Gatto.Rosablog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl
Statystyki zbiorcze na stronę

Znajomi

wszyscy znajomi(99)
Kalendarz na stronę

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kot.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

do 950

Dystans całkowity:947.20 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Suma podjazdów:7402 m
Liczba aktywności:1
Średnio na aktywność:947.20 km
Więcej statystyk

Pożegnanie lata

Sobota, 17 września 2016 Kategoria Kocia czytelnia, do 950 Uczestnicy
Km: 947.20 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 7402m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
                                                                   
                                                             Pożegnanie lata - czyli Maraton Północ - Południe

Po raz pierwszy jadę pendolino. Jest ciasno, rowery ledwie się mieszczą i aby dało radę je powiesić, trzeba pościągać bagaże innych podróżnych i otworzyć specjalne wieszaki. Jest tak ciasno, że pani pchająca wózek z poczęstunkiem ledwie się mieści i aby przejść musi częściowo… wejść do toalety. Co za masakra! Za to sama jazda, jeśli zapomnieć o rowerach, jest przyjemna i bardzo komfortowa.
Do Gdyni docieramy w pięknej pogodzie. Na pociąg do Helu czeka tu dość duża grupka rowerzystów. Jest pewien problem, gdy wszyscy wpychamy się z rowerami do środka, ale w grupie siła – nikt nie zostaje na peronie. Na Helu parę chwil na kempingu, gdzie nocują chyba wszyscy maratończycy, a potem spacer na plażę z Michałem zakończony obiadokolacją na mieście w miłym towarzystwie Księgowego.
Spać idziemy wcześnie. Dość niemiłym odkryciem jest to, że mamy w naszej przyczepie kempingowej do dyspozycji jedynie cienkie kołderki, które nie są nawet powleczone w poszewki. Wygląda to wybitnie nędznie… Mimo niezbyt fajnych warunków, śpię doskonale. Czego nie mogę powiedzieć o Michale, który wiercił się w nocy dość mocno ;).



W zacnym gronie
Poranek jest pogodny. Zjadamy śniadanie. Wiele osób gotuje makaron, więc częstujemy się. Mój rower tym razem jest zaskakująco słabo obwieszony torebkami. Mam jedynie tankbaga oraz podsiodłówkę Ortlieba. Prawie cały mój bagaż powiezie Michał, z którym przejedziemy tę trasę jako duet. Nadchodzi wreszcie chwila udania się na start. Gromadzimy się wszyscy pod latarnią morską. Jest nas niewielu, około 40 osób. Sami silni faceci, Hipcia, która jest mocniejsza od zdecydowanej większości z nich i ja, która… chyba nie pasuję do tak zacnego grona. Przez chwilę się zastanawiam, czy faktycznie powinnam tu być. Na maratonie, który jest niewiele krótszy od BBT, ale za to bardziej wymagający kondycyjnie (prawdziwe góry, a nie pagóry) i logistycznie (całkowita samowystarczalność), no i na dokładkę w połowie września z niezbyt pewnymi prognozami pogody. Ruszamy. Ktoś zakrzykuje, że w eskorcie policji (do Jastarni) pojedziemy 25 km/h. Szybko się jednak okazuje, że jedziemy aż o 10 km/h szybciej. Średnio mi to pasuje, bo nie lubię od razu lecieć w tak mocnym tempie. No ale cóż zrobić. Trzeba gnać. Gdzieś za Juratą czuję lekki ból w lewym Achillesie. Traktuję to poważnie i od razu gadam o tym Michałowi. Zatrzymujemy się, aby przekręcić inaczej blok w bucie. Dogania nas Księgowy, który też się zatrzymuje, by zdjąć z siebie trochę ciuchów. W tym momencie jesteśmy na zupełnym końcu stawki. Kiedy ruszamy, musimy się przebić przez korek, który utworzyły samochody jadące za peletonem. Nie jest to zbyt fajne. Próbujemy nawet trochę jechać ścieżką rowerową, ale to też jest zły pomysł, bo jest kostkowana, nierówna, no i chodzą po niej ludzie. Wracamy na szosę.

