Gatto.Rosablog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl
Statystyki zbiorcze na stronę

Znajomi

wszyscy znajomi(99)
Kalendarz na stronę

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kot.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Gdańsk

Dystans całkowity:2938.15 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:147:15
Średnia prędkość:19.95 km/h
Maksymalna prędkość:44.80 km/h
Suma podjazdów:10815 m
Maks. tętno maksymalne:171 (0 %)
Maks. tętno średnie:140 (0 %)
Suma kalorii:13063 kcal
Liczba aktywności:9
Średnio na aktywność:326.46 km i 16h 21m
Więcej statystyk

Szkoda, że Cię tu nie ma

Sobota, 2 marca 2024 Kategoria do 350, Gdańsk, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście
Km: 332.21 Km teren: 0.00 Czas: 16:24 km/h: 20.26
Pr. maks.: 39.60 Temperatura: 10.0°C HRmax: 157157 HRavg 127
4106: 4106kcal Podjazdy: 1389m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
- Jest nudno. No zobacz sam:



- Musisz znaleźć atrakcyjność w sobie, że Twoja obecność upiększa okolicę.


Koronowo, 15:06.

Zmierzch nad j. Wierzchy, 17:37.



Pelplin, 21:44.

00:19.

01:03.

01:10.

Największa lipa. Gumki naciągowe w stelażu topowego namiotu Big Agnes sparciały i nie dało się tego normalnie rozłożyć. Wszystko na siłę i na słowo honoru, chybotliwie, niestabilnie. Natomiast materiał podłogi oraz tropiku wrednie się posklejał. 
Tak miało być?

- Może lepiej, że Cię tu nie ma, bo wyszło idiotycznie. Jakoś tak żulowato. 


















- Jest pięknie, szkoda, że Cię tu nie ma. 


With love ❤️



Temperatura minimalna 6.
Temperatura średnia 10. 
Gdańsk zimą na rowerze po raz 9.

Gdańsk w styczniu 2023

Sobota, 14 stycznia 2023 Kategoria do 350, Gdańsk, Kocia czytelnia
Km: 324.50 Km teren: 0.00 Czas: 15:02 km/h: 21.59
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: 4.0°C HRmax: 171171 HRavg 140
4120: 4120kcal Podjazdy: 1496m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Ostatni czas nie był dla mnie łaskawy. Dopadła mnie silna infekcja. Nie do końca więc czułam, że to odpowiedni czas na coroczny (już ósmy) zimowy Gdańsk. Jednak prognozy i dobre temperatury (około 4 stopni na plusie) oraz sprzyjający wiatr (tzn. raczej nie w twarz) mówiły: "jedź!". Nic, że ma być deszcz. Tam, daleko czeka przecież rozświetlona choinka. Targana wątpliwościami, czy jestem już wystarczająco zdrowa, kupiłam bilet powrotny z Gdańska, na niedzielę 15 stycznia. A potem spakowałam bagaż na rower i poszłam spać.

Startuję o 6:16 rano, na tak lekkim rowerze, na jakim nigdy dotąd nie jechałam do Gdańska zimą. Jest chłodno. Podchodząc bardzo optymistycznie do całej tej jazdy i swojego zdrowia, zabrałam ze sobą tylko 1 opakowanie chusteczek. Bardzo szybko się okazało, że to zdecydowanie za mało. Już po zaledwie kilku kilometrach od domu, a było to w Wierzonce wiedziałam, że będę musiała mieć ich daleko więcej. Moje zatoki najwyraźniej nie uporały się jeszcze do końca z infekcją. Wydmuchuję nos często i obficie.

W Janowcu tradycyjnie zajeżdżam na Orlen, na kawę. A przy okazji zgarniam sporą część serwetek papierowych do zwalczania wydzieliny z zatok. Nie bardzo mam kieszenie na takie ilości, więc po prostu wypycham nimi kurtkę i taka wypchana będę jechać już do końca.
Przytkany nos powoduje, iż dużo oddycham ustami. Od tego pod koniec jazdy będę czuła lekki ból gardła oraz obawę, czy infekcja czasem nie wróciła. Tzn., czy najzwyczajniej w świecie jadąc do Gdańska tuż po chorobie, nie przegięłam.

Od Janowca, aż za Kcynię mam kilkudziesięciokilometrowy odcinek z silnym i lodowatym wiatrem bocznym. Czuję, jak wiatr ten przenika moją głowę mimo, że mam przecież podwójną czapkę, w tym z windstopperem. Wiatr szarpie mną i momentami jedzie się tak źle, że aż szkoda gadać. Jakby tego było mało na tym fragmencie drogi, po raz drugi dziś, łapie mnie deszcz. Częściowo przeczekuję go na przystanku. Deszcz i 4 stopnie zimna oraz silny wiatr i pracujące pełną parą zatoki to dość średnie połączenie.



Przed Nakłem jest już lepiej. Jadę lasami oraz schowana w dolinie Noteci. No i kierunek jest zgodny z aktualnie wiejącym wiatrem.



W Nakle, które jest mniej więcej na 115 km trasy robię zasadniczo ostatni przystanek w cieple. Piję herbatkę i zjadam bułkę. Biorę też nowy zapas serwetek pod kurtkę.
Potem jadę przez Nakło inaczej niż zwykle. Podczas picia herbaty opracowałam na szybko nowy wariant przejazdu przez miasto. Jest ślepa (dla samochodów) uliczka, 1 przejście dla pieszych i trochę... terenu. I jest to strzał w 10! Po raz pierwszy stwierdzam: w Nakle nie było strasznie.



Za Nakłem tradycyjny odcinek 10 km, na Mroczę. Tu ruch bywa umiarkowany, co czyni ten fragment mało przyjemnym. Tym razem jest znośnie.
Po odbiciu na Koronowo, wracają puste szosy. Po raz pierwszy na tej trasie, w tym miejscu mam czystą sytuację: po szalonym zjeździe nad Brdę, mogę na moment zatrzymać się na moście i zrobić kilka zdjęć. Jest tu wąsko. Zawsze jechał tu za mną jakiś samochód, więc ja musiałam też. Teraz jest pusto. Zatrzymuję się i rozglądam i pstrykam zdjęcia. Na rynku w Koronowie jak zawsze robię kontrolę czasu. Jest godzina 14:57, za mną 155 km. Ani źle, ani dobrze. Wiem, że nad jeziorem Wierzchy będę już po zachodzie słońca. W połowie stycznia dzień jest taki krótki!







W Koronowie jadę dk 56, którą od zawsze uważam za dziwną. Odbijam z niej w bok po 5 km. Dalsza droga jest ok. To przeplatanka lasów i niedużych miejscowości. Spokojne szosy, ładne widoki. W okolicach Świekatowa po raz pierwszy w życiu łapie mnie wysiłkowy kurcz w mięsień uda. No, niefajne uczucie. W ogóle jest o tyle dziwnie, że cały czas jadę na wysokim tętnie i raczej dużym wysiłku, choć wcale nie szybko. Zrzucam to na kompletny brak formy, związany z chorobą, którą niedawno przeszłam. Chociaż rzeczywisty powód jest zupełnie inny...

Na mniej więcej 190 km trasy chowam się na chwilę na przystanku. Już jest prawie kompletnie ciemno, ale nieopodal świeci latarnia. Osłonięta od wiatru szukam w torbie zapasowej baterii do lampki. Lepiej teraz przygotować, niż szarpać się z tym później w jakimś losowym i pewnie ciemnym oraz wywianym miejscu. Kiedy ruszam, strachu napędza mi odgłos czyichś kroków. Któż?! To raczej jest odludzie. Była to kobieta z dzieckiem w wózku. Nieoświetlona. Gdybym jej nie usłyszała, to może bym jej nawet nie zauważyła.



Niedługo później docieram szybkim (od tego roku wyremontowanym i gładkim!) zjazdem nad jezioro Wierzchy. Jak zwykle jest tu przepięknie. Cicho i spokojnie. I przejmująco zimno. Nie stoję tu długo. Ziąb każe jechać dalej. A dalej jest rozświetlony Tleń. Nie tylko się nie zatrzymuję tutaj, ja nawet nie zwalniam. Przystanek Tleń już dla mnie nie istnieje.



Podjazd, dość długi. Potem Osie i Lipinki. W międzyczasie sporo świątecznych iluminacji. Najładniejsze są w Lipinkach.



To również tu zaczyna się jeden z dwóch moich ulubionych odcinków: Lipinki - Przewodnik - Jaszczerek. Którejś zimy brnęłam tu w śniegu. Droga jest wąska i trochę już nadgryziona czasem. Jest tu mocno ciemno i zupełnie pusto, dookoła gęsty, nieprzenikniony, styczniowy las. Jakieś 15 km dalej jest Skórcz. Chciałam zatrzymać się tu na kawę mimo, że to mała stacja i nie ma miejsca, by usiąść. Niestety kończy się na planach. Ekspres nie działa. Nic tu po mnie zatem, jadę dalej, zjadając jedynie żela. O dziwo, po żelu jestem jak nowa. Pojawia się myśl, że w takim razie, skoro tych żeli mam jeszcze kilka, to może szarpnę się i już bez przystanków w cieple pojadę do końca. Zimno i wieje i pewnie by było wygodniej jeszcze w międzyczasie posiedzieć gdzieś. No ale rezygnując z wygód, mogę być szybciej w Gdańsku.



Na 256 km odbijam w lewo z drogi nr 234. Jest znowu wąsko, po bokach drogi rosną grube, wysokie i stare drzewa. Bardzo lubię tę drogę. Jest to droga na Pelplin. Dziś mam na niej silny wiatr, centralnie w plecy. A potem sam Pelplin. Nie jest tu tego wieczoru zbyt przyjemnie. Kręci się dużo podpitych, młodych ludzi. Obserwując ich, jestem nieco zdegustowana. Nie bawię tu długo. Robię 2 zdjęcia i już jadę dalej.





Zaczyna padać (po raz trzeci dziś) deszcz. I pada już prawie do samego końca. Na wyjeździe z miasta znowu wiatr boczny. Wszystko zmienia się, gdy wjeżdżam na dk 91. Wiatr znowu w plecy. W dodatku coraz silniejszy. Poboczne umiarkowanie czyste. Miejscami trochę piachu, jadąc na wąskich oponach trzeba się skoncentrować, by przypadkiem nie zaliczyć gleby.

Na krótką chwilę zatrzymuję się w Tczewie. Wchodzę na Orlen. Tylko po to by w cieple wykonać telefon do Gdańska z informacją, że chwilę się spóźnię. Głos w telefonie, po drugiej stronie, jest uosobieniem Gdańska.

Tabliczkę Gdańsk mijam o 23:23.



Natomiast na Długim Targu melduję się równo o północy. Wieje tak mocno, że muszę przytrzymywać rower, gdyż wiatr usiłuje mi go wyrwać. Cały Długi Targ w świątecznych światełkach. No i najpiękniejsza choinka, jaką znam! Jest pięknie. Fontanna Neptuna, Zielona Brama, Motława. Idealnie. Tylko bardzo zimno! Zaczynają łapać mnie dreszcze, a gardło niepokojąco kłuje. Jeszcze tylko kilka zdjęć, żeby złapać tę chwilę na dłużej.











A potem uśmiecham się, gdyż wiem, że ta chwila nie kończy się teraz. Ona będzie trwać. Wykonuję kilka kroków w bok. I jestem pod drzwiami hotelu. Już tu na mnie czeka miła dziewczyna. Melduję się i upewniam, czy na pewno mam z okna widok na te wszystkie wspaniałości: cały Długi Targ, fontannę, choinkę, Zieloną Bramę. Ona śmieje się i zapewnia, że tak. Idę zatem na 2 piętro. Potem otwieram drzwi pokoju i podchodzę do okna. I wtedy dzieje się magia. Ten wspaniały widok jest tej nocy i jutrzejszego ranka tylko dla mnie. Idę pod gorący prysznic, a potem siadam na niezwykle szerokim parapecie z herbatą i obiadem. Mając poniżej całe piękno Gdańska.









"I'm on my way over the deep blue sea I'll be searching for your light house to lead me"

Sobota, 19 marca 2022 Kategoria do 350, Gdańsk, Kocia czytelnia
Km: 335.00 Km teren: 0.00 Czas: 19:49 km/h: 16.90
Pr. maks.: 38.00 Temperatura: 5.0°C HRmax: 153153 HRavg 129
4837: 4837kcal Podjazdy: 1446m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
To nie była przyjemna jazda i gdyby nie to, że to były już ostatki zimy, a astronomiczna wiosna zaczynała się w niedzielę 20.03.2022 r. o 16:33, to dałabym sobie spokój i poczekała na przyjemniejsze warunki. Jednak do Gdańska jeżdżę wyłącznie zimą. Zawsze pomiędzy 1 stycznia a początkiem wiosny astronomicznej. Zatem był to tegoroczny ostatni możliwy termin, aby tradycji mogło stać się zadość.

Ruszyłam w zimny poranek, pod wiatr. Na rowerze przełajowym, z sakwami. Ze względu na wiatr przeciwny, z którym zmagałam się przez całe ponad 300 km, dość często wyrzucałam sobie, że mogłam jednak pojechać na kolarzówce. Opory byłyby mniejsze. A tak? No cóż, ciężko było ciągnąć cały ten rowerowo-sakwiarski zestaw. We wszystkich znajomych mi miejscach byłam znacznie później niż zwykle. Jak zawsze zatrzymałam się na kawę w Janowcu. W dolinie Noteci wspominałam poprzedni wyjazd do Gdańska, wtedy na tej drodze miejscami leżały śnieżne jęzory. Nakło było nieprzyjemne (jak co roku), w dodatku trafiłam na roboty drogowe i musiałam jechać przez miasto dziwnym objazdem. Nie zatrzymałam się tam nawet na chwilę. Droga na Mroczę mniej obciążona ruchem niż zazwyczaj. Potem długi odcinek do Koronowa. Rozległe, wywiane przestrzenie. Nic przyjemnego. Samo Koronowo osiągnęłam dopiero o 15:45. Czyli bardzo późno. Zrobiłam tu drugą przerwę w cieple – na Orlenie. Mocno wysmagana wiatrem siadłam na jednej z kanap. Zamówiłam zapiekankę i herbatę. Niespecjalnie lubię orlenowe zapiekanki, no ale coś trzeba było zjeść.

Dalej były lasy. Tu mogłam nieco odetchnąć od wiatru, lecz wcale nie jechałam bardziej żwawo, gdyż po jakichś 150 km jazdy pod wiatr nie czułam się rześka. Gdzieś w okolicach Lniana słońce zaczęło zachodzić, a przy drodze pojawiły się znaki o… zamkniętej drodze na Tleń. Klasyka! Który to już raz na długiej trasie trafiam na roboty drogowe? To zawsze jest loteria – uda się przedrzeć, albo i nie. Będzie długi kawał z papcia, albo jedynie krótki spacerek. W każdym razie jadąc uparcie ku remontowanemu fragmentowi postanowiłam, że jeśli remont będzie nie do sforsowania, to nie cofam się do objazdu, tylko kończę wyrypę w lesie i odpuszczam Gdańsk. A skoro tak, to odpuszczam również wszystkie ultra, które zaplanowałam na ten rok. W myślach wysyłałam już do organizatorów poszczególne rezygnacje i tylko w jednym przypadku czułam prawdziwy żal. A mianowicie na myśl o rezygnacji z MPP.



Remontowany odcinek wyłonił się z ciemności. Bariery i swojski widok: znak zakazu ruchu. Było to wszystko dokładnie nad moim najulubieńszym jeziorem Wierzchy. Nigdzie nie jest tak pięknie jak tu. Żadne jezioro nie jest tak magiczne. Dzień już się skończył. Stałam na brzegu z telefonem i usiłowałam zrobić zdjęcie. Wydobyć z tej ciemności światło, którego już nie było.



Coś tam się udało. A potem przedzierałam się przez bariery, następnie maszerowałam w głębokim piachu, lawirowałam pomiędzy maszynami budowlanymi, potem znowu był kopny piach, a na koniec blaszane, wysokie zapory. I już!



Krótko potem osiągnęłam Tleń i wypatrzyłam zupełnie nową restaurację, która nazywa się Żółty Rower, stoi ona po prawej stronie drogi. Chyba wcześniej jej tu nie było. Następnie Przystanek Tleń. Kilka razy podczas wyryp do Gdańska zatrzymywałam się tu na obiad. Potem pomogłam im finansowo w pandemii, gdyż zależało mi, by to miejsce przetrwało. Natomiast gdy w zeszłym, pandemicznym roku nie wpuścili mnie do środka, gdy zziębnięta chciałam zjeść obiad, poczułam się głęboko rozczarowana i postanowiłam, że nigdy więcej nie przekroczę ich progu… Nie zatrzymałam się ani na chwilę. Od razu ruszyłam na podjazd, który zaczyna się zaraz za Przystankiem.

Wszystko dalej już po ciemku. Osie, Lipinki, Przewodnik, Jaszczerek. Odcinek po wąskiej drodze do Jaszczerka bez śniegu, oczywiście. Pamiętam jednak, jak ta droga potrafi wyglądać. Pamiętam siebie, jak po kostki w śniegu szłam tutaj pewnej zimy z rowerem. W drodze do Gdańska, rzecz jasna. Doceniałam teraz brak śniegu. Miło.

Skórcz osiągnęłam o 21:55. Dokładnie 5 minut przed uruchomieniem kasy nocnej. Chyba nie wspominałam, ale praktycznie natychmiast po zapadnięciu ciemności, pojawiła się mgła. Co ciekawe nie wiązało się to z ustaniem wiatru. Wiatr nadal sobie wiał w twarz, a mgła i ciemność sprawiały, że niewiele widziałam.



Skórczowy Orlen to była niesamowicie miła niespodzianka. Pani, która pracuje na tej stacji powiedziała, że ona nie jest jak wszyscy i nie zamyka stacji z wybiciem godziny 22. Mogłam więc wypić i zjeść w cieple. To nieocenione, gdyż byłam nie tylko wywiana i zmarznięta, ale też zmoknięta od mgły. Za Skórczem jeszcze trochę bocznych dróg aż do Pelplina. Fajnie się jechało, gdy z tej mgły raz po raz wyłaniały się wielkie drzewa rosnące na poboczu, albo domy, czy zakręty. Bardziej czułam pod kołami i wyobrażałam sobie tę drogę, niż faktycznie ją widziałam.

Bazylika w Pelplinie również wyłoniła się z mgły.



Potem już tylko musiałam dojechać do DK 91 i nią dociągnąć do Gdańska. Jakoś tak dziwnie zapamiętałam, że jest ona oświetlona na całym tym odcinku. Nie była. Była za to gęsta mgła. Na szczęście ruch mały i w większości towarzyszące tej drodze pobocze. Ostatni przystanek to był bardzo duży Orlen w Pszczółkach – znany mi już z poprzednich wyjazdów. Herbata i bagietka z jajkiem. Wychodząc stąd ubrałam wszystko, co miałam, bo zrobiło się wściekle zimno. Miałam zatem na sobie: wełnianą bluzkę, koszulkę kolarską różową BBT, kurtkę od wiatru, kamizelkę, kurtkę puchową i kurtkę przeciwmgłową, tj. przeciwdeszczową. Okazał się to być zestaw idealny do jazdy pod wiatr, w zimnie i mgle, gdy ma się w nogach 300 km i jedzie się jeszcze te 35 km dalej.



Tabliczkę Gdańsk klepnęłam o 3:51.



Na Długiej i Długim Targu byłam o 4:25, natomiast w lesie na Westerplatte o 5:12. Na Długiej i Długim Targu spędziłam czas robiąc zdjęcia i ciesząc się, że mogę tu znowu być zimą. Tym razem w ostatnich godzinach zimy. Fontanna Neptuna podświetlona była w barwy UA. Inni też mile spędzali tu czas… wymiotując, rozbijając butelki, wydzierając się i… grając w piłkę nożną. Poza tym, wszystko było rozkopane, trwał jakiś kosmiczny megaremont.









Wobec niezbyt sympatycznego i raczej mało łagodnego towarzystwa, nie odważyłam się przejechać Długą w drugą stronę. Pojechałam zupełnie innymi drogami do głównej ulicy, a potem już znaną mi drogą potoczyłam się na Westerplatte. W moim lesie, gdy dojechałam do celu, zaczynało już jaśnieć. Zastanawiałam się nawet, czy jest sens kłaść się spać w tej sytuacji, czy może pojechać pod pomnik Obrońców Westerplatte i tam popatrzeć, jak wstaje dzień. Doszłam jednak do wniosku, że chętnie rozprostuję kości i poleżę. Rozłożyłam worek biwakowy, materac, śpiwór i nastawiłam budzik na szalone 1,5 godziny snu. Kiedy otworzyłam oczy, powitał mnie bardzo szary i mglisty oraz zimny poranek.



Zrobiłam kawę, pogapiłam się w niebo i w korony drzew, a potem spakowałam się i pojechałam pod Pomnik. W międzyczasie przez mgłę zaczęło się przebijać słońce. Pod Pomnikiem miałam szczęście być sama. Widoczny spod niego w dole napis „NIGDY WIĘCEJ WOJNY” miał inny wydźwięk niż w poprzednich latach. Teraz, gdy wojna jest tuż obok…







Potem, już w słońcu i pod błękitnym niebem, pojechałam do centrum. Długa i Długi Targ były zupełnie inne niż w nocy. Inni ludzie, inny klimat, inny świat. Tradycyjnie poszłam na śniadanie i kawę z ciastkiem do Pellowskich. Odwiedziłam też Mariacką i spędziłam kilka chwil w bazylice.









Do pociągu powrotnego wsiadłam o 12:17, do domu weszłam o 16:05, gdy trwała jeszcze astronomiczna zima. Tradycji stało się zadość. Gdańsk zimą po raz siódmy!


Rowerem i pieszo do Gdańska

Piątek, 22 stycznia 2021 Kategoria do 350, Kot w wielkim mieście, Kocia czytelnia, Gdańsk
Km: 335.40 Km teren: 0.00 Czas: 18:11 km/h: 18.45
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1327m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
" — Widzisz - powiedziała - tyle jest tego, co nie znajduje sobie miejsca ani latem, ani jesienią, ani na wiosnę. To wszystko, co jest nieśmiałe i zagubione. Niektóre rodzaje nocnych zwierząt i tacy, którzy nigdzie nie pasują i w których nikt nie wierzy... Trzymają się na uboczu cały rok. A potem kiedy jest spokojnie i biało i kiedy noce stają się długie, a wszyscy posnęli snem zimowym — wtedy wychodzą".

Tove Jansson "Zima Muminków"


Gwieździsta noc, lecz niebo całe czarne. Pod kołami mojego roweru tysiące gwiazd. Mienią się i skrzą lodowym blaskiem. Ostrożnie. Wystarczy jeden fałszywy ruch…
5:03 w styczniu, to jeszcze noc. Patrzę w gwiazdy rozsypane na asfalcie i nie cieszy mnie ich widok.

Pierwszy postój to Janowiec. Biorę kawę i zjadam kanapkę. Słońce niedawno wstało i zapowiada się ładny dzień. Wiatr sprzyja aż do setnego kilometra. Dopiero za Kcynią, gdy wykręcam na wschód, zaczyna przeszkadzać. Do tego robi się dziwnie. Droga biegnie doliną Noteci, w cieniu zbocza. Mało słońca tu dociera i widać to bardzo wyraźnie. Chodnik i droga dla rowerów całe zaśnieżone i zalodzone. Na szosie śnieżne jęzory. Zastanawiam się jak będą wyglądały szosy w lasach na północy kraju, mając nadzieję, że nie gorzej niż tu.

W Nakle krótki przystanek pod wiatą i szybka wizyta na stacji. Nie biorę niczego ciepłego do picia, postanawiam dociągnąć do Tlenia, gdzie mam nadzieję zjeść, jak co roku, obiad.



Szosa nr 241 z Nakła na Mroczę tradycyjnie jest nieprzyjemna. Ruch umiarkowany, ale jednak drażniący. Z ulgą z niej zjeżdżam i nie przeszkadza mi nawet boczny wiatr, który się pojawia wraz ze zmianą kierunku. W Koronowie jestem o 13:18. Przejeżdżam przez miasteczko, robię kilka fotek nad Kanałem Lateralnym i zagłębiam się w lasy. Nie jest źle. Sporo śniegu, ale drogi czyste.



Najzimniej jest nad jeziorem Wierzchy. Pełno śniegu i ten chłód! Jezioro ma zamarzniętą taflę. Po raz pierwszy widzę je białe. Jest cicho i spokojnie.



Cisza aż dźwięczy w uszach. Aż by się chciało zostać tu dłużej. Niestety dotkliwy ziąb szybko weryfikuje te chęci.



A potem jest Tleń. Pod słynnym Przystankiem zatrzymuję się tylko na chwilę. Przez obostrzenia epidemiczne jedzenie można zamówić tylko na wynos. Nie bardzo wyobrażam sobie obiad na wynos, gdy się ma w nogach ponad 200 km i gdy jedzie się rowerem. Wychłodzenie organizmu z pewnością by przyszło bardzo szybko. Robię fotkę, bo… to wszystko, co w tej sytuacji mogę zrobić. Godzina 16:10, jadę dalej. Za Tleniem jest pod górę. Zwykle podjazd ten robię zregenerowana i posilona dobrym obiadem. Teraz jadę na żelu energetycznym. Jest jakoś inaczej. Niefajnie. Szosy w lasach na szczęście cały czas są ok. Docieram do miejscowości Osie, powoli robi się szaro. Za Osiem szosa znowu wnika w las. Naraz czuję, że tylne koło lekko ucieka. Na asfalcie jest trochę śniegowej chlapy i dużo wody. Trochę podobnie to wygląda, jak w dolinie Noteci. A potem jest już tylko gorzej. Śnieg, śnieg, sporo śniegu. Czasem cała szosa w śniegu, czasem wolne od niego wąskie paski wyjeżdżone przez koła samochodów. No i ciemno. Słońce zaszło już jakiś czas temu.

Kiedy docieram do Lipionek, mam za sobą 222 km i jestem nieco poirytowana. Przeprawa śniegowa, podczas której idę i jadę na zmianę trwa już długo i miło by było, gdyby w końcu dobiegła końca.



Zatrzymuję się na przystanku autobusowym i sprawdzam w telefonie mapę. Nie wygląda to zbyt dobrze. 10 kilometrów zabawy w śniegu już co prawda za mną, ale wszystko wskazuje na to, że zanim dotrę do główniejszej drogi, czeka mnie jeszcze 8 km przeprawy. Karmię się nadzieją, że może nie będzie tak źle, ale sama za bardzo w to nie wierzę. Tak więc aż do Jaszczerka na zmianę idę i jadę. Raz po raz, gdy jedzie jakiś samochód, muszę włazić w głębokie zaspy, żebyśmy mogli bezpiecznie się minąć. 18 kilometrów marszo-jazdy.



Kiedy w końcu docieram do drogi wojewódzkiej, cieszę się jak dzika. Oczywiście obiecuję sobie, że na pierwszej napotkanej stacji robię w pełni zasłużoną przerwę na gorącą herbatę. Stacja taka trafia się w Skórczu i jest to pierwszy przystanek w cieple od… 185 km.



Biorę herbatę i uciekam z nią do toalety. Na wszelki wypadek. Jest epidemia i nigdy nie wiadomo, jak zachowa się obsługa stacji. Gdyby ktoś nadmiernie zatroskany o moje dobro i bezpieczeństwo kazał mi wyjść z herbatą na zewnątrz, to chyba bym tego nie zniosła. Rygluję się więc w toalecie. Opuszczam deskę, myję ręce i siadam. Jem, piję. Wreszcie w cieple i bez strachu, że ktoś mnie wygoni. Te kilka minut działa cuda. Wychodzę ze stacji i gdyby nie ból wychłodzonych kolan, czuję się świetnie. Modlę się o to, by dalsza droga była już bez śniegowych atrakcji. Na przeprawę straciłam bardzo dużo czasu i kosztowała mnie ona dużo energii. Obiecuję sobie, że na drogę krajową nr 91 wyjadę zaraz za Pelplinem, a nie jak zwykle dopiero w Tczewie. Na wszelki wypadek, by na pewno nie władować się już w żaden śnieg. Mam też plan awaryjny. Jeśli pobocza 91 będą zasyfione lub zaśnieżone, to wycofuję się z trasy, kupuję wodę, zakładam biwak i przeczekuję do rana.

Droga do Pelplina jest prawie bez śniegu. Raz po raz pojawiają się śnieżno-lodowe jęzory, ale nie ma tego dużo. Wystarczy tylko jechać uważnie, żeby w nic takiego się nie władować. Na dojeździe do miasta zaczyna lekko kropić deszczyk. Zupełnie tak jakby zima chciała powiedzieć: pamiętaj, zawsze może być gorzej…

Zawsze może być gorzej: temperatura na minimalnym plusie i deszcz. Raz mocniej raz słabiej. Pada. Spędzam w Pelplinie kilka minut. Odwiedzam toaletę na Orlenie, potem na mieście robię zdjęcia iluminacji świątecznych. Deszcz jednak każe się streszczać.



Z coraz mocniej bolącym lewym kolanem jadę dalej. Pod jedną z wiat autobusowych zakładam pełen strój deszczowy.



Planu rezygnacji z trasy na szczęście nie muszę realizować. Ruch na DK 91 jest mały, mimo piątkowego wieczoru. Pobocza natomiast są idealnie lub niemal idealnie czyste. Żadnego śniegu, żadnego lodu. Super!
Ostatni, trzeci postój robię na dużym Orlenie w Pszczółkach. Biorę herbatę i tak jak w Skórczu, chowam się z nią w toalecie. Stąd do Gdańska jest już blisko (31 km), dlatego kupuję tu też dużą butelkę wody mineralnej na nocleg. Te ostatnie 31 km mogę jechać z dodatkowym ciężarem.

Tabliczkę z napisem Gdańsk mijam o godzinie 00:33.



A więc to już sobota. Parę kilometrów dalej jest nowy wiadukt, na którym rok temu miałam wypadek. Coś się we mnie blokuje. Nie potrafię przejechać tego odcinka. Schodzę z roweru. Włażę na chodnik. Idę powoli. Oglądam to miejsce dokładnie…

A potem jest już tylko radość. Nie ma nic więcej poza cudownym, starym Gdańskiem. Wjeżdżam na Most Zielony, zatrzymuję się w bramie. Zachwyt. Pięknie wygląda Długi Targ w świątecznej szacie. Po to właśnie tu jechałam, by zobaczyć te wszystkie światełka, migotliwą choinkę. Robię całą serię zdjęć. Czas spędzony teraz, tu – jest nagrodą za całą trasę. Uśmiecham się sama do siebie, bo wiem, że to jeszcze nie wszystko. W ramach nagrody jest jeszcze noc w lesie na Westerplatte, pomnik na Westerplatte i Gdańsk jutro rano.





Kończę sesję zdjęciową. Staram się zapamiętać dobrze ten piękny widok i mając go cały czas przed oczami, ruszam w drogę na Westerplatte. Noc pełna jest gwiazd. Są wszędzie. Na niebie i na ziemi też. Te na niebie są piękne i czyste. Te na ziemi skrzą się złowrogo i przywołują piątkowy poranek. Ostrożnie!

Na wiadukcie, na ulicy Sucharskiego, siadam na dobrze oświetlonym przystanku autobusowym. To dobry moment na zagotowanie wody i zalanie liofilizatu. Będzie idealny do jedzenia, gdy dojadę do lasu i założę biwak. Wyjmuję kuchenkę i gotuję wodę. Potem mam do przejechania zupełnie krótki odcinek i już jestem na miejscu. Wnikam w las i po raz drugi w życiu kładę się spać do worka biwakowego, jeszcze tylko obiadek i zasłużony odpoczynek. Niebo i korony drzew – to widzę tuż przed snem.

Ciąg dalszy

Gdańsk

Sobota, 18 stycznia 2020 Kategoria do 350, Gdańsk, Kocia czytelnia
Km: 329.90 Km teren: 0.00 Czas: 16:23 km/h: 20.14
Pr. maks.: 44.80 Temperatura: 5.0°C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1251m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Zimowy Gdańsk.
W lesie, na Westerplatte, zapadam w zimowy sen…

Wstaję jakieś 20 minut przed dzwonkiem budzika. Bez pośpiechu jem śniadanie oraz kończę pakowanie się. Czas ucieka bardzo szybko i z planowanego startu o 6:00 nic nie wychodzi. Ruszam spod domu równo o 6:10. Jest chłodno i ciemno, nie dzieje się nic szczególnego, wiatr lekko sprzyja. Przed Janowcem wstaje dzień. Szary i zupełnie nijaki. Myślami jestem daleko od tej szarości - w wyobraźni widzę siebie we wszystkich miejscach, które tak bardzo lubię: nad jeziorem Wierzchy, w Przystanku Tleń, w Pelplinie, na Długim Targu w Gdańsku oraz na Westerplatte. To niesamowite, jak daleko można poszybować na skrzydłach wyobraźni. Kawa w Janowcu na Orlenie rozgrzewa mnie, a kanapka pokrzepia. Z nową energią gnam dalej.

Jedzie mi się bardzo dobrze i myślę nawet, czy zrezygnować z przystanku na Orlenie w Nakle i zatrzymać się dopiero w Koronowie. Jednak kiedy przeliczam kilometry, dochodzę do wniosku, że nie warto. Przelot do Koronowa jest długi. Z kolei z Koronowa nie jest już aż tak daleko do Tlenia, a tam dobrze jest dojechać z uczuciem głodu. W Nakle robię zatem przystanek na dużą herbatę z sokiem malinowym i cytrynką oraz drugą kanapkę z łososiem i musztardą. Leci czas. Patrzę na zegarek i widzę, że przerwy zabierają cenne minuty. Tu pół godzinki, tam pół godzinki... i wiem już, że aby zdążyć zobaczyć jezioro Wierzchy w ostatnim świetle dnia, muszę bardzo się pospieszyć. Dopijam herbatkę i lecę. „Wszędzie jesteśmy tylko na chwilę”…

Przejazd przez Nakło jak zwykle beznadziejny. Spory ruch, kamienna kostka, ale jakoś idzie i wkrótce jestem już za miastem. Nieco się przejaśnia i przez kilka chwil na niebie widać słońce. Droga nr 241 na Mroczę jest średnia, ruch nie jest może bardzo duży, ale i tak przeszkadza. Jadę tą drogą ok. 10 km i odbijam w prawo. Od razu jest lepiej, spokojniej. Aż do Koronowa jedzie się przyjemnie. Ładne okolice, lekko pagórkowate. Lubię tu być. Przed samym miasteczkiem rondo i przecięcie DK 25, a potem ostry zjazd nad Brdę i do centrum miasta. Na rynku tradycyjnie, jak co roku, sprawdzam czas. Jest 14:20, na liczniku 150 km. Wygląda to średnio, wychodzi mi, że do Tlenia dojadę chwilę przed 17. To z kolei oznacza, że do Gdańska dotrę ok. 1 w nocy. Robię dwa zdjęcia na średnio ładnym rynku, potem dojazd dziwną krajówką nad Kanał Lateralny i znowu kilka zdjęć. Dalej jest odbicie w lasy. Wąska, równa szosa. Przyjemna do jazdy.

Upływ czasu jest widoczny: stary przystanek autobusowy, który kilka lat temu w ciemności wyglądał upiornie, został wyburzony. W jego miejscu stoi teraz nowa wiata, a obok panel fotowoltaiczny. Na szczęście została jeszcze stara lampa. Jej żółte światło świeci mocno i jest wspomnieniem dni, które nie wrócą. Wolałam tamten klimat.

Powietrze jest zimne i ma kolor granatowy. Drażni moje gardło. Podciągam bufa mocniej. W tym granacie wody jeziora Wierzchy wyglądają jak rozlany atrament. Gdzieś na horyzoncie lekko mieni się purpura. Ostatni ślad słońca, które już zaszło. Ostatnie światło dnia, którego już nie ma. Rower od paru chwil stoi oparty o betonową barierkę, po drugiej stronie drogi – jak zwykle. Miga czerwona lampka. Odeszłam całkiem daleko. Teraz jednak mam czas. Delektuję się wieczorem nad jeziorem Wierzchy.

Komu w drogę… trzeba przejechać całą miejscowość, by dotrzeć do Przystanku Tleń. To na końcu wsi, po lewej stronie drogi. Prawie zupełnie ciemno. Spoglądam na zegarek – 16:45. Wczoraj dzwoniłam i pytałam, czy dziś restauracja będzie czynna i zapowiedziałam, że będę między 16:00 a 17:00. Zmieściłam się. Tradycyjnie wchodzę najpierw bez roweru i pytam, czy mogę go wnieść. Pani zza lady rozpoznaje mnie. To z nią wczoraj rozmawiałam. Mogę wnieść rower – jak zwykle. Jestem tu po raz piąty. Rower stawiam przy recepcji, a sama zajmuję miejsce na jednej z trzech (środkowej) sof naprzeciwko kontuaru. Zamawiam herbatę zimową, zupę grzybową i danie z sandaczem, falafelem i groszkiem. Na deser biorę czarną kawę oraz sernik, którego nie ma w menu. Ta pani pamięta moje zimowe wizyty z poprzednich lat. Wskazuje na sofę blisko drzwi, jako tę, na której zwykle siedziałam. Opowiadam jej o Gdańsku. Na sam koniec obejmuje mnie i życzy szczęśliwej drogi. Ucieka ponad godzina. W dobrych miejscach szybko mija czas.

Na zewnątrz jest ciemno i chłodno. Jeszcze 130 km brakuje do Gdańska. Jestem najedzona, zregenerowana i z entuzjazmem jadę dalej. W nocy wszystko jest takie samo. Dookoła ciemno. Nic nie widać poza wycinkiem drogi, co przede mną. Dookoła mogłyby być nie wiadomo jakie atrakcje, albo… mogłoby nie być zupełnie nic. W nocy to nie ma żadnego znaczenia. Urozmaiceniem są miejscowości, co jakiś czas. Choć w sumie nocami średnio lubię miejscowości. Czasem można spotkać podpitych ludzi, albo puszczone luzem psy. Ani jedno, ani drugie nie jest fajne. Trudno stwierdzić, co gorsze. To już lepiej być gdzieś, pośrodku niczego.

Wąska szosa, po bokach wysokie drzewa. Ciemno, a w moich uszach Sting „If I ever lose my faith In you”. Niewiele jest we mnie wiary w innych ludzi. Za to niezmiennie wierzę w siebie. W zeszłym roku miałam tu bardzo silny boczny wiatr. Po ok. 70 km docieram do Pelplina. Głodna nie jestem, jednak przydałoby się wypić ciepłą herbatę. W mieście jest nieduży Orlen, zaraz przy mojej trasie. Kiedy wchodzę okazuje się, że właśnie zamykają. Prawie 22:00. Wchodzę do toalety, zamiast herbaty biorę soczek i wypijam go już na zewnątrz. Potem robię jeszcze fotki pod Bazyliką Katedralną oraz focę ładne iluminacje świąteczne i jadę dalej w noc, do Tczewa.

Przed Tczewem wyjeżdżam na DK 91. Już raz w drodze do Gdańska jechałam tą drogą i było zupełnie ok. Nie mając żadnych złych przeczuć, jadę. Ruch jest zaskakująco intensywny. Niezbyt przyjemnie. Pocieszam się, że to już nie jest daleko, że jeszcze trochę i będę na miejscu. Za Pszczółkami czuję znużenie oraz lekki głód. Mijam bardzo dużą, całodobową, stację Orlenu. Wchodzę. Rower wprowadzam do środka. Biorę małą herbatę i czekoladową mufinkę i siadam na jednej z kanap. Przed wyjściem ubieram dodatkową kurtkę. Jest zimno. Zimno i wilgotno. Za rozsuwanymi drzwiami stacji siedzi czarno-biały kot. Kiedy drzwi się otwierają, nie robi nic. Nie ma ochoty wejść. Woli po prostu sobie posiedzieć i popatrzeć. Czasem fajnie jest tak spędzać czas: siedzieć, patrzeć i nie robić nic.

Tabliczkę "Gdańsk" umieścili w nowym miejscu. Zaraz za znakiem informującym, że kończy się Pruszcz Gdański. Robię fotę i jadę. To Gdańsk, ale do starego centrum jeszcze kawałek. Tym bardziej kawałek do Westerplatte. Jestem już prawie w centrum, przede mną nowy wiadukt, który jeszcze w zeszłym roku był w budowie. Na wiadukcie jakiś idiotyczny kamienny bruk na wysokości przystanku autobusowego, na prawym pasie. Zjeżdżam na lewy, droga jest przecież pusta. Na sam koniec nie chcę się trząść na kamieniach, zwłaszcza, że widzę, że są lekko wilgotne. Naraz za mną samochód. No nie! A jednak trzeba będzie zjechać na prawo, na ten wredny bruk. Lekko skręcam i... leżę. Z dużym impetem uderzam głową o kamienie. Kask nic nie pomaga. Strasznie boli. Bolą też łokieć, biodro. Od razu zatrzymują się samochody. Młody chłopak w czarnej czapce mówi, że jechał z naprzeciwka i wszystko widział. Bardzo boli mnie głowa, robi mi się słabo. Muszę usiąść.

Dzwonimy na pogotowie. Rozmawiam z dyspozytorem, ale stwierdzam, że chyba nie potrzebuję pomocy lekarza. Chłopak nie odstępuje mnie. Cały czas do mnie mówi i uważnie obserwuje. Nie czuję się zbyt dobrze, więc dzwoni na pogotowie jeszcze raz. Tym razem prosimy, by przyjechali. Jest przeraźliwie zimno. Cała się trzęsę, siedzę więc w jego samochodzie.
Karetka zjawia się szybko. Mam ranę na łokciu. Opatrują mi ją. Ratownicy robią też podstawowe badania, by stwierdzić, czy nie doszło do poważniejszego urazu głowy. Sprawdzają reakcje, robią zastrzyk przeciwbólowy. Twierdzą, że po takim upadku powinnam zostać zbadana w szpitalu. Pytają, czy wyrażam zgodę. Jest nieciekawie. Jest noc. Jestem tu sama i mam rower, którego pogotowie nie zabierze ze mną. Mówią, że w takich sytuacjach rowery zabezpiecza policja. Nie bardzo sobie to wyobrażam. Mówię więc, że w związku z tym, że nie mam co zrobić z rowerem, nie pojadę do szpitala. Zachowuję się zupełnie idiotycznie, nieracjonalnie. Ustalamy, że jeśli poczuję się gorzej, zgłoszę się sama. Pytają skąd i dokąd jadę. Spoglądając w okno karetki mówię, że do Gdańska, a oni wskazują palcem wieżę ratusza staromiejskiego stwierdzając, że w zasadzie to prawie dojechałam...



Wychodzę z karetki. Rower jako tako nadaje się do jazdy. Koła się kręcą, choć trzeba zakręcić korbą, by łańcuch wskoczył na właściwe zębatki. Skrzywiona jest mocno prawa klamkomanetka. Zerwane jest mocowanie Garmina. To było silne uderzenie. Cały czas jestem w dużym stresie i bólu. I chyba też w szoku. Jadę na Długi Targ jak automat. Czuję się strasznie.
A więc jestem tu. Wraz z rowerem stoję na Długim Targu i patrzę na świąteczne światełka. Na piękną, migotliwą, wysoką choinkę. Przez całą drogę myślałam o tej chwili i bardzo się na nią cieszyłam. Teraz stoję u celu i zupełnie nie czuję radości. Ból tłumi wszystko. Nie tak miało być. Wskazówka zegara na wieży ratusza pokazuje, że zbliża się 3 w nocy. Kiedy ten czas tak uciekł? Jak długo byłam na wiadukcie? Przez chwilę kombinuję, czy nie poszukać hotelu. Ale kiepsko mi idzie. No nic. Jadę na Westerplatte. To pewniak, jeśli idzie o nocowanie. Mój las. Po raz pierwszy śpię w worku biwakowym. Leżąc, widzę niebo i korony drzew. Nawet fajnie.I tylko zimno. I tylko wszystko okropnie boli. Nie zapadam w zimowy sen…

Ciąg dalszy

Westerplatte

Niedziela, 17 marca 2019 Kategoria do 350, Gdańsk, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście
Km: 327.60 Km teren: 0.00 Czas: 14:48 km/h: 22.14
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1327m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Budzę się znacznie wcześniej niż planowałam. Wiercę się trochę, ale szybko uznaję, że to bez sensu tak leżeć. Lepiej będzie po prostu wstać i zjeść śniadanie (o ile śniadaniem można nazwać posiłek zjedzony około 3.50 w nocy). Koniec końców, wychodzę z domu o 4.25. Ruszam w ciemność. Deszcz, który bębnił o dach, kiedy jadłam śniadanie akurat szczęśliwie przestał padać. Szosy są mokre i koła rozchlapują wodę, ale przynajmniej nie moknę od góry. Dość długo jest ciemno. Jednak w porównaniu z ubiegłorocznym listopadowym Wielanowem – to jest nic. Listopadowe noce są dłuższe, a poranki wstają niezbyt chętnie…. Dziś czuć, że wiosna się zbliża wielkimi krokami. Jadąc czuję jej oddech na plecach.

Tak. Są to ostatnie chwile, ostatnia szansa, by – jak co roku – pojechać do Gdańska zimą. Nie ma co czekać na lepszy czas, bo taki - tej zimy, już nie przyjdzie. Zestaw pogodowy jest całkiem dobry: mam silny wiatr w plecy, nie jest zimno (minimalnie 6, a maksymalnie 14 stopni), no i prawie nie pada.

Kiedy docieram do Janowca, jest już jasno. Tuż przed 7 rano. Biorę kawę, przegryzam kanapką i jadę. Zbyt długo ta jazda nie trwa, bo naraz czuję, że dzieje się coś dziwnego. Kapeć. Oczywiście z tyłu. Na flaku toczę się z 200-300 m pod wiatę przystankową, którą widzę w oddali. Zupełnie nie mam ochoty zmieniać dętki gdzieś na rowie, pod płotem, czy znakiem drogowym. Wiata jest lepsza. Narzędzia w podsiodłówce mam na samym dnie, więc aby je wyjąć, muszę najpierw wyjąć wszystko inne. Potem zdejmowanie koła, wymiana dętki, pompowanie i zakładanie koła. Schodzi ponad 20 minut.

Kiedy wsiadam ponownie na rower, jest jakoś inaczej. Od razu i natychmiast. Boli w lewym biodrze. Auć! Niedobrze – nie mogę się mocniej zgiąć, nie mogę zejść w dolny chwyt! Mimo bólu, nie przestaję jechać. Próbuję jakoś to rozciągnąć, rozprowadzić ból. I nic. Przez całe 50 km, do Nakła, jadę z mocnym bólem. W Nakle przerwa na Orlenie. Biorę zapiekankę i herbatę z syropem malinowym. Herbata stygnie powoli. Zapiekanka została już miłym wspomnieniem, a tu jeszcze trzeba chwilę poczekać aż da się ją wypić.

Wyjazd z Nakła jest spokojny. Fajnie, bo zwykle jest tu spory ruch i bywa nieco nerwowo. Po wyjeździe z Nakła przecinam DK 10. A na skrzyżowaniu… McD! To nowość. Jestem przekonana, że wcześniej tego tu nie było. Warto wiedzieć, choć dla mnie, na tej trasie, niczego to nie zmienia. Główny posiłek i tak zjem prawie 100 km za Nakłem, w Tleniu. Kilometry uciekają szybko. Biodro cały czas boli. Próbuję schodzić w dolny chwyt, ale ból jest zbyt dotkliwy i nie mogę w tej pozycji jechać zbyt długo.

Do Koronowa jest ostry zjazd. Droga w tym miejscu została wyremontowana i można teraz to polecieć bardzo szybko, bez ryzyka władowania się w jakąś podłą wyrwę. Niebo wygląda dynamicznie – granatowe, opite deszczem chmury na zmianę ze słońcem. Wieje cały czas mocno. Ten wiatr sprawia, że nie czuć ciepła. Jest 14 stopni, a można mieć wrażenie, że jednak znacznie chłodniej. Nic mnie tu, w Koronowie, nie zatrzymuje. Lecę dalej. Za Kanałem Lateralnym uciekam z krajówki w boczną drogę. Teraz trasa idzie lasem. Co dziwne jest tu dość sporo samochodów. Może to dlatego, że jest niedziela? A może godzina taka – w końcu jestem tu chwilę po 12 w południe. Wcześnie.

Gdy pojawia się osty zjazd nad jezioro Wierzchy, wiem że Przystanek Tleń jest bardzo blisko. Na tym zjeździe, zza zakrętu wypada mi naprzeciw jadące pod górę całe stado motocykli, a wraz z nimi osobówka. Motocykle wyprzedzają z głośnym rykiem silników samochód i robi się nieprzyjemnie ciasno… No tak, skoro motocykliści wyjechali na drogi, to znaczy, że wiosna naprawdę jest już blisko.

Przystanek Tleń wygląda dziś inaczej niż zwykle. Po raz pierwszy zatrzymuje mnie w drzwiach wystawiona plansza z wypisaną prośbą o oczekiwanie na wskazanie stolika. W środku dużo ludzi. Wszystkie stoliki zajęte. Czas oczekiwania to 25 minut. Chociaż… wolna jest jedna z małych sof, z niskim stolikiem – jeśli… chcę usiąść w tym miejscu. Oczywiście, że chcę! Zawsze siedzę właśnie tu. Choć ta jedna jedyna „moja” sofa jest akurat zajęta. Jak zwykle mogę wejść razem z rowerem. Zamawiam porządny obiad. Biorę zupę grzybową, sandacza z ziemniakami, bobem i sosem krewetkowym oraz herbatę. Natomiast w ramach deseru wybieram szarlotkę na ciepło i cappuccino. Wszystko jest wprost przepyszne. Przystanek Tleń to wspaniałe miejsce.

Po bitej godzinie wychodzę na zewnątrz, jest godzina 15.30 i zupełnie jasno. Jest też zaskakująco duży ruch. Zwykle bywam w tym miejscu znacznie później, w sobotę – a nie, jak dziś – w niedzielę. No i nigdy nie byłam tutaj tak blisko pierwszego dnia wiosny! Tłumy ludzi w Przystanku Tleń, duży ruch na zwykle pustych szosach – to już ostatni dzwonek, by zrobić tę trasę. Nie jest zbyt przyjemnie.

Jeszcze przez jakieś 50 km jadę za jasności. Nowa Cerkiew to już głęboka szarówka. W dodatku od jakiegoś czasu przelotnie pada. Zatrzymuję się pod wiatą przystankową i ubieram strój deszczowy. Najgorsze warunki pogodowe trafiają mi się przed Pelplinem. Wiatr dziwnie kręci. Trafiają się bardzo silne boczne podmuchy i wtedy muszę mocno trzymać rower. W dodatku jest ciemno, pada, szosa jest wąska, no i są samochody. W mieście na chwilę zajeżdżam na stację. Kupuję picie oraz 2 pierniczki. Krótki przystanek, praktycznie od razu jadę dalej. Nie ma na co czekać. Coraz bardziej myślę o tym, że chętnie bym poszła spać. Tymczasem kropi, a do Westerplatte brakuje jeszcze 65 km.

Bocznymi drogami jadę dalej, przez 20 km, do Tczewa. Deszcz raz pada, raz nie pada. Jest chłodno. Wieje czasem z tyłu, czasem z boku. Bywało przyjemniej, bywało też gorzej. W Tczewie decyduję, że resztę trasy, tj. następne 40 km, przejadę DK 91. Ruch, co dziwne, nie jest duży. To niedzielny wieczór, więc spodziewałam się, że będzie paskudnie. Tymczasem samochodów jest zaskakująco mało. Co jeszcze dziwniejsze – te co są, jadą na ogół nie w stroną Gdańska, a na południe. To sprawia, że wyprzedza mnie mało samochodów. W dodatku na znacznej części tej szosy jest pobocze.

Jakieś 26 km przed Westerplatte, widzę w oddali światła Rafinerii. To już blisko! Do Gdańska wjeżdżam równo o 21.28. Nigdy nie dotarłam tu tak wcześnie. Mam zatem czas. Mimo kropiącego raz po raz deszczyku, odwiedzam piękne stare miasto. W nocnej scenerii wszystko wygląda zupełnie inaczej niż za dnia. Jest po prostu pięknie. Migotliwie. Ciepłe światła lamp ulicznych, mokry bruk, wszystko lśni.

No a potem pozostaje już tylko dojazd na Westerplatte. Miejscówki noclegowej nie szukam. Wiem gdzie jechać. Nie muszę nawet uważnie się rozglądać. To miejsce można znaleźć nasłuchując. Szum jadących po szynach wagonów. Jęki, zgrzyty i trzaski maszynerii. Osobliwa nocna filharmonia. Wnikam w las…

Zdjęcia
Mapa



Ciąg dalszy

Bal

Sobota, 6 stycznia 2018 Kategoria do 350, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście, Gdańsk
Km: 319.30 Km teren: 0.00 Czas: 15:07 km/h: 21.12
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Noworoczny bal zakończyłam na Westerplatte.



        ….czas ruszać w drogę. Taki wymarsz zawsze jest nagły. W jednej chwili wszystko się zmienia, temu, kto odchodzi, zależy na każdej minucie, szybko wyciąga namiotowe śledzie i gasi żar, zanim ktokolwiek przyjdzie przeszkadzać i wypytywać, i zaczyna biec, w biegu zarzucając plecak, i wreszcie jest już w drodze, raptem spokojny niczym wędrujące drzewo, na którym nie rusza się ani jeden liść. Tam, gdzie stał namiot, świeci pusty prostokąt zbielałej trawy. Później, kiedy zrobi się dzień, zbudzą się przyjaciele i powiedzą: „Odszedł, widać jesień się zbliża”.
           Tove Jansson, Dolina Muminków w listopadzie

Podczas śniadania sprawdzam prognozy. A jednak ma padać… W pośpiechu przepakowuję bagaż. Planowałam po raz pierwszy spać pod płachtą biwakową, ale skoro ma być deszcz i jeden stopień powyżej zera, to… jednak nie. Zakładam większą torbę trójkątną w ramę roweru i pakuję do niej swój najlżejszy namiot. Płachta zostaje w domu.

Przez to małe zamieszanie wychodzę z domu znacznie później niż planowałam, ale kiedy tylko ruszam, ogarnia mnie znajomy spokój. Jest ciemno. Styczniowy dzień bardzo nie chce wstać, za to noc czerni się w nieskończoność. Tuż nad drogą unoszą się mgły. Niewiele widać. Aby lecieć w chmurach, wcale nie trzeba odrywać się od ziemi. Przychodzi w końcu chwila, gdy niebo przestaje być idealnie czarne. Następuje przedświt. Potem świt. Aż w końcu wschód słońca. Kawa na Orlenie w Janowcu Wielkopolskim jest słodka i wzbogacona czekoladą.

Jest zimno, 2-3 stopnie powyżej zera. Testuję skarpetki i koszulkę z wełny merino. O ile koszulka jest super, to ciepłe skarpetki są super po wielokroć. Jestem mocno zaskoczona, bo mam tylko te skarpetki, bez ochraniaczy na butach, a nie marznę w stopy!
Noc była bezchmurna, poranek był podobnie piękny. Ale jeszcze przed południem słońce chowa się za chmurami. Robi się beznadziejnie szaro. Drzewa są nagie, bezlistne, kolor mają… drewniany. Brązowo-buro-szary. Te same drzewa na wiosnę będą zachwycać soczystą zielenią.
Wiosna? Jak to daleko! To dalej niż do Gdańska.

To dzieje się właśnie teraz: Ameryka zamarza, Australia się gotuje, a Polska - topi. Pola pod wodą. Łąki pod wodą. Topią się słupy energetyczne oraz drzewa. Ziemia jest przesiąknięta, rowy przepełnione, a kałuże wyglądają jak jeziora. To jeszcze bajoro, czy już staw? Nikt nie łowi ryb. A zatem, bajoro. Moja miejscówka pod Rafinerią Gdańską pewnie zamieniła się w bagno. Ale dziś nie potrzebuję się tym martwić. Bo będę spała na Westerplatte.

Wiatrołomy. Drzewa leżące na ziemi, pochylone od wiatru jak źdźbła trawy. Musiał tu przejść huragan. To wszystko widzę dojeżdżając do Nakła. Widok upiorny i wstrząsający.

Nakło n. Notecią wita mnie szarością. Jest lepiej niż rok temu – nie ma takiego ruchu. Miasto jest nieco senne. Nie ma tu niczego co by mnie mogło przytrzymać na dłużej. Chociaż… może jednak się zatrzymam. Nie chce się ocieplić, nie mam ochoty na zimną wodę z bidonu. Kawa już była, więc może teraz herbata? Dlaczego nie? Jak bal, to bal! Orlen i herbata. Idę, trzymając gorący kubek w dłoni i słyszę, że mój prawy but wydaje dziwne dźwięki. Odkręcił się blok. W samą porę zauważyłam! Imbusy na dnie sadlebaga. To jest chyba to, czego w systemie ultralight nie lubię najbardziej: aby wyjąć coś co jest na dnie, najpierw trzeba wyjąć wszystko inne. I uzewnętrznić się.

Za Koronowem zaczynają się tereny, które lubię. Dużo lasów. Małe drogi. Cisza, spokój. No i nadal jasno, jest kwadrans przed czternastą. Zależy mi, by nad jezioro Wierzchy dojechać jeszcze w świetle dziennym. Styczniowy dzień jest bardzo krótki, jednak udaje mi się to. Woda jest bardzo spokojna. Odstawiam rower na bok i idę robić zdjęcia. Temperatura z 5 stopni spada do 3. Wiem już, ze cieplej na pewno nie będzie… zbliża się koniec dnia.

Kiedy licznik wskazuje 190 km trasy wiadomo, że to już. Przystanek Tleń. Wspaniałe miejsce pośrodku lasów, nad jeziorami, we Wdeckim Parku Krajobrazowym. Zawsze docieram tu mniej lub bardziej wymęczona. Zawsze głodna i zmarznięta. To moja trzecia wizyta. Pamiętam jak przyjechałam tu po raz pierwszy dwa lata temu: zimny dzień, początek lutego, ciemno i nagle rozświetlony budynek, okna, w których widać ciepło. Podjeżdżam, niepewna, czy można tu wejść z rowerem, czy można tu coś zjeść. Miejsce zupełnie nieznane. Za drugim razem, chciałam, aby było tak jak wtedy. Siadłam na tej samej kanapie, przy tym samym stoliku, identycznie oparłam rower o ścianę. Tak samo jak wtedy bardzo nie chciało mi się jechać dalej.

Dziś wracają do mnie wszystkie te wspomnienia. Jak ptaki na wiosnę do swoich miejsc. Już prawie jestem w środku i widzę przez okno, że „moje” miejsce jest wolne i czeka na mnie. Wchodzę, rower opieram o ścianę. Zamawiam obiad. Taki sam jak rok temu. Jak dobrze tu być! W miłe miejsca zawsze chętnie się wraca. Delektuję się każdą chwilą, pysznym jedzeniem. Zachwyca mnie szarlotka. Małe cukiernicze cudeńko upieczone w ceramicznej foremce specjalnie na moje zamówienie. Może być lepiej? Jak zwykle pojawia się myśl, by tu zostać i nie jechać dalej. Rozmawiam z dziewczynami z obsługi. To one tworzą niesamowity klimat tego miejsca. Obiecuję sobie i im, że któregoś dnia przyjadę specjalnie tutaj. Nie będzie to przystanek w drodze do Gdańska, lecz cel. Dopijam kawę.

             Drzwi zamknęły się i Włóczykij wszedł w las. Miał przed sobą sto mil ciszy.
                                Tove Jansson, Dolina Muminków w listopadzie

Po wyjściu z Przystanku Tleń, jest już ciemno. Do Gdańska, do Westerplatte, jeszcze 129 km. Dobrze wiem, co będzie dalej – przepastne lasy. Zaczynam od znajomego podjazdu. Lubię go, bo pozwala od razu się rozgrzać i zatrzymać ciepło. Nie zawsze jest wesoło. W ciemności ktoś może się schować. Ktoś może cię obserwować, a ty o tym nie wiesz, chyba, że wydrze się na całe gardło: sieeeemaaaa! I zaryczy tak kilka razy. Wtedy w żadnym wypadku nie można się odezwać. Tak długo jak jedziesz bez słowa, nikt nie wie, że to ty.

Monotonia małych dróg, ich nierówna nawierzchnia i ciemność wyjątkowo działają mi dziś na nerwy. Nie mogę się wprost doczekać, aż wyjadę na DK91. Ale to dopiero tuż przed Tczewem. Kawał drogi. Najpierw wizyta w Pelplinie. Jest to… ostatni przystanek na trasie. Napełniam bidony wodą, aby było jej trochę na poranną kawę i piję sok pomidorowy. Komu w drogę, temu wrotki. Znowu wychodzę w noc.

I kiedy myślę sobie, że prognozy się nie sprawdzą i nie będzie żadnego deszczu, zaczyna padać. Jeszcze w to nie wierzę. Ale to mokre coś, co leci z nieba to z pewnością jest deszcz. Trafia się wiata, do Gdańska jeszcze jakieś 54, może 56 km. Ubieram strój deszczowy i jadę. Nie jest to opad ciągły. Raczej przelotne mżawki, ale przy temperaturze 2 stopni powyżej zera i po przejechaniu już prawie 300 km jest to przykra niespodzianka.

Nie ma jednak co marudzić. Jak na jeden z pierwszych dni stycznia, warunki są przecież doskonałe! Przed Tczewem wyjeżdżam na upragnioną krajówkę. Odtąd prawie cały odcinek, aż do Gdańska, jest oświetlony. Na stacjach paliw samochody z imprezowiczami. Z każdego wysypuje się przynajmniej po czterech facetów, zachowujących się odrażająco głośno. Nie ma mowy, bym odwiedziła którąkolwiek z tych stacji. Jak już wspominałam, nie zawsze jest wesoło.

Pod tabliczką z napisem Gdańsk melduję się równo minutę po północy. A więc znowu nie udało mi się dojechać w sobotę! Znowu jest to niedziela. A tak niewiele zabrakło!

Od tego momentu, do chwili gdy zasypiam w śpiworze mijają równo 2 godziny. Do Westerplatte nie jest daleko, kilkanaście km. Jednak po drodze łapie mnie ulewa, którą przeczekuję na przystanku. Potem wjeżdżam na półwysep. Jestem tu po raz pierwszy. Droga jest pusta i mokra. Tereny mocno przemysłowe. Jakieś kontenery, składy materiałów, zakłady, tory kolejowe. Dziwnie tu. Rozglądam się w poszukiwaniu miejsca do spania. Ziemia podtopiona od ciągle padającego deszczu. Albo miejsca tak obrzydliwe, że zupełnie nie biorę ich pod uwagę. I nagle jest. Las. Od ulicy odchodzi jakaś boczna dróżka. Gaszę lampki, wyciszam telefon i staję się niewidzialna. Zagłębiam się w las. Rozbijam namiot. Prędzej! Prędzej! Pada deszcz! Dmucham materac. Kładę rower za namiotem. Nie przypinam go. Zakopuję się w śpiworze. Zupełnie blisko, tuż obok drogi, jest jakiś wielki zakład. Przez cały czas jeżdżą tu pociągi, zakład nieustannie wydaje jakieś dźwięki: buczy, warczy, zgrzyta, piszczy. Upiorna, nocna filharmonia.
Koniec balu, zasypiam na Westerplatte.
Trasa:


Zdjęcia

ciąg dalszy

Sweet :)

Sobota, 4 marca 2017 Kategoria do 350, Kocia czytelnia, Kocia muzyka, Kot w wielkim mieście, Gdańsk
Km: 320.80 Km teren: 0.00 Czas: 16:06 km/h: 19.93
Pr. maks.: 41.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1360m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Po lodowatej nocy nastał piękny dzień. Gdańsk o poranku zalany jest słońcem :)

Ten entuzjazm i ta radość towarzyszyły mojej trasie:
sweet :)
Entuzjazm i radość mimo przeszkadzającego wiatru, mimo kompletnego braku formy (w grudniu mało co jeździłam, w styczniu i lutym praktycznie nic) i mimo wielu godzin jazdy po zachodzie słońca przy temperaturze +2*C. Jechałam sama. Miałam ze sobą sakwy i namiot.






Miałam wyjechać bardzo wcześnie ale się nie udało. Na dobry początek złapałam kapcia - jeszcze w domu. Rower tak jakby próbował być wredny, bo nie dość, że kapeć z niczego, to w dodatku opona nie chciała zejść i musiałam się mocno naszarpać, by ją zdjąć. Mało sobie paznokci nie połamałam, ale w końcu się udało.

Kiedy ruszyłam, było już jasno. Dzień wg prognoz miał być piękny i słoneczny, jednak sam poranek okazał się lodowaty - było 0*C. Jadąc czułam niesamowitą radość - jak to przyjemnie jest wsiąść na rower po tak długim czasie! Pomknąć przed siebie. Raz po raz zastanawiałam się, czy to w ogóle wypali, bo przecież na dobrą sprawę prawie kwartał nie jeździłam. No ale gdyby coś szło nie tak, mogłam zakończyć wyjazd wcześniej. Miałam ze sobą namiot, śpiwór, materac, kuchenkę i zapas jedzenia.

W Janowcu Wlkp. wypiłam pierwszą kawę. Trasę na Gdańsk w stosunku do zeszłego roku przeprojektowałam. Wywaliłam beznadziejny odcinek ruchliwej szosy Wągrowiec - Kcynia. Nieprzyjemność dojazdu do Kcyni została zatem okrojona do niezbędnego minimum. Sama Kcynia była akurat rozkopana. Ruch wahadłowy. Nic przyjemnego. W dodatku jak oszalały rozdzwonił się mój telefon. Jak tu rozmawiać w tym hałasie warczących silników? Z ulgą opuściłam Kcynię.

Przed Nakłem zrobiło się ciepło. Jechałam kostkowaną śmieszką rowerową. Ruch był spory i tylko dlatego po tej kostce się tłukłam. Skorzystałam też z jednej z ławeczek i zrzuciłam z siebie trochę ciuchów - zrobiło się ciepło - aż 13*C! W Nakle ruch duży jak w Kcyni. Pomyślałam sobie, że jak się stąd wydostanę, to wrócą puste szosy i znowu jazda stanie się przyjemna. Wtem, w całym tym ruchu, jakiś chłopak na szosówce krzyczy do mnie: już nad morze?!
Skinęłam głową potwierdzając i zastanawiałam się skąd on wiedział, że jadę nad morze....

Kawałek za Nakłem moja trasa wykręciła na wschód i zaczęłam walkę z wiatrem. No tak, to nie był dzień na Gdańsk. Chcąc jechać z wiatrem, powinnam była pojechać do Kołobrzegu. Im dłużej trwała ta szarpanina, tym częściej łapałam się na myśli: było lecieć na Kołobrzeg.

Poza tym jednak pogoda była piękna: ciepło, słonecznie. Wysmarowałam nawet twarz kremem przeciwsłonecznym. Po mniej więcej 40 km walki z mocno przeszkadzającym wiatrem, nitka trasy litościwie przybrała nieco korzystniejszy kierunek i jechało się przyjemniej. Widoki miałam wspaniałe; lasy i jeziora w późno popołudniowym słońcu to była prawdziwa uczta dla oczu. Co za radość móc tu być! Szkoda tylko, że czułam się już dość zmęczona, no ale to efekt kompletnego braku formy i mało sprzyjającego wiatru.

Przede mną Przystanek Tleń i obiad! W lutym zeszłego roku niespodziewanie wyłonił się z ciemności, teraz wiedziałam już, że tu jest. Planowałam posiedzieć tu przynajmniej godzinę i plan ten spełniłam :). Trafiłam wybornie - nawet stolik, przy którym siedziałam w zeszłym roku był wolny. Rower też (jak ostatnio) ustawiłam w środku. Zjadłam pyszną zupę grzybową oraz pstrąga z ziemniakami i surówką. Nie było łatwo stąd ruszyć - tak tu przyjemnie! W dodatku w międzyczasie zrobiło się już praktycznie zupełnie ciemno. Zerknęłam na gps: zostało jeszcze 130 km. Do zrobienia w ciemności.

Jazda po ciemku była dość nudna. Wyłączyłam muzykę, by lepiej słyszeć zwierzęta mogące o tej porze łazić blisko szosy. Niewiele było widać, niewiele się działo. Z rzadka przejechał jakiś samochód, drogi wąskie i praktycznie zupełnie puste. Na wioskach mijałam zataczających się mężczyzn (sporo ich było, chodzili samotnie, często do siebie mówili, niektórzy krzyczeli, śpiewali). Nocną jazdę urozmaiciło mi też stado dzików. Chyba trochę je wystraszyłam, a one mnie.

Ponad 40 km leśny odcinek zakończyłam Skórczem :)). W miasteczku tym wpadłam na Orlen ogrzać się trochę. Po pięknym dniu nastał chłodny wieczór, a po nim zimna noc. Ledwie 1-3*C. Zastanawiałam się co wziąć. Może kawę? E.... nie. Tym razem postawiłam na herbatę.

Przez kolejne miejscowości jechałam nie zatrzymując się zbyt wiele. Ciemno. Fotkę zrobiłam w Pelplinie - bazylika jest tak wspaniała, że koniecznie musiałam. Po drodze widziałam iluminacje bożonarodzeniowe. Kilka domków przystrojonych lampkami (przy jednej stał nawet świetlny renifer!). Mijałam też neon z choinką. Coraz bliżej święta :).

Tuż przed Tczewem wyjechałam na DK91. Było spokojnie. Droga szeroka, ale nie wszędzie miała pobocze. Cieszyłam się, że jestem tu późnym wieczorem, bo w ciągu dnia pewnie jest tu mało przyjemnie.

I tak sobie jechałam i jechałam i jechałam... było (mimo dokuczliwego zimna) przyjemnie i błogo. Wtem popatrzyłam na gps: 15 km/h. Zepsuł się! Szczęście, że chociaż wskazuje drogę i ekran normalnie działa - pomyślałam. Jak się okazało synchronicznie zepsuł się też licznik - bo też pokazywał 15 km/h. Pomstowałam pod nosem na ten beznadziejny i zawodny sprzęt. Przecież to nie jest możliwe, że to ja! Było tak fajnie - przecinałam powietrze jak pocisk. To niemożliwe, bym jechała tak strasznie powoli!

A jednak możliwe. Tej nocy niemożliwe stało się możliwe - Gdańsk na początku marca, tak zwyczajnie i po prostu.
Mój rower, który w sobotni ranek był tak jakby wredny, przez całą trasę spisywał się niezawodnie. W nagrodę strzeliłam mu fotę z tabliczką Gdańsk :).

A potem, mocno już senna oraz zmarznięta wieloma godzinami jazdy w zimnie i ciemnościach, poszukałam stosownych krzaków i poszłam spać. Temperatura spadła do 0*C. Do snu zdjęłam z siebie tylko kask, buty i rękawiczki :)

Zdjęcia

b

Rowerem i pieszo do Gdańska

Sobota, 6 lutego 2016 Kategoria Kot w wielkim mieście, Kocia czytelnia, do 350, Gdańsk
Km: 313.44 Km teren: 0.00 Czas: 15:25 km/h: 20.33
Pr. maks.: 4.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1219m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Jechałam sama, szczegóły zaś :)



W sobotę nie zrywam się ze snu w środku nocy. Wstaję nawet trochę później niż normalnie do pracy. Śniadanie jem powoli, czytając gazetę. W sumie nigdzie mi się nie spieszy. Gdy już dojadę do Gdańska i tak pójdę spać gdzieś w krzaki i do domu wrócę dopiero w niedzielę.

Okropne miejsce
Kiedy wychodzę z domu, jest już jasnawo. Powietrze jest aż ciężkie od wilgoci i takie pozostanie aż do końca dnia. Początek jazdy jest okropnie nudny. Znam na pamięć. Najchętniej bym zamknęła oczy i otwarła je znacznie dalej. W Mieścisku na Orlenie piję kawę. Ucinam sobie miłą pogawędkę z dziewczyną zza lady.
W Rąbczynie gorzelnia śmierdzi jak zwykle, a duży tartak pracuje na pełnych obrotach nawet w sobotę rano. Co za okropne miejsce do mieszkania – myślę sobie patrząc na mijane domki.

Złota rada
Czas gdy jest jasno, wytracam perfekcyjnie – coś dziwnego dzieje się z mapą w GPSie. Klikam więc, by wrócić do stanu poprzedniego. I nic. Potem przez długą chwilę widzę czysty ekran i tylko samą nitkę śladu (co za koszmar!). Mija trochę czasu, nim przypominam sobie złotą radę wszystkich znanych mi informatyków: gdy coś dziwnego się dzieje, to wyłącz i włącz ponownie. Działa.
Potem mam problem z hamulcem. Znowu. Walczę z nim przy drodze przynajmniej przez kwadrans.

Z boku
Ta trasa z pewnością nie jest idealna. W pierwszej kolejności bym zmieniła odcinek po drodze nr 241 aż za Nakło. Całe 50 km tą drogą to nic przyjemnego – ruch umiarkowany, droga wąska. Trzeba było nadłożyć trochę i poprowadzić to inaczej. Przed Mroczą odbijam już wyraźnie na wschód i czuję to – wiatr zamiast pomagać, wieje teraz z boku. W dodatku trzeba się przebić przez pagórkowaty teren w okolicach Koronowa.

Noc za stówę
Na liczniku do Gdańska pozostaje mi 140 km, gdy dzień dobiega końca. Nieźle to wygląda - zapowiada się dłuuuuga jazda w ciemnościach. Choć nie pada, drogi cały czas są wilgotne, a miejscami wręcz mokre. Jest już zupełnie ciemno, gdy osiągam Tleń we Wdeckim Parku Krajobrazowym. W tych ciemnościach mocno rozświetlony „Przystanek Tleń” od razu rzuca mi się w oczy. Czuję głód, najwyższa pora coś zjeść. Wchodzę. Obsługa jest bardzo miła – mogę rower wstawić do środka. Zamawiam obiad i rozglądam się. To nie tylko restauracja, ale też mały hotel. Pokój jednoosobowy za stówę. Hmmm… to całkiem dobra cena. Najedzona nie bardzo mam ochotę jechać dalej i przez chwilę rozważam, czy nie skusić się na ten pokój (a przecież mam sakwy, a w nich namiot, materac i śpiwór!) i pojechać dalej jutro rano. Po dłuższym namyśle zamiast pokoju wybieram… kawę. Powoli ją popijając motywuję się do wyjścia w noc. Czy… wyszłabym gdybym wiedziała, co będzie dalej?

Ależ pięknie!
Po obiedzie, z nowymi siłami i porządnie wygrzana, jadę w ciemność. Przelatuję 10 km i wtedy pojawiają się znaki. Jeden coś mówi o zmianie nawierzchni, drugi dopowiada, że to będzie na długości 9 km. Spodziewam się dziur. Łat. A dostaję… chamski bruk, który wygląda jak niedbale powciskane w ziemię kamloty polne oraz z boku piaszczystą, grząską ścieżkę. Oczywiście nie traktuję tego poważnie. Ktoś musiał się pomylić. Aż 9 km czegoś TAKIEGO? No nie może być! Napieram więc. Mijają kilometry i nie zmienia się nic. Cały czas ciemny las, bruk i piach. Żywego ducha. Kompletna cisza. Kamienie są wilgotne i tak ułożone, że jadąc po tym można się zabić. Rower wydaje przy tym straszne dźwięki. Nie da się. Oszaleć idzie od tych wstrząsów! Po piachu trochę lepiej. Częściowo rowerem, częściowo jak na hulajnodze, a częściowo również pieszo przemierzam ten las. Idę dość sporo (licznika nie zdejmuję – do średniej liczy się wszystko!) Ale już nie opłaca mi się cofać. A może by tak rozbić gdzieś namiot? Odkładam tę myśl na bok. To, że będę tu spała i ruszę rano, nie sprawi przecież, że bruk cudownie zniknie. A wręcz przeciwnie – zobaczę go w całej okazałości. Chyba wolę tego nie widzieć. Tracę tu ponad godzinę. Dopiero gdy wjeżdżam na teren województwa pomorskiego, bruk przechodzi w nitkę wąskiego i bardzo nierównego asfaltu. To nadal jest środek lasu. Gdy się na chwilę zatrzymuję i nie hałasuje mój rower – jest absolutna cisza. Nade mną czarne niebo pełne gwiazd. Ależ pięknie!

Zachciało się?
W Skórczu wjeżdżam na drogę nr 222 i jadę nią aż do Gdańska. Po drodze odwiedzam Starogard Gdański. Zjeżdżam ze śladu i trochę tu kluczę. Ciemno. Mało widać. Światła samochodów odbijają się w mokrym asfalcie i oślepiają. Gdy wreszcie z pagórka widzę odległe światła Gdańska, czuję prawdziwe wzruszenie. Chyba się udało. Zjazd wyziębia. Są tylko 3 stopnie powyżej zera. Zlatuję 100 m i jestem w dygocie. Na przystanku autobusowym zakładam na siebie puchówkę i jadę w niej już do samego końca. W Gdańsku zahaczam o stację. Jest po 1 w nocy. Kupuję babeczkę z nadzieniem wiśniowym. Facet z obsługi podaje mi ją i wypala ni z gruchy, ni z pietruchy:
- i co? Zachciało się?
- czego?
- no jedzenia!
Siadam na kanapie i pożeram swoją zachciankę. Do centrum w sobotnią noc nie wjeżdżam, bo wydaje mi się to średnio bezpieczne. Zamiast tego od razu ruszam na poszukiwania miejsca noclegowego. Znajduję je na wielkiej łące naprzeciwko Rafinerii Gdańskiej. Jest pięknie rozświetlona, a jej szum kołysze mnie do snu. Zasypiam niemal natychmiast.




ZDJĘCIA

ciąg dalszy

Zaliczone gminy: Osie, Bobowo, Pruszcz Gdański obszar wiejski (3 gminy).

kategorie bloga

Moje rowery

Hardtail 78409 km
Przełajówka 51579 km
Terenówka 26133 km
Kolarzówka 51959 km

szukaj

archiwum