Gatto.Rosablog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl
Statystyki zbiorcze na stronę

Znajomi

wszyscy znajomi(99)
Kalendarz na stronę

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kot.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

do 550

Dystans całkowity:6888.57 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:263:29
Średnia prędkość:22.03 km/h
Maksymalna prędkość:45.20 km/h
Suma podjazdów:35379 m
Maks. tętno maksymalne:162 (0 %)
Maks. tętno średnie:123 (0 %)
Suma kalorii:6695 kcal
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:529.89 km i 23h 57m
Więcej statystyk

W kolorze skrzypiec

Niedziela, 23 czerwca 2024 Kategoria Augustów, do 550, Kocia czytelnia
Km: 542.38 Km teren: 0.00 Czas: 26:05 km/h: 20.79
Pr. maks.: 43.40 Temperatura: 19.0°C HRmax: 162162 HRavg 123
6695: 6695kcal Podjazdy: 2254m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze

Bez słońca, bez ciepła, bez słów, bez Ciebie.
Bezimienne godziny, beznamiętny czas. 

Bezsenność.

Włosy koloru skrzypiec rozwiał wiatr.

Tam daleko, gdzie noc zamienia się w nowy dzień i tam, w miękkości czerwcowego deszczu.














A może to był tylko sen...

Sobota, 24 czerwca 2023 Kategoria Augustów, do 550, Kocia czytelnia
Km: 532.52 Km teren: 0.00 Czas: 26:54 km/h: 19.80
Pr. maks.: 45.20 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2176m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Pogoda z pewnością była najlepsza od 2 lat. W zeszłym roku kupowałam i oddawałam, oddawałam i kupowałam - bilety na pociąg z Augustowa do domu. I nic z tego nie wyszło.
Teraz, ku własnemu zdziwieniu, udało się.
Coś tam widziałam w prognozach, że ma kropić, zwłaszcza rano, w sobotę. Oraz, że wiatr będzie boczny.

I kiedy ruszyłam, faktycznie kropiło. Ciepły, letni deszczyk. Nawet nie wpadłam na pomysł, by ubierać kurtkę.
A potem był Janowiec i kawa. Tak gdzieś do Torunia było raczej nudno. Nie lubię jeździć drogami, które znam aż za dobrze. Choć jednocześnie lubię powtarzalność. I nie ma w tym żadnej sprzeczności.

W Gniewkowie zjadłam pyszne lody. W Toruniu, który bardzo lubię, szłam pieszo przez rozkopany Bulwar Filadelfijski. Przez cały Bulwar.
Następnie był Golub-Dobrzyń. A potem wieczorna droga do Lidzbarka, dotarłam tam krótko po zachodzie słońca.

Pod koniec czerwca prawie nie ma nocy. Księżyca niemal nie było, a prawdziwa ciemność, ta bez żadnej poświaty, trwała mniej więcej godzinę. Między północą a 1 w nocy. Nidzica była tradycyjnie nocą. Zamiast na Moyę podjechałam na Orlen.



A potem była nadal noc. Droga na Wielbark została już ukończona. Jadąc nią wspominałam sobie tamtą przeprawę, gdy któregoś roku pośród remontu i piachu przez naście kilometrów szłam tam z rowerem.





Teraz byłam przekonana, że nic dziwnego już się nie przytrafi i wtedy pojawił się remont drogi przed Myszyńcem. Miał być ruch wahadłowy, zamiast tego była zerwana nawierzchnia po całości na długości około 4-5 km. Ile to razy w życiu coś miało być, a jednak nie było?... Zresztą to nieistotne. Naraz we mgle wiata przystankowa. A może to mi się tylko przyśniło. Leżałam tam i miałam zamknięte oczy, aaa... dajcież mi wszyscy święty spokój! Pośród piachu, kamieni, kurew i innych bluzgów, dotarłam na Orlen w Myszyńcu na bardzo wczesne śniadanie.
Dalej trafiłam na kolejny remont, ale tu na szczęście był dobry objazd.