Dzida pod górę
Dobry wiatr towarzyszy nam do Gniewina. Potem, gdy trasa leci na południe, niestety zaczyna on przeszkadzać. Przed pierwszym punktem kontrolnym doganiamy na chwilę Stasia Piórkowskiego. Następnie na podjeździe za hydroelektrownią Żarnowiec doganiają nas Hipki, których spotkaliśmy wcześniej zmieniających dętkę. Hipcia jedzie z niską kadencją, sprawia wrażenie nieco znudzonej tym podjazdem. Obydwoje mile nas pozdrawiają i pokazują jak należy wykonać dzidę pod górę.
Kaszuby są piękne i pagórkowate. Jadąc wśród ładnych widoczków, mało ruchliwymi drogami myślę sobie, że szkoda, że na BBT nie ma tak fajnych dróg. Jest tu może więcej podjazdów, ale szosy są dobrej jakości. Przed Kościerzyną doganiamy Radka (RDK). Jedziemy aż do miasta we trójkę. W Kościerzynie Radek leci na obiad oraz poszukać serwisu rowerowego, bo ma jakiś problem z pancerzem. Ja natomiast siadam na murku i jem kanapkę. Michał w tym czasie bawi się siodłem i sztycą.



Zaproszenie
Gdy zjadam, ruszam. Michał coś długo mnie nie dogania - aż 30 km, tj. do drugiego punktu kontrolnego jadę sama. Na punkcie czytam smsa od Michała. Zgubił klucz do regulacji, stracił czas na szukanie, odwiedził nawet kilka sklepów. Chyba nie tak prędko mnie dogoni. Tak faktycznie jest, jadę bez Michała jeszcze 25 km. Jakieś 7 km przed Czerskiem dogania mnie Wojtulu. Pyta, czy mam ochotę siąść na koło. Jestem już nieco wymordowana walką z wiatrem bocznym i przednio-bocznym, więc z wdzięcznością przyjmuję tę propozycję. Fajnie się jedzie, bo kolega jest znacznie wyższy ode mnie i na szczęście nie jedzie bardzo szybko oraz nie szarpie prędkości. Docieramy tak razem do Czerska. Tu odwiedzamy wspólnie sklep. Kawałek dalej widzę stację Orlenu i mówię Wojtkowi, że będę chciała tam wejść. Kiedy podjeżdżam pod stację, podjeżdża też wreszcie Michał wraz z ekipą. Robi się szarówka, wśród tego tłumku rozpoznaję tylko twarz Dodoelka.

Wspominki
Ze stacji ruszamy parę chwil po chłopakach. Wiatr cały czas przeszkadza. Niby jedziemy zgodnie z nazwą maratonu z północy na południe. Jednak tak się śmiesznie składa, że przez większość czasu ciągnąc na południe, ciągniemy w zasadzie na południowy wschód. Wiatr więc daje nam ostro popalić. Nie ustaje nawet gdy robi się ciemno. Po ciemku jedziemy przez Tleń. Opowiadam Michałowi jak byłam tu na początku lutego, gdy samotniczo wybrałam się z domu do Gdańska. Wtedy w Tleniu też byłam po ciemku i zjadłam pyszny obiadek, a potem władowałam się w 9 km odcinek wrednego bruku. Tym razem nie jem tutaj, nie jadę też żadnym brukiem.

Kot wyje do księżyca
Świecie i Chełmno nocą. Noc jest ładna, księżycowa.
Nadaję w relacji sms:
» 2016.09.18 - 00:29
Pelnia ksiezyca, miauuuuu! :-)

Szkoda, że tak mocno wieje. Kawałek za Chełmnem robimy przerwę na stacji. Pod wiatr rypiemy aż do Golubia – Dobrzynia. Na 2-3 minutki zatrzymujemy się by zrobić fotkę wspaniałego zamku. Nigdy wcześniej nie widziałam go w nocy.

Głos spod folii
Droga do Płocka jest prawdziwą mordęgą. Wieje tak strasznie, że można oszaleć. To zupełnie niesamowite. Niezbyt często trafiają się noce z tak silnym wiatrem. Zwykle na noc wiatr się wycisza. Jednak niestety nie tym razem. Powoli robi się widno, Michał jest gdzieś za mną (dość często tasujemy się), tymczasem mijam przystanek autobusowy i widzę 2 osoby leżące przykryte foliami NRC. Obok stoją rowery. Niechybnie nasi! Robię fotę. Nie wiem jak to możliwe, ale robiąc fotkę, robię przy okazji tyle rabanu, że spod jednej z folii odzywa się głos: „ktoś robi nam zdjęcie”.



O włos od zapalenia krtani
Na Orlen w Płocku ładujemy się by coś zjeść. Jestem ledwo żywa i mam problem z żarciem. Żuję zapiekankę ze szpinakiem, potem mielę jabłko, piję kawę. Zajmuje mi to bardzo dużo czasu. Czuję, że cała dygoczę od środka. Nie z zimna, lecz ze zmęczenia. Czarno widzę dalszą drogę. To jeszcze nawet nie połowa trasy, a jestem tak wymarnowana, że szkoda gadać. Za Orlenem kawałek jedziemy objazdem remontowanej drogi. Nadkładamy przez to kilka km oraz jedną górkę. W Gąbinie nadal czuję się nieciekawie. W dodatku po zimnej i wietrznej nocy mam duży problem z krtanią. Głos zrobił się niski, naszła chrypa, pojawił się kaszel. Zatrzymujemy się na chwilę przy sklepie i wtedy dojeżdżają do nas Emes i Wąski (jak się okazało, to oni spali pod NRC na przystanku). Spod sklepu ruszam pierwsza. Po kilku kilometrach doganiają mnie Wilk, Emes i Wąski. Od teraz aż do Skierniewic jedziemy sobie razem. Wieje okrutnie! Jednak gdy lecimy we czwórkę mogę dość skutecznie chować się przed porywami. Dość powiedzieć, że wiatr spycha mnie z drogi na pobocze tylko raz. W Skierniewicach jemy wszyscy obiad. Każdy zamawia po pizzy. Trochę czasu leci, ale kiedyś przecież trzeba się najeść.

Jak nie urok, to….. ;)
Pogoda wyraźnie się psuje. Niebo całe jest w ciemnych chmurach i widać, że lada chwila zacznie padać. Wiatr się w końcu uspokaja. Jednak wcale nie jest wesoło, bo natychmiast pojawia się deszcz i mocno spada temperatura. Jest dużo, dużo ciężej niż na BBT. Gdy wspominam BBT, uśmiecham się. Tam była zwykła wprawka do kiepskiej pogody. Tu natomiast jest prawdziwa masakra i mordownia jakich mało. Kiedy docieramy do Opoczna, mamy za sobą już kilkadziesiąt km jazdy w deszczu i w temperaturze 10-11 stopni.

Na skraju
Raz po raz zostaję sama. Michał co jakiś czas coś reguluje w swoim rowerze, albo się przebiera, ja natomiast nie zatrzymuję się wtedy. W pewnym momencie odpływam. Niby nie śpię, ale zaczynają mi się wydawać różne rzeczy. Tracę orientację. Niby jestem na rowerze, niby na drodze, a w rzeczywistości… na skraju jawy i snu. Nie wiem gdzie jest Michał. Za mną? Przede mną? Dlaczego go nie ma? Czy coś się stało? Jak długo jadę sama? Nie umiem odpowiedzieć na żadne z tych pytań. W końcu kompletnie zdezorientowana dzwonię do niego, żeby ustalić gdzie jest. Okazuje się, że jednak za mną. Później doganiają nas Wąski i Emes (to kompletna niespodzianka, bo sądziłam, że są daleko z przodu). Jedziemy w deszczu ponownie we czwórkę. Znowu robi się ciemno. Nadchodzi kolejna długa, wrześniowa noc. Pada, leje cały czas. Do Końskiego docieramy kompletnie mokrzy. Ładujemy się do hotelu na nocleg. Co za ulga! Wreszcie nie jest zimno i nie pada. Idziemy spać na 4 godzinki.

Koniec?
Kiedy budzik dzwoni, jest strasznie i jest środek nocy. Trzeba jakoś się przemóc i założyć mokre ciuchy oraz wyjść na zewnątrz. Na wredną pogodę. Udaje nam się przejechać w zimnie i przelotnych deszczach zaledwie kilka kilometrów, gdy zjeżdżam na Orlen. Michał jest akurat trochę za mną. Jest niezbyt mile zaskoczony tym, że się zatrzymałam. Powód jednak jest poważny – rozbolało mnie mocno kolano. Jeszcze w Skierniewicach, gdyśmy jedli pizzę, Michał przestawiał mi blok w bucie, bo rozbolała mnie kostka. Teraz boli kolano. Solidnie boli. Tak mocno, że naciskanie lewą nogą na pedał jest praktycznie zupełnie niemożliwe. W tej sytuacji zdaję sobie sprawę, że jeśli nie uda się opanować bólu, to jest to dla mnie koniec maratonu. W górach jedną nogą jechać się nie da. Wchodzę na stację kompletnie zrezygnowana i załamana. Zdejmuję neoprenowy ochraniacz, but, zostawiam to na środku i pół-boso idę kupić kawę. Michał przestawia blok. Chyba nie bardzo wierzy, że to coś da, bo zaczyna sprawdzać mapę, dokąd muszę dojechać, by móc się (jako wycofana) ewakuować z trasy do domu. Jest to jedyny moment maratonu, gdy czuję, że faktycznie wszystko wisi na włosku i gdy robi mi się okropnie smutno.

Wakacje, wakacje!
Ruszam ze stacji jako pierwsza. Szybko odczuwam ulgę. Blok udało się ustawić tak, że nie wznawia się ból kostki, a jednocześnie powoli odpuszcza ból kolana. Uśmiecham się pod nosem – a więc nie wypadłam z gry! W Koniecpolu jest już jasno. Na Orlenie zjadamy śniadanie. Pada niemal cały czas i jest ledwie 10 stopni. Czuję się tu jak na moich czerwcowych rowerowych wakacjach, gdzie przez praktycznie bite 2 tygodnie lało na mnie dzień w dzień i było 6-10 stopni. Pocieszam się, że tu jest jednak trochę cieplej i że ostatecznie w tych warunkach pojadę najdłużej jeszcze tylko jedną dobę. Deszcz i 10 stopni to z pewnością nie są warunki, które mogą mnie złamać.

Kto ukradł zamek?
W Mirowie mijam ładny zamek. Robię mu fotkę. Za Mirowem mamy miłe spotkanie z Markiem i Zbyszkiem z forum. Gadamy chwilę. Nie trwa to długo, bo czas nagli. Poza tym, w tak niskiej temperaturze i przy padającym prawie cały czas deszczu, szybko na postoju robi się zimno. Krajobrazy Jury Krakowsko-Częstochowskiej, mimo fatalnej pogody, są świetne. W Ogrodzieńcu Michał usiłuje pokazać mi zamek. Jednak mgła jest tak gęsta, że kompletnie go nie widać. Muszę mu uwierzyć na słowo, że on tam faktycznie jest. Górek na Jurze jest sporo i często są to ostre, krótkie ścianki, na których można się fajnie rozgrzać.



Strajk
W McD w Olkuszu jemy obiad. Każdy taki postój w cieple jest jak wybawienie. Z każdego takiego postoju jest jednak ciężko ruszyć znowu na trasę. Mimo to, nigdy specjalnie z tym nie zwlekam. Bo co się odwlecze, to (niestety) nie uciecze. Za Olkuszem zaczynają się Dolinki Podkrakowskie. Jest to wyjątkowo ładny odcinek. Górki non-stop, ale jedzie się je przyjemnie. Do czasu gdy pada mi GPS. Niespodziewanie się wyłącza. Początkowo nie wydaje mi się to niczym groźnym. GPS czasem się w ten sposób wyłącza i nie jest to nic wielkiego. Jednak gdy dzieje się to kilka razy pod rząd, zaczynam się niepokoić. Na wszelki wypadek zmieniam baterie. Ale to nic nie daje. Urządzenie odpala, ładuje mapy i ślady, po czym nie mijają nawet 3 sekundy (w tak krótkim czasie nie idzie zrobić nic) i gaśnie. Dojeżdża Michał, który był kawałek za mną. Wspólnie walczymy z awarią. Nic to jednak nie daje. GPS kompletnie oszalał! W końcu z braku innych pomysłów (twardy reset nie działa), Michał zakłada mu kartę pamięci ze swojego GPSa. Wtedy udaje się go wreszcie włączyć. Od razu archiwizuję ślad i jedziemy.

Przeżyjmy to jeszcze raz
Michał jest trochę z przodu, gdy GPS znów gaśnie. A by to szlag! Lecę co sił w nogach za nim, jednak w końcu tracę go z oczu. No i nie mam pojęcia gdzie jechać dalej. Szybko więc chwytam za telefon. Wraca. Znowu walczymy z awarią. Udaje się wreszcie zrobić twardy reset. Na całe te manewry straciliśmy bitą godzinę i masę nerwów. Tym razem to ja jadę przodem. Na wypadek, gdyby znowu urządzenie zastrajkowało. Na szczęście nic takiego już się nie dzieje. Dzieje się za to coś niedobrego z moim napędem. Dziwnie przeskakuje łańcuch. Okazuje się, że jedno z ogniwek się rozłazi i pewnie lada moment pęknie łańcuch. Pakując się i dając swoje rzeczy Michałowi do wiezienia zapomniałam o spince… teraz więc trzeba skrócić łańcuch o 2 ogniwka. Znowu tracimy cenny czas…

"Futro z myszów"
Kiedy udaje się z tym uporać, jadę. Michał rusza dobrych parę minut za mną i nim mnie dogania, mija ponad 20 kilometrów. Jadąc tak przekraczam Wisłę i już nawet zaczynam się niepokoić, czy coś złego się nie stało. Zatrzymuję się, robię fotkę rzeki mając mocne postanowienie, że jeśli chowając aparat nie zobaczę Wilka, jak nadjeżdża, to zadzwonię. Na szczęście jednak widzę go. A potem sama już nie jestem pewna, czy to był on, bo za mną nadal długo jest pusto! Spotykamy się dopiero gdzieś w Marcyporębie. Robi się szaro. Jasne jest, że paskudną Górę Makowską będziemy robić po ciemku. Michał wjeżdża ją w całości, ja natomiast pcham rower. Oto jest góra, na której pękają obojczyki ;). Jest tak wrednie stromo, że aż ciężko iść. Idąc odkrywam, że moja lampka przednia bardzo luźno siedzi w mocowaniu. Ściskam więc mocowanie, aby je ścieśnić i…. wtedy ono pęka. A więc jest to też góra pękających mocowań od lampek.
Idąc pod górę piszę smsa:
2016.09.19 - 20:16
Gora na kt. pekaja obojczyki ;-) wspin na Makowa. a Michal w siodle. byku! :-D

I dalej:
2016.09.19 - 20:18
Dajcie raki i czekan ;-)

W odpowiedzi dostaję najfajniejszego smsa podczas całego maratonu:
Damy raki, czekan i futro z myszów :)

Sami swoi
Śmieję się, to fantastyczne! Parę minut później zjeżdża do mnie Michał. Podjechał cały podjazd i wrócił się przejść ze mną. Od razu jest weselej. Próbuję maszerować tak szybko jak on, ale idzie mi to średnio. Potem mocujemy moją lampkę na kierownicy taśmą izolacyjną, bo pęknięte mocowanie nadaje się już tylko do kosza. Jest ciemno, zimno, noc i pada deszcz. Jest to trzecia noc maratonu. W beznadziejnych warunkach i ciemności boję się zjeżdżać z Makowskiej. Michał strasznie się na mnie o to wścieka. Na przemian biegnę i jadę. Pod koniec zjazdu ktoś zatrzymuje się autem. Mówi do mnie po imieniu. Sama już nie wiem, czy to mi się czasem nie wydaje.
Pytam: ktoś ty?
A on na to: swój!
Od razu mi lepiej. Bo obcy nocą w aucie na stromej górze może wzbudzić strach. Swój – to co innego. Jest tak miły, że proponuje, że pojedzie za mną i oświetli mi samochodowymi światłami drogę. Z żalem – ale odmawiam. Kolega zaleca więc bardzo ostrożną jazdę. W samym Makowie Podhalańskim jemy pizzę. Potem znowu trzeba wyjść na zewnątrz.

„przepraszam, ja nie widziałam…”
Michał zostaje w pizzerii trochę dłużej niż ja. I niewiele brakuje, a byśmy się nie spotkali więcej w jednym (moim) kawałku. Na DK 28, która późnym wieczorem jest raczej pusta, prawie wjeżdża we mnie samochód. Jakaś kobieta wtacza się z podporządkowanej. Zachowuje się normalnie. Hamuje, mocno zwalnia. Widzi mnie – myślę sobie. Jadę więc, a ona… dodaje wtedy gazu. To były ułamki sekund. Prawie poleciałam na maskę jej auta, rower postawiłam w poprzek, obie wylądowałyśmy na środku krajówki. Podbiegłam do jej okna i nawrzeszczałam na nią. Podnosząc cały rower (lampka taśmą na stałe zintegrowana z kierownicą) zaświeciłam jej w oczy i z furią zapytałam jak to możliwe, że nie widziała tak mocnego światła. A ona jak w transie powtarzała tylko w kółko: „przepraszam, ja nie widziałam, naprawdę pani nie widziałam…”.

Wesele jak stypa
Michał dojechał do mnie gdy na DK 28 pojawił się nieco ostrzejszy podjazd. A potem zgodnie z trasą pojechaliśmy do Rabki. Tam mając do mety ok. 45 km, Michał zarządził, że przyda się nocleg. Byłam zaskoczona, bo akurat przyjęłam pół shota kofeinowego i zupełnie nie byłam senna. Michał myślał, że czuję się zmęczona, ale to chyba dlatego, że przez większość czasu jechał zupełnie daleko ode mnie (poza zasięgiem wzroku) i nie było nawet szansy pogadać. Szukamy więc noclegu. Nie mam siły się z nim spierać. To nie takie łatwe znaleźć nocleg w środku września o północy. Najdziwniejsza była kobieta, która powiedziała, że nie może nas przenocować, bo właśnie ma wesele. Staliśmy pod budynkiem i wiedzieliśmy, że jest kompletnie cicho i ciemno w oknach. Na pewno wesele? A może jednak stypa?... Aż zaczęłam się zastanawiać kto jest bardziej szalony: ona, czy my. Kolejna pani zwyzywała mnie, że o tej godzinie to powinnam raczej na informację dzwonić. Wiele też było kwater, gdzie nikt nie odbierał telefonów i nikt nie podchodził do drzwi. Rabka pogrążona była w głębokim śnie. A my pogrążaliśmy nasz czas przejazdu szukając usilnie miejsca gdzie da się jednak wbić…

U Prezydenta
W końcu się udało. W myśl zasady: szukajcie, a znajdziecie. W hotelu Prezydent przyjęła nas bardzo miła pani, która tak jak my dotarła tu właśnie z Helu i też czuła się zmęczona. Tyle, że ona przyleciała tu samolotem :).
Mamy wspaniały apartament. Są tu aż 2 pokoje, łazienka, 2 telewizory, eleganckie zdobienia na ścianach i na suficie. Najwspanialej jednak wyglądają moje stopy. Po długiej jeździe w deszczu są to już raczej mózgo-stopy ;).

Koszmar
Śpimy niecałe 3 godziny. Gdy się budzę, czuję się dość strasznie. Ogarnia mnie dygot. Słabo mi. Chyba powinnam coś zjeść. Zjadam więc bułkę z serkiem. Z racji tego, że jadę wolniej, znowu ruszam na trasę pierwsza, a Michał trochę za mną. Podejście w Rdzawce daje mi solidny wycisk. Idzie mi się tam potwornie ciężko. Prawie się przewracam. W końcu siadam na jakimś beznadziejnym murku i zmuszam się do zjedzenia wafelka. Odnoszę wrażenie, że serce pracuje za słabo. Nie daje rady pompować krwi do głowy, gdy przyjmuję postawę pionową. I stąd gdy próbuję iść, to się słaniam na nogach. Lepiej by było jechać. Ale pod taką stromiznę nie da się. Co za koszmar!! Co za mordercza góra! W końcu udaje mi się dojść do stacji paliw. Michał idzie ze mną. Zrobił już ten podjazd i wrócił się do mnie. Siadamy na stacji. Piję ciepłą czekoladę i jem solone orzeszki. Po tych orzeszkach robi mi się zdecydowanie lepiej. Jak mogłam zapomnieć, że sól podnosi ciśnienie?

Słońce
Za Rdzawką jest trochę w dół, potem płaskawo, lekki podjazd. Po orzeszkach czuję się super i jadę całkiem szybko. Jadę pierwsza, Michał jest gdzieś daleko za mną. Przed odbiciem na podjazd Gliczarów dzwoni do mnie, aby się upewnić, czy na pewno cały czas jestem przed nim, czy gdzieś się nie zatrzymałam i mnie nie przegapił. Okazuje się, że jadę przodem. Przed ścianką jedziemy trochę razem, potem ściankę wpycham. Michał wjeżdża. Potem cofa się do mnie i kontynuujemy spacer. Gdy nachylenie przyjmuje znośne 13% wsiadam na rower. Do mety już jest blisko. Dość niespodziewanie na sam koniec maratonu wychodzi słońce. Jest zimno, tylko 7 stopni. Ale za to nie pada, nie wieje i jest słonecznie. W tak pięknych warunkach wjeżdżamy na metę.




Mapa:

Zaliczone gminy: Chmielno, Kościerzyna (teren wiejski), Brudzeń Duży, Stara Biała, Płock, Kiernozia, Nowy Kawęczyn, Rawa Mazowiecka (teren wiejski), Rawa Mazowiecka (miasto), Czerniewice, Rzeczyca, Inowłódz, Opoczno, Poświętne, Białaczów, Końskie, Radoszyce, Łopuszno, Krasocin, Włoszczowa, Secemin, Koniecpol, Lelów, Niegowa, Zawiercie, Klucze, Olkusz, Jordanów (miasto), Raba Wyżna, Rabka Zdrój, Nowy Targ (teren wiejski), Szaflary, Biały Dunajec (32 gminy).

Zdjęcia

kategorie bloga

Moje rowery

Hardtail 78409 km
Przełajówka 51579 km
Terenówka 26133 km
Kolarzówka 51959 km

szukaj

archiwum