowiada się bardzo ładny i co ważne – na razie nie wieje. Poranek jednak wcale do przyjemnych nie należy. Sporo tu góreczek, ale najgorszy jest poranny ruch. Odnoszę dziwne wrażenie, że kierowcy zupełnie nie zwracają tu uwagi na rowerzystów. Momentami wyjeżdżam na środek pasa i celowo ich blokuję, by nie mijali mnie na gazetę, tylko odczekali aż będzie możliwość normalnego wyprzedzenia. Nie lubię tak jeździć, ale czuję, że nie mam wyjścia, jeśli nie chcę, by któryś z nich mnie potrącił. W międzyczasie przy trasie pojawia się bardzo wygodna, asfaltowa droga dla rowerów. Słońce grzeje coraz mocniej, więc zdejmuję nogawki, rękawki i czapkę oraz smaruję się kremem przeciwsłonecznym.

Tuż przed Stopnicą dogania mnie jeden z naszych. Mówi, że źle mu się jedzie, ale odkąd zdjął z siebie ubrania z nocy, jest lepiej. Twierdzi, że to przez to całe ciepło, jakie się zrobiło, poczuł się gorzej. Wtedy myślę sobie, że może coś w tym być. Sama mam na sobie jeszcze wiatrówkę i chyba w tych warunkach pogodowych należałoby ją zdjąć. Zajeżdżam na stację Lotos w Stopnicy. To 778 km trasy, jest godzina 10:39. Niestety zaopatrzenie jest tu wyjątkowo mizerne. Na ciepło są wyłącznie hot-dogi (dla mnie kompletnie niejadalne). Biorę więc orzeszki (ale bez soli) i kawę, a do bidonów 2x izotonik Oshee. Siedzę tu chwilę, jedząc kabanosy z Płocka oraz bułkę z Bolimowa. Chrupię też orzechy i piję kawę mocha. Kiedy próbuję wejść do toalety, dowiaduję się, że jest nieczynna, bo przepełniło się szambo. Udaje mi się przekonać panów, by pozwolili mi chociaż opłukać klejące się palce, bo tak się lepią, że nie mogę nawet obsłużyć telefonu. Na to, na szczęście, zgadzają się.

Za Stopnicą zaczyna się jazda w iście letnich warunkach. Słońce grzeje mocno, wiatr raczej nie przeszkadza. W jednym miejscu widzę dwóch naszych, jak leżą na trawie, pod drzewem. Fajnie to wyglądało i potem nawet żałowałam, że nie zrobiłam zdjęcia. Na 805 km, trasa prowadzi groblą nad stawami i jest to jeden z ładniejszych odcinków. Robi się też nieco bardziej płasko, więc chwilowo można odpocząć od górek.

W Koszycach (835 km trasy) mijam stację Huzar. Nawet przez chwilę myślę, by tam zajechać, ale jak tylko zauważam, co się wyprawia na drodze, to od razu te myśli uciekają. Jest remont drogi. Ruch wahadłowy i dziesiątki samochodów w ogromnym korku. Na szczęście ten korek jest głównie z naprzeciwka, a w moją stronę daje się w miarę normalnie jechać. Tzn. jechać środkiem pasa, by kierowcy nie robili głupot i nie mijali na gazetę. Po przekroczeniu Wisły i po zjechaniu z drogi wojewódzkiej, robi się przyjemniej.
W Strzelcach Wielkich (847 km trasy, godz. 15:05), zatrzymuję się pod wiejskim sklepikiem. Kupuję wodę i sok pomidorowy. Siadam na schodach i wypijam sok zagryzając ostatnią bułką z Bolimowa. Potem, z nowymi siłami, jadę dalej.

Od Brzeźnicy i Poręby Spytkowskiej znowu zaczynają się górki. W tej drugiej miejscowości (874 km trasy, godz. 16:58) robię ostatnie podczas tego maratonu zakupy. Są to izotonik, drożdżówka i banan. Spotykam tu też Marcela Gawrona, który niestety z powodu awarii koła musiał się wycofać. Jedzie teraz samochodem po trasie i kibicuje tym, co nadal jadą. Chwilę gadamy, robi nawet ze mną 2 filmiki i już trzeba jechać dalej. Poręba Spytkowska jest dziwna. Droga układa się w agrafkę. Najpierw w górę, potem w dół i następnie znowu w górę. W górę, na zachód, prosto pod słońce. Powoli nastaje poniedziałkowy wieczór.



Przede mną ostatnia część maratonu i całe góry w nocy. Nie lubię jeździć po górach w nocy, ale czasem nie ma innego wyjścia. Przed Limanową jest już mocno szaro i wtedy na nowej drodze wyłania się ostry podjazd oznaczony jako 12%. Czuję się wypompowana. W normalnych warunkach, na świeżości do wjechania. Natomiast teraz – niestety spacer. Potem bardzo ciekawy zjazd. Droga jest nowa i w białą linię rozdzielającą jezdnię są wbudowane punkty świetlne. Lecąc w dół można mieć wrażenie, że to faktycznie jest lot, a droga jest pasem startowym. Fajne uczucie.

Za Kamienicą skręt w lewo z drogi nr 968 i najtrudniejszy podjazd maratonu. Jest już zupełnie ciemno. Nachylenie jest zabójcze. Idę więc pod górę. Góra jest tak jakby podzielona na 3 części: ostro pod górę – chwila płaskiego – ostro pod górę – chwila płaskiego – ostro pod górę i wreszcie koniec. Zjechać też nie dało rady. Było na tej drodze bardzo wąsko, leżał na niej żwir i piach oraz były wyboje. Wolałam nie ryzykować gleby pod koniec maratonu. Odcinek specjalny zakończył się płytami ażurowymi i potem można już było normalnie jechać.

Przedostatni podjazd, to wjazd na przełęcz Knurowską. Łagodnie, ale za to długo, pod górę. Sprawdziły się prognozy o inwersji temperatury – o chłodzie w dolinach i cieple na większych wysokościach. Zjazd z przełęczy kręty i wymagający w nocy skupienia. Kiedy już dotarłam na dół, nad Dunajec, zrobiło mi się sennie. Że też akurat tu i teraz! Tak nisko, w tym zimnie i mgle! Jednak nie było wyjścia. Pierwsza wiata przystankowa moja. Wiata drewniana, z wąską ławką. Trzeba było się jej trzymać leżąc, żeby nie spaść. To wymusiło czujny sen. Pięć minut snu, na te 24 km przed metą, bardzo dobrze mi zrobiło. Wstaję z ławki i ubieram na siebie wszystko, co mam w torbie. Jest strasznie zimno! Nie zdejmuję tych warstw do samego końca mimo, że przecież ten ostatni, długi podjazd do mety, rozgrzewał. Przed rondem w Bukowinie wpadło jeszcze jedno krótkie podejście. Za rondem wyskoczyło mi kilka psów pasterskich i przez chwilę było nieciekawie. Potem ostatni kilometr i oto jest: META! O godzinie 4:54 we wtorek. Czas jazdy brutto: 67 godzin 54 minuty. Dystans z licznika: 1003 km. Zmieściłam się z bezpiecznym zapasem czasu do limitu, który upływał o 9:00 i przyjechałam na metę jako pierwsza kobieta.

Ja na mecie


Muszelka, którą przewiozłam z Helu przez całą Polskę


Mój medal


Różowe niebo na mecie


Pożegnanie lata


Wydatki w czasie jazdy: 236,61 zł, w tym 149,00 zł kosztował nocleg z obiadem w Suchedniowie. 

Zaliczone gminy: Tuczępy, Stopnica, Solec-Zdrój, Nowy Korczyn, Wiślica, Opatowiec, Bejsce, Koszyce, Rzezawa, Bochnia (obszar wiejski), Brzesko, Nowy Wiśnicz, Lipnica Murowana, Żegocina, Laskowa (15 gmin).

Północ-Południe (cz. 1)

Sobota, 12 września 2020 Kategoria do 700, Kocia czytelnia
Km: 682.80 Km teren: 0.00 Czas: 34:21 km/h: 19.88
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 4122m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
To piąta edycja maratonu Północ-Południe. Z Helu aż pod Zakopane, do Schroniska Głodówka. 1001 km, przez całą Polskę z limitem czasu na przejazd wynoszącym 72 godziny. Na Hel docieram późnym wieczorem, w czwartek, ostatnim tego dnia pociągiem. Piątek to wypoczynek - kiedyś przecież trzeba odpocząć. Jest zatem czas na spacery po deptaku, po plaży, na moczenie stóp w morzu i dobre jedzenie. Mimo przedstartowych emocji, tradycyjnie nie mam żadnych problemów ze spaniem i noc przed startem śpię bardzo dobrze. W sobotni poranek budzę się rześka i wypoczęta. To czwarty raz, gdy staję na linii startu, pod latarnią morską na Helu. Jest nas tu sporo, ponad 100 osób. Fajnie wygląda tak duża grupa pełnych energii, ubranych na kolorowo kolarzy. Stoję wśród nich i myślę sobie, że pora przełamać złą passę. Po ostatnich dwóch latach z rzędu, niesamowitego wprost pecha zdrowotnego do tego maratonu, trzeba wreszcie dotrzeć do mety. Zdeterminowana jestem. Wspominam sytuację sprzed dwóch lat, gdy użądlenie przez pszczołę na starcie zakończyło się groźną reakcją alergiczną i szpitalem 600 km dalej. Wspominam też sytuację sprzed roku, gdy poważne problemy brzuszne zmusiły mnie do rezygnacji po 500 kilometrach, w Kaliszu.



Przez Półwysep Helski jedziemy długą kolumną pilotowaną przez policję. Tak jest co roku. Nigdy jednak nie wiemy, jak szybko będzie trzeba jechać. Czasem jest za szybko i peleton się rwie. Na szczęście tym razem tempo jest do wytrzymania. Tasuję się tu z wieloma osobami, spotykam też Michała, który pyta mnie o plan na wyścig. Żartuję, że planuję wygrać kategorię kobiet. Nie wiem jeszcze, że tym razem się sprawdzi!

Kiedy tylko policja puszcza nas, peleton się rwie, a ja zostaję sama i tak będę jechała sama aż do mety.... Wykręcamy na południe i od razu trzeba przyjąć uderzenie wiatru w twarz. Prognozy pogody są, jak dla mnie, mało kolarskie. Słonecznie i raczej ciepło – i to jest ok. Niestety jednak do tego dość silny wiatr przeciwny – i to ok. już nie jest. Do walki z wiatrem potrzebna jest przede wszystkim siła, a ja jej nie mam. Dysponuję dobrą wytrzymałością oraz odpornością psychiczną na niedogodności i ból. Brakuje siły i szybkości.

Pierwszym poważniejszym podjazdem jest Kaszubskie Oko (70 km trasy). Doganiam tu dwóch chłopaków. Z jednym z nich będę się tasowała przez najbliższe… kilkaset kilometrów. Drugi natomiast już tutaj pcha rower. Myślę sobie, że nie jest to dla niego zbyt dobry prognostyk na resztę trasy. Wszak to dopiero początek.

Kaszubski odcinek tego roku poprowadzony jest zupełnie inaczej niż zwykle. Wreszcie nie trzeba jechać przez Kościerzynę. Tam zawsze były problemy z nerwowymi, zajeżdżającymi drogę i trąbiącymi kierowcami. W zamian dostajemy dużo lokalnych, wąskich i wyjątkowo urokliwych dróg, z których podziwiać można piękne widoki. Dostajemy też w tym zestawie dodatkowe górki… Nie robię zdjęć. Staram się zapamiętywać widoki, choć wiem, że przy tak długiej trasie cześć z nich się rozmyje, wspomnienia uciekną i nie da się ich już dogonić. Taka jest cena szybszej jazdy. Mój plan zakłada minimalizowanie postojów. Żadnych zdjęć. Żadnego stawania, by postać. Żadnego stawania, by posiedzieć. Po prostu jazda. Możliwie najbardziej efektywna. Daje to rezultaty, bo raz po raz mijam ludzi, którzy stoją i odpoczywają. Sama pierwszy postój robię o godzinie15:21, w Chmielnie (135 km trasy). Wchodzę do małego sklepiku i kupuję dwa napoje izotoniczne. Słońce i wiatr jednak robią swoje i pić trzeba dużo. Na odcinku pierwszych dwustu kilometrów dużo jest pagórków, trafiają się dwa fragmenty drogi z zerwaną nawierzchnią (daję radę po tym jechać, choć trochę się boję, o opony). Tasuję się tu z chłopakiem, którego dogoniłam na Kaszubskim Oku, z emesem, z Wojtkiem Łuszczem, którego zawsze miło jest widzieć, oraz z duetem Ani i Marcina Koseskich.

Nastaje wieczór. Spoglądam na swoją rozpiskę ze stacjami, hotelami i sklepami i decyduję się na dłuższy postój w Starogardzie Gdańskim (211 km trasy), na Orlenie. Jest tu kilka stacji, Orlen stoi praktycznie na wylocie z miasta. W środku spotykam jednego z naszych. Widać, że tak jak ja jest już nieźle wywiany. Chwilę gadamy. On kończy jeść i ubiera się na noc, ja jeść zaczynam. Wcinam zapiekankę, piję kawę z czekoladą, kupuję wodę mineralną do bidonu, a w międzyczasie, żeby było szybciej, ubieram się. To tu biorę też pierwszą kapsułkę z magnezem. To duża dawka, ale maraton to duży wysiłek i łącznie w czasie przejazdu przyjmę takich kapsułek aż 10. Jest ok. 19:30, gdy wyjeżdżam z Orlenu. Zregenerowana i z nowymi siłami jadę w zaczynającą się właśnie noc. Jadę cały czas sama. Raz po raz ktoś mnie dogania, lub ja doganiam kogoś. Moje umiejętności dostosowawcze są bardzo niskie, więc nawet nie próbuję się do kogoś dołączyć. Już w zupełnej ciemności docieram do Pelplina (225 km trasy) i przez odcinek może ok. 200 m jadę moją trasą na Gdańsk.

Do Kwidzyna (259 km trasy) docieram późnym wieczorem. Jest 22:03, gdy wpadam na tamtejszy Orlen. Kupuję jedną butelkę napoju izotonicznego 4Move i już jadę dalej. Ten przystanek był konieczny dlatego, że przez resztę nocy, aż do Sierpca, nie będzie żadnych stacji. Trzeba było się zaopatrzyć.

300 km trasy wypadł dla mnie w nocy. Była to miejscowość Piotrowice. Ciemno. Naraz widzę w świetle swojej lampki dwóch mężczyzn z boku drogi. Na widok zbliżającego się rowerowego światełka, jeden z nich przebiegł na drugą stronę. Nie wiedziałam w czym rzecz. Na pierwszy rzut oka nie wyglądało to zbyt ciekawie: ja sama w środku nocy i dwóch obcych facetów obstawiających drogę. Nie lubię takich sytuacji. Boję się wtedy zarówno o siebie, jak i o rower. Na wszelki wypadek przyspieszam. Wtedy jeden z nich zaczyna machać wielką biało-czerwoną flagą. Drugi natomiast woła: do mety zostało 700 km. Ulga! A więc to kibice! Pozdrawiam ich i mknę dalej.

Noc mija spokojnie. Jest trochę górek (okolice Brodnicy i Iławy), trochę chropowatych asfaltów, nieco dziurawych dróg, wiatr tak jakby mniejszy. Nie dzieje się nic szczególnego, jedzie mi się dobrze. Jakieś 20 km przed Sierpcem dogania mnie jeden z naszych. Jedzie obok mnie przez około 15 km. Nie współpracujemy, ale rozmawiamy. Tzn. głównie on opowiada o swoich rowerowych przygodach, a ja słucham. Kiedy kończy opowieści, robi się sennie. Po raz pierwszy tej nocy. On jedzie dalej, a ja na chwilę wyciągam się na przystanku autobusowym. Do Sierpca (410 km trasy) wjeżdżam o 6:30 w niedzielę i właśnie zaczyna robić się jasno. Jest tu zorganizowany przez sierpeckich kolarzy punkt żywieniowo-odpoczynkowy. Punkt zaakceptowany przez organizatorów maratonu, można tu więc odpocząć i najeść się bez obaw o ewentualną dyskwalifikację. Na punkcie wita mnie Jarek Krydziński z żoną i paroma innymi osobami. Na leżaku widzę odpoczywającego chłopaka spod Kaszubskiego Oka. Po raz pierwszy też spotykam tu Pawła Brzyskiego, który właśnie się zastanawia, czy zdoła dojechać na metę do poniedziałkowego wieczoru. Jarek i koledzy smarują łańcuch w moim rowerze. Ja w międzyczasie piję kawę (a może to była herbata?), zjadam dwie zupki, trochę pysznego, domowego ciasta i jednego banana. To tu dowiaduję się, że po pierwszym dniu i nocy sporo osób się wycofało. Na chwilę kładę się na leżaku, ale nie śpię. W sumie czuję się dobrze, czyli… trzeba jechać! Wstaję więc i ruszam.

O 9:00 rano mija pierwsza doba jazdy. W tym czasie udało mi się nakulać 445 km i prawie dojechać do Płocka. Na Orlenie w Płocku miałam nie zatrzymywać się. Czuję jednak dziwne zmęczenie i jednak staję. Jest tu paru naszych. Też wyglądają nieciekawie. Godzina 9:16, 448 km – zamawiam bułkę z pieczarkami na ciepło, herbatę z sokiem malinowym i cytryną. Dodatkowo kupuję paczkę kabanosów wieprzowych. W normalnych warunkach raczej nie jem mięsa. Nie lubię. Jednak na maratonie przychodzi czasem taki moment, że czuję potrzebę zjedzenia. Najwidoczniej brakuje mi białka, a batony białkowe nie są w stanie tych braków uzupełnić. Kabanosy te zjadam stopniowo, w miarę upływu trasy, i resztka zostaje aż do mety. W Płocku po raz drugi przekraczamy Wisłę. Odcinek aż do Bolimowa jest płaski. Niewiele z niego pamiętam. Wszystko zlało się w jedno wspomnienie słonecznego i dość ciepłego dnia, gdy wiatr umiarkowanie przeszkadzał. Późne lato czuć było w powietrzu. W Bolimowie (529 km, godz. 13:40) kupuję serek, bułki i wodę. Siedzę przy stoliku pod sklepem i pomstuję na wiatr. Znowu wieje mocniej. Raz po raz z kimś się tasuję. Potem jest przejazd przez Bolimowski Park Krajobrazowy i nieprzyjemna ścieżka rowerowa do Skierniewic. Ciągnie się toto przez wiele kilometrów. Zrobione jest z kostki betonowej i co chwilę są upierdliwe krawężniki przy wjazdach/wyjazdach z pól. Pamiętam tę ścieżkę z zeszłorocznej trasy do Białej Podlaskiej. Same Skierniewice mijamy bokiem. To dobrze. Im mniej przejazdów przez miasta, tym lepiej. Około 570 km trasy spotykam jednego z naszych. Mówi mi, że jest problem z noclegami – próbował z pomocą kolegi zamówić jakiś nocleg około 650 km i nie udało się, wszystko zajęte. Jestem mocno zaskoczona, ale na wszelki wypadek zatrzymuję się pod najbliższą wiatą przystankową i rezerwuję sobie nocleg. Decyduję, że będzie to w Suchedniowie, na 680 km trasy. Na rozpisce mam kilka hoteli. Dzwonię to pierwszego z listy, jest to El Paradiso. Okazuje się, że pokoje są, można rezerwować. Robię to więc. Dodatkowo informuję, że dojadę późno, około północy. Zamawiam też obiad i proszę, by zostawili go dla mnie w pokoju. Może być zimny, to nieistotne. Ważne, by był. Wszystko udaje się załatwić. No to teraz trzeba tam dojechać.

Przejazd przez Nowe Miasto nad Pilicą i kilometry po drodze nr 728 są nieprzyjemne. Duży ruch, a kierowcy niezbyt uważni. W Odrzywole, na 613 km trasy, ponoć był punkt wsparcia, ale tylko dla niektórych… ja niczego już tam nie zastałam. Dowiedziałam się dopiero na mecie. Pierwszy duży podjazd (licząc od Kaszubskiego Oka na początku maratonu) to odcinek Aleksandrów – Huta – Borki. Jest już ciemno, tuż przed 22.00, gdy kończę tę górkę. Na samym wzniesieniu (660 km trasy) widzę samochód, który stoi na światłach. Dookoła jest pusto i ciemno. Kiedy podjeżdżam bliżej widzę, że kierowca chodzi po szosie. Nie lubię takich sytuacji, gdy jadę w nocy sama. Bo nie wiem, czego można się spodziewać. I wtedy kierowca żwawym krokiem idzie ku mnie jadącej, a mi serce wędruje do gardła. Wtem odzywa się i stan przedzawałowy ustępuje radości. To Transatlantyk! Mówi do mnie: czy widziałeś może Marzenę? Przez chwilę, po ciemku bierze mnie za kogoś innego. A to przecież ja jestem! Śmiejemy się i chwilę gadamy. Okazuje się, że monitoring pokazuje, że dopiero zaczynam podjazd i stąd to pytanie. Nasze spotkanie jest bardzo miłe, ale nie trwa długo. W końcu to zawody sportowe.

Stąd mam jeszcze jakieś 23 km do hotelu w Suchedniowie. Na tym odcinku jest przejazd drogą krajową nr 42 (praktycznie pustą o tej porze) oraz pagórki na drodze idącej równolegle do S7. W pewnym momencie widzę, że po S7 jadą samochody z jakiejś mega wielkiej góry. Światła zdają się dosłownie spadać kaskadą w dół. Widok niesamowity. I podjazd dla mnie - też zacny. Kiedy szosa lekko odbija od S7, jest skręt w lewo, do hotelu. I tu niespodzianka – droga (jakieś 150 m) jest w fatalnym stanie technicznym. To wyboisty teren, w dodatku zjazd. Nie mam odwagi tego jechać po ciemku, poza tym nie chcę też ryzykować rozcięcia opony (zapasowej nie wiozłam). Tracę na tym niestety trochę czasu – bo do hotelu (i potem z hotelu) idę pieszo. W hotelu (godzina 23:49) czekają na mnie pokój i obiad (ziemniaki, gotowane warzywa i ryba). Zjadam połowę tego obiadu, resztę zostawiam na „śniadanie”. Spać kładę się ubrana w strój kolarski. Zdejmuję z siebie tylko buty, kask, czapkę i rękawiczki. Nastawiam budzik na 4 godziny i 15 minut i jest to kompromis pomiędzy planowanymi 4 godzinami a zaleceniami Transatlantyka, który radził, by zachować cykle 90 minutowe i spać 4,5 h.



Zasypiam od razu i śpię snem mocnym aż do momentu, gdy o 4:21 w poniedziałek dzwoni budzik.

Mapa:


Zaliczone gminy: Gardeja, Gozdowo, Odrzywół, Rusinów, Przysucha, Borkowice, Chlewiska, Skarżysko-Kamienna, Suchedniów (9 gmin).
Część druga

kategorie bloga

Moje rowery

Hardtail 78409 km
Przełajówka 51579 km
Terenówka 26133 km
Kolarzówka 51959 km

szukaj

archiwum