Mniej więcej w okolicach Szczuczyna miałam już serdecznie dość tej trasy. Może górki to sprawiły, a może boczy wiatr, albo dziury w drodze lub ciepłota. A może jeszcze coś innego. A może byłam po prostu zmęczona i marudna. Tego nikt nie oceni, gdyż byłam tam sama. W Szczuczynie Orlen, choć całkiem niedawno przecież też był Orlen, ten który jest pośrodku niczego i zawsze tak jakoś mnie zaskakuje. Rano było wtedy, ale już nie aż tak wcześnie, zdjęłam z siebie ciepły strój z nocy i nieco się umyłam. Teraz, w Szczuczynie, kupiłam na pewno czipsy i chyba herbatę oraz zjadłam ostatnią bułkę zabraną z domu.

Odtąd do Augustowa było już blisko, tzn. mniej niż 100 km. To zawsze jest miła świadomość, że ponad 4 stówy zostały rąbnięte i nie trzeba już o tym myśleć w kategoriach drogi, co przede mną.
Ostatni odcinek, nieco przed DK16, to piękna aleja lipowa, a przede wszystkim pachnąca. Odurzający zapach kwitnących lip, uwielbiam go, zapada w nos i w pamięć. Tak mocno, że do Augustowa chcę zawsze już jechać gdy kwitną lipy.



W Augustowie zameldowałam się późnym popołudniem, w niedzielę.



Pogoda na miejscu była idealna. Zostawiłam rower w hotelu i nastał cudowny i piękny czas wypoczynku w Augustowie. Pieszo zaszłam we wszystkie miejsca, które znam i lubię.







Wieczorem poszłam jeszcze na parkowy rynek Zygmunta Augusta i siedziałam tam czekając na to, by fontanna wreszcie ruszyła pełną parą. Wtem z zamyślenia wyrwał mnie męski głos: czekasz tu na kogoś? Przyjechałaś rowerem?
No tak, ubrana byłam w strój rowerowy. W skrócie odpowiedziałam: nie i tak. A potem roześmiałam się i wyjaśniłam temu miłemu chłopakowi, że czekam na fontannę, ale dziś chyba nic już się nie wydarzy. Na chwilę zapadliśmy w zadumę. A potem powiedział mi, że jest stąd i nigdy nie wiadomo, kiedy będzie działać z pełną mocą, a kiedy tylko tak jak teraz, na pół gwizdka. Może jutro będzie lepiej? Może... Choć ja przecież wyjeżdżam przed 7 rano...



Następnego dnia wstałam zbyt wcześnie, ale warto było. Mimo poniedziałku i obrzydliwie wczesnej pory, fontanna działała z pełną mocą. Pojechałam jeszcze zobaczyć jezioro Necko, jakieś 2 km od centrum oraz do napisu #Augustów nad Nettą. Na stację kolejową wpadłam z bezpiecznym 5-cio minutowym zapasem czasu.






Maraton Podróżnika

Sobota, 4 czerwca 2022 Kategoria do 550, Kocia czytelnia
Km: 503.50 Km teren: 0.00 Czas: 24:18 km/h: 20.72
Pr. maks.: 44.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 3871m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Kociewie i Kaszuby, baza blisko mnie (jakieś 150 km dojazdu samochodem), dobra pogoda i zapowiadane 8 stopni ciepła w nocy. Trasy lekko pagórkowate, wśród lasów i jezior lubię, więc szybko się zapisałam na ten maraton. Oczywiście na trasę dłuższą, tj. 500 km, gdyż lubię spędzać czas na rowerze.

W nocy śniło mi się, ze spóźniłam się na start i to się prawie sprawdziło! Zamotałam się tak okropnie, że na linii startu byłam niepełną minutę przed odjazdem mojej grupy, w ostatnim momencie Wąski podał mi lokalizator i już jazda! A w zasadzie marszobieg po piaszczystym wyjeździe z kempingu. Po mniej więcej 5 km jazdy całe emocje związane z tym prawie spóźnieniem, opadły. Zaczęłam sprawdzać kieszonki, czy na pewno wszystko w nich dobrze siedzi i nie zamierza wypaść. Zwłaszcza portfel i telefon. Zaraz.... nie czuję pod palcami telefonu! Raz jeszcze macam po kolei wszystkie kieszonki. No, nie ma! Ups.... został w namiocie, w bazie.
Już się po niego nie wracam, bo to za dużo czasu by poszło. Decyduję się jechać 500 km bez telefonu. Na szczęście mam pieniądze i dokumenty. Powinno być ok.
Po drodze dogania mnie kolega z późniejszej grupy. Zatrzymuję go na chwilę i z jego telefonu dzwonię do Taty, by przekazał dalej moim bliskim, że przez dobę będę kompletnie nieosiągalna, bo zapomniałam telefonu... Od tego momentu jestem już spokojna.

Trasa jest bardzo ładna. Dużo soczystej zieleni w promieniach słońca. Pagórki, jeziora. Cieszę się z każdym kilometrem coraz bardziej, że zdecydowałam się przyjechać na ten maraton!

Niewesoło zaczyna się robić późnym popołudniem. A to dlatego, że temperatura dziwnie szybko spada i jeszcze przed zachodem słońca osiąga wartość około 10 stopni. Niebo jest czyste, co każe przypuszczać, że temperatura w nocy i nad ranem jeszcze poleci w dół.
Rzeczywistość jest gorsza od przypuszczeń. W nocy i nad ranem temperatura spada do zera! Jest przeraźliwie zimno, raz po raz pojawiają się mgły, które sprawiają, że temperatura odczuwalna jest jeszcze niższa. Zupełnie nie jestem przygotowana na takie warunki i czuję, że zamarzam mimo, że jadę w pożyczonej bluzie termicznej oraz owinięta na rękach i tułowiu oraz głowie folią NRC.

Cała ta lodowata masakra kończy się w McD w Chojnicach. Jest 6.00 rano i wreszcie możliwość schowania się w cieple! Bo w nocy był tylko las i to okropne zimno. Dochodzę tu do siebie, wstrząsana dreszczami. Jest nawet moment, gdy myślę, że to już dla mnie po zawodach - tak mną telepie. Jednak po odpoczynku, jadę jakoś dalej. Ostatnie 80 km. Pod wiatr. Powoli, bo wymarnowana zimnem nie mam siły cisnąć. Na mecie jestem z czasem brutto 27 godzin i 28 minut. Czyli 32 minuty przed limitem czasu.


Fot. M. 

VI Kórnicki Maraton Turystyczny

Sobota, 1 sierpnia 2020 Kategoria do 550, Kocia czytelnia
Km: 519.90 Km teren: 0.00 Czas: 22:04 km/h: 23.56
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Tego roku wystartowałam w Kórniku z bardzo wyraźnie zaplanowanym celem. Planowałam pojechać najlepiej jak umiem, bez oglądania się na kogokolwiek, a jednocześnie czerpiąc ile się da z formuły jazdy w kategorii open. Nie jestem zbyt dobra w jeździe na kole, a moje umiejętności dostosowawcze są na poziomie wyjątkowo niskim. Nie lubię się dostosowywać. Do nikogo, ani do niczego. Wolę po swojemu. No to jazda!

Zostałam wrzucona do pierwszej grupy startowej pięćsetek. Jest tu parę znajomych osób oraz wszystkie trzy dziewczyny jadące trasę 500: Paulina, która jedzie razem z Mariem (to jej debiut), Patrycja na tandemie z Kurierem oraz jako trzecia – ja. Mieliśmy ruszać o 7:15, ale coś się pozmieniało i startujemy o 7.20. Początek to wspólny dojazd do Kórnika, skąd jest start ostry. W Kórniku jeszcze tylko wspólna fotka i wio. Zabieram się od razu z Pawłem Kosiorkiem i jeszcze jednym mocnym chłopakiem i we trójkę uciekamy reszcie grupy. Wesołe patatai kończy się, gdy oni wjeżdżają na asfaltową ścieżkę rowerową. Jechałam akurat jako trzecia i nie zauważyłam, że oni odbijają na tę ścieżkę. Szybko hamowałam myśląc, że wyrobię w to obicie, ale nie udało się. Tylne koło niebezpiecznie zatańczyło i trzeba było ratować się przed glebą. Sytuacja opanowana, ale oni zdążyli mi zwiać. Niefajnie, bo od teraz jadę sama. Jednak niczym się nie przejmuję, tylko realizuję swoją strategię: jadę z prędkością minimalnie wyższą od komfortowej i zastanawiam się, kto mnie dogoni. Najpierw doganiają jadący tandemem Kurier z Patrycją. Taki tandem zasuwa, że hej! Potem dogania mnie grupa jednych z najmocniejszych chłopaków. Są tam Krzysiu i Tomek.

Potem łapie mnie peleton. Jest to w Pobiedziskach. Peleton jest duży, dobre 20 osób. Jadą tu Paulina i Mario i masa ludzi, których nie znam. No ale nic – zabieram się z nimi. I tak jedziemy peletonem aż do Skoków. To 75 km trasy. Peleton się zatrzymuje na Orlenie. A ja razem z nim. Przy wjeździe na Orlen od razu ustawiam się strategicznie z przodu grupy, aby być szybko przy kasie, a potem w toalecie. Kupuję napój witaminowy. Potem idę do męskiego, bo damski jest zajęty. Na zewnątrz stacji peleton trochę się rozsiada. Zjadam batonika, popijam i uciekam. Nie ma co za długo siedzieć na stacji. Posiedzę sobie na rowerze. Potem peleton oczywiście mnie dogania, ale dopiero po ok. 18 km jazdy. Podczas samotnego odcinka, widzę w oddali kolarza. Myślę sobie, że pewnie ktoś od nas i jeśli go dogonię, to może być dobra okazja, by się spróbować powieźć. Niestety to nikt od nas. To Obis.

Niedługo później peleton łapie mnie i znowu jedziemy razem. Dziwna jest to jazda. Oni wcale nie jadą równo. Raz po raz ktoś z przodu mocno szarpie i utrzymanie się kosztuje trochę sił. Ostatecznie wszystko się sypie w dolinie Noteci. Ktoś dociska mocniej i po peletonie. Zostały małe 3-4 osobowe zbitki. Ja zostaję z Pauliną i Mario. Po przekroczeniu Noteci jest podjazd idący przez Białośliwie. Niby nie bardzo stromy, ale jednak selektywny. Nasza trójka (a może było nas tam wtedy nawet czworo?) rozbija się. Pierwszy jedzie Mario. Obserwuję go bardzo uważnie, bo sposób w jaki jedzie jest hipnotyzujący. Ma straszliwie niską kadencję. Przepycha korby powoli, ale jednocześnie jakby od niechcenia. Lekko przechyla się na boki, pochyla do przodu. Nogi pracują jak tłoki. Wygląda pomnikowo. Artysta rzeźbiarz mógłby siedzieć gdzieś na krawężniku i robić szkice do późniejszego dzieła: pomnika kolarza. Z brązu lub z kamienia. Na chwilę obracam się za siebie i nie widzę tam nikogo. Na końcu podjazdu Mario się zatrzymuje i czeka na Paulinę. Ja natomiast lecę swoje wiedząc, że przecież jeszcze się spotkamy.

Przez 26 km jadę sama, aż do punktu żywieniowego w Krajence (159 km trasy). Ze zdziwieniem zauważam, że jest tu Tomek Ignasiak, który powinien już być dawno temu daleko z przodu. Tymczasem okazuje się, że Tomek ma poważną awarię roweru – zerwana linka przerzutki, w dodatku wrednie zakleszczona w manetce. Jest tu też cały peleton, który wcześniej się posypał. Zjadam duży obiad: ziemniaki, surówka, kotlet, ananas z żurawiną i butelka wody mineralnej.



W międzyczasie dojeżdżają Mario i Paulina. Jakoś tak wychodzi, że z punktu ruszamy dużą grupą. Coś tak jakby reaktywacja peletonu. Jedziemy powoli. Chyba wszyscy są obżarci i nikomu za bardzo się nie chce jechać na speedzie. Toczymy się i trawimy. Trawimy i toczymy się. Kiedy czuję, że to chyba już czas depnąć mocniej, na nikogo się nie oglądam, tylko dociskam i oddalam się. Szybko po mnie rusza dwóch chłopaków, ale ich tempo jest dla mnie za mocne. Nic nie szkodzi. Jadę sobie sama i jest ok.

Jadę sama bardzo długi odcinek rozpoczęty jeszcze przed Jastrowiem (180 km trasy) aż do drugiego punktu żywieniowego (286 km trasy). A w międzyczasie mam okazję nacieszyć się zdecydowanie najładniejszym fragmentem maratonu. Ta pagórkowata stówa jest po prostu boska. Za Sypniewem bokiem mija się Kłomino. Miasto widmo. Byłam tam już kiedyś. Uruchamiam wyobraźnię i widzę te opuszczone bloki, okna bez szyb. Potem są Nadarzyce i piękne Zalewy Nadarzyckie. Następnie Borne Sulinowo, miasto z wyjątkowym klimatem, podobne do Kłomina, ale przecież zamieszkane - tu tylko niektóre budynki straszą. Nad jeziorem Komorze spoglądam na plażę. Doprawdy, weekend można spędzić na wiele sposobów. Ci ludzie na plaży mają nie mniej fajnie niż ja na rowerze. Na chwilę, mijając ich, chłonę klimat plażowania na kocyku. Gdzieś po drodze mijam stojących Patrycję i Kuriera. Jest to początek naszego tasowania się, które będzie trwało prawie aż do samej mety.

Z zasady zdjęć miałam nie robić, kiedy jednak mijam wieś o nazwie Kocury, wymiękam. Gdzie jak gdzie, ale tu muszę. Kocury w całości są w dół. Pewnym zaskoczeniem jest Brusno i nawierzchnia z kamiennego bruku. Nie czuję się na siłach, by po tym jechać. Zeskakuję z roweru i go prowadzę. Trochę jadę bokiem, ale jest tam piasek. Większość więc idę / biegnę.
Popielewo, Stare Gonne, Ogartowo - same góreczki. Drogi wyboiste, dziurawe, ale za to jakie widoki! Trzeba tylko mocno trzymać kierownicę. Połczyn Zdrój – szkoda, że nie ma czasu na Park Zdrojowy. Przed Starym Drawskiem, gdzie jest drugi punkt żywieniowy, trzeba jeszcze przejechać drogą stu zakrętów. Ruch jest bardzo duży, ale na szczęście nie ma żadnych niemiłych sytuacji. Gdzieś tu po raz pierwszy spotykam Mateusza, nie wiedząc jeszcze, że przejedziemy razem kawał drogi.



Na punkcie jest zupa, trochę chleba i kompot. Dla mnie to mało. Mateusz, z którym jeszcze się nie znamy, siedzi przy tym samym stoliku co ja. Chyba nie ma apetytu, bo proponuje mi swój przydział chleba. Zjadam ochoczo i jeszcze poprawiam jedną z dwóch bułek, które wiozę na czarną godzinę. Nie siedzę długo. Zjadam, jedząc ubieram się na noc (bo to już wieczór) i jadę. Jedzie mi się dobrze, ale innym chyba jeszcze lepiej, bo raz po raz ktoś mnie wyprzedza. Tasujemy się z Mateuszem, jest też Irek Szymocha, dogania mnie peleton z Pauliną i Mariem. Szybki rzut oka – nie opłaca mi się ich gonić – oni jeszcze nie są ubrani na noc. Z pewnością będą się niedługo zatrzymywać.
Ja już nie.
Jakieś pół godziny później rzeczywiście mijam stojący peleton, który przygotowuje się do nocy.

Niebawem robi się ciemno. Przestaję słuchać muzyki. Zamiast tego, wolę posłuchać nocy. Nocą rzadko kiedy jeżdżę w słuchawkach. Naraz ktoś mnie dogania. To Mateusz. Pyta, czy możemy trochę pojechać razem. Myślę sobie, że jeśli nie trzeba będzie się dostosowywać (bo ani nie umiem, ani nie lubię), to w sumie ok. No i tak jedziemy sobie razem. Jest bardzo fajnie, bo cały czas gadamy. Jest fajnie na tyle, że wyjawiam mój plan: po drodze jeszcze tylko jeden przystanek na Orlenie w Wieleniu, a potem już tylko 140 km i dzida do mety. Dla Mateusza to brzmi dobrze. No to pocinamy raźno w noc. Jedziemy obok siebie i gadamy. Czas mija zupełnie szybko. W Wieleniu kawa i kanapki. Jedną zjadam, druga idzie słabo. W międzyczasie gadam przez telefon. Ręka zgięta w łokciu, telefon przy uchu. Kończąc jeść, kończę też rozmowę i… niespodzianka. Nie mogę wyprostować łokcia. Ale przecież muszę! Robię to na siłę, wbrew potwornie silnemu kurczowi, który złapał mój mini-biceps. Aaaaa! Co za ból! To boli przez następne 140 km aż do mety, a nawet dłużej. Wieleń to ostatnie miejsce przed metą, gdy widzę Paulinę i Mario. Kiedy oni przyjeżdżają, my już wyjeżdżamy.

Po żarciu mój żołądek strajkuje. Jest nawet moment, gdy zastanawiam się, czy nie jestem zielona na twarzy od tych mdłości, co szarpią mi przewodem pokarmowym. Noc jest piękna, księżycowa i gwiaździsta. Jasno jest, ale zieleni na twarzy chyba nie widać. Z Mateuszem normalnie staram się gadać i wyjawiam mu, że było cienko dopiero gdy zaczynam się czuć lepiej.
Nad ranem z lasu wyjeżdża gość ubrany mniej więcej na czarno. Wysoki, z sakwą. Jedzie żwawo. Komentujemy nawet, że teraz zaczynają się poranni, wypoczęci weekendowi cykliści. Mi jednak ta sylwetka wygląda dziwnie znajomo. On jedzie szybko. Przez wiele kilometrów wisi tak przed nami. Jakby przewidywał każdy nasz ruch: skręca zawsze tam, gdzie i my skręcamy. Któż to jest??? Dociskamy trochę mocniej i Mateusz, mający chyba lepszy wzrok niż ja, stwierdza, że to nikt od nas, bo gość jedzie w dżinsach. Wtedy wszystko staje się jasne: to Wiki! Doganiamy go dopiero na światłach. Trochę jedziemy razem, potem odskakujemy. Mateusz przelicza czas, on z pewnością złamie 24 godziny, bo startował po mnie. Natomiast ja muszę się nieco przyłożyć, bo wygląda na to, że rozstrzygające będą… minuty. No to grzejemy i po raz pierwszy próbujemy nawet jazdy na kole. Idzie średnio. Wiem już, że jakakolwiek awaria, zamknięty przejazd kolejowy, itd. zniweczą starania. W dodatku brak mi żarcia. Czuję się wydrenowana. I wtedy ni z gruchy ni z pietruchy pojawia się Obis. Po raz drugi go widzę na tym maratonie, jak krąży w okolicy. Desperacko szukam czegoś do żarcia w torebce na ramie i znajduję jakiś ogryzek batonika. Cudownie i wspaniale. Smakuje jak najbardziej wykwintne danie w tej trudnej sytuacji. Na metę wpadamy o 7:14. Z zapasem 6 minut. Czas brutto: 23 h i 54 minuty. Czas netto: 22 h i 04 minuty. Postoje: 01 h i 50 minut. Jestem zadowolona. Plan udało się zrealizować :)

Z Mateuszem na mecie:



Uwaga remont! Czyli Augustów 2020

Sobota, 4 lipca 2020 Kategoria Augustów, do 550, Kocia czytelnia
Km: 541.20 Km teren: 0.00 Czas: 26:41 km/h: 20.28
Pr. maks.: 45.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2066m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Na trasę ruszam w sobotę o 7:25. Nie ma się co spieszyć, pociągi jeżdżą dziwnie. Na 5:02 w niedzielę się nie wyrobię. Następne znośne połączenie jest równo dobę później.
Nie sposób nie porównywać Augustowa zeszłorocznego i tegorocznego. A zatem: w zeszłym roku trasa szła idealnie… pod wiatr. Było zimno i było to blisko równonocy wiosennej. Tego roku wiatr pomagał, było ciepło i blisko najkrótszej nocy w roku. Diametralnie inaczej. Początkowo jedzie się super. Początki zwykle są bardzo fajne. Entuzjazm jest duży, zapas sił również. I tylko nieco nużąco jest jechać ten początek trasy po drogach, które dobrze znam.

Pierwszy przystanek to Orlen w Janowcu Wlkp. Drugi to Toruń. W Toruniu wszystko idzie nie tak. Aż się potem dziwiłam, gdy czytałam samą siebie sprzed roku – wtedy w Toruniu było tak gładko! Teraz zamiast gładkości, jest remont. Już sam przejazd przez most na Wiśle to wyzwanie, bo most w remoncie. Dalej nic nie lepiej – trasę na GPS mam w dużym powiększeniu i jest to błąd. Nie zauważam, że kawałek mi się tu zapętlił i zamiast jechać brzegiem rzeki, jadę na północ. A w zasadzie idę, bo przecież remont nie kończy się na moście. Kiedy stoję przy rozgrzebanej drodze i próbuję z GPSa wydusić jak objechać te wykopy, zagaduje mnie młody chłopak mówiąc: ma pani bardzo fajny rower. Zupełnie wyrywa mnie z zamyślenia, ale wiem już jak się stąd wydostać. Z uśmiechem mu dziękuję za te miłe słowa i przeprawiam się kładką nad torami na drugą stronę. Po całym tym błądzeniu nie bardzo mam ochotę na szukanie McD, w którym jadłam w zeszłym roku. Zwłaszcza, że akurat trafia się Orlen. Biorę herbatę, zapiekankę i bagietkę. Bagietka jest umiarkowanie świeża i potem przez jakiś czas czuję się średnio.

Droga do Golubia-Dobrzynia słoneczna i spokojna. Robię jeden postój pod sklepem. Na lody i zimną wodę gazowaną. Chowam się w cieniu, cieplutko jest. Do Elgiszewa ostry zjazd nad Drwęcę. Wyboisty. To jeden z tych zjazdów, gdzie trzeba zachować czujność. W Golubiu-Dobrzyniu zdjęcie zamku. Widać w oddali balony pod zamkiem, jeden z napisem TVP. Chyba jakaś większa impreza. Ja jednak nie bardzo mam czas, by to sprawdzić. Nie wjeżdżam nawet na rynek. Celem jest Augustów.



Za Szafarnią drogi zupełnie spokojne. To już wieczór i w nogach nieco ponad 200 km. Ostatnie ulewne deszcze narobiły sporo szkód. Mijam domki obstawione workami z piaskiem. Wkrótce wjeżdżam na planowany, bardzo krótki, terenowy odcinek. W całości okazuje się przejezdny dla roweru szosowego. Kilka górek i bokiem mijam Brodnicę. Tak jest lepiej, bo na wojewódzkiej drodze, która prowadzi do miasta zwykle ruch przeszkadza. Wieczór zapada coraz bardziej, ale górki przed Lidzbarkiem jakoś nie męczą. Idą gładko, jedna za drugą. W Lidzbarku jestem o 21.20 i nadal jest jasno! Lubię długie, letnie dni.

Noc, która w końcu przychodzi, jest bardzo jasna. Na niebie księżyc w pełni. W dodatku dni są teraz tak długie, że całkowita ciemność zapadła tylko na godzinę, pomiędzy północą, a 1 w nocy. Jazda jest super. Raz po raz przez drogę przebiegają dzikie zwierzęta. Kilka lisów, dwa dziki. W Koszelewach mijam jasno oświetloną siedzibę OSP. Uznaję, że to dobre miejsce, by poszukać czapki i ją założyć. Jak się jednak okazuje, gorszego miejsca wybrać nie mogłam. Gdzieś nieopodal siedzi dziad. Parszywy zboczeniec, który raczy mnie niewybrednymi tekstami. Wsiadam na rower i już mnie tu nie ma. 5 km dalej jest Gralewo i duża stacja kolejowa. Trasa nie zgadza się z rzeczywistością. Droga powinna przecinać tory kolejowe. Ale nie przecina, zamiast tego są bariery. Trzeba to objechać dookoła, albo przejść na nielegalu. W zeszłym roku było identycznie. Jak żywe wracają do mnie wspomnienia. Stałam tu i wtedy zadzwonił telefon. Po drugiej stronie wesoły głos witający mnie słowami: "cześć siostrzyczko, co tam słychać w rowerowym świecie?" Rozmawialiśmy wtedy bardzo krótko. Teraz nikt nie dzwoni, a ja robię inaczej. Nie objeżdżam tego torowiska, tylko przeprawiam się przez nie. Po drugiej stronie straszne zarośla. Wpadam do głębokiego rowu. Uff… na szczęście bez wody.

W Uzdowie odbicie na Nidzicę. Lubię ten fragment drogi. Jedzie mi się tutaj wprost doskonale. Do Nidzicy, na stację Moya, gdzie zawsze robię postój, docieram już w niedzielę. Jest 00:40. I zaskoczenie: czynne jest tylko nocne okienko. Zdarzało mi się tu bywać o późnych godzinach, jednak dotąd zawsze można było wejść do środka. Poza tym nie ma kota. Tu zawsze kręcił się kot. Biorę herbatę i zjadam własną kanapkę. Raz po raz ktoś podjeżdża. Ludzie kupują piwo / wódkę i papierosy. Z rzadka ktoś tankuje paliwo. Potem, gdy już jadę, mijam parę. Facetowi ręce plączą się z nogami. Myli pion z poziomem, a słowa wypowiada tak, jakby w ustach miał kilka landrynek. Dziewczyna raz po raz chwyta go za ramię, albo za kurtkę. W sumie za co tylko się da, by utrzymać go w pionie. Gość raz po raz wymiotuje. A fe!



Za Nidzicą pojawiają się znaki o zamkniętej remontowanej drodze. Pamiętam, jak kilka lat temu były podobne znaki dotyczące samej Nidzicy. Wtedy remontowany był most, ale dało się przez to przejść. Jestem przyzwyczajona do tego, że jeśli jest remont i droga zamknięta, to dotyczy to nieprzejezdności dla samochodów. Rower jest przecież mały i lekki. W razie czego można go nawet kawałek przenieść. Więc nie zrażam się wcale. Bo przecież jakoś się da.
Prawda, że się da?

Zastanawiam się co to będzie. Wkrótce wiem. Remont drogi na Wielbark. A do miejscowości 13 km. Myślę sobie, że z tego wszystkiego rozkopanej drogi będą może góra z 2 km. No bo przecież nikt normalny nie rozryje drogi na długości 13 km na raz… chyba.

Nie jest źle, na początku nawet da się po tym jechać. Ale potem robi się coraz gorzej. A remontowany odcinek dziwnie długo nie chce się skończyć. Idę żwawym krokiem. I tak idę…. czasem trochę się odpycham jak na hulajnodze. Czasem mijam miejscowości. Mam w nogach około 10 km marszu. Niebo już jaśnieje, idzie dzień. Tymczasem droga przybiera taką postać, że nie da się już nawet iść. Ogarnia mnie niemoc. Ze złości przeklinam na głos: na prawo, na lewo, do przodu i do tyłu. Na wszystkie cztery strony świata złorzeczę.



Przeglądam mapę w GPSie, wnikam w jedną z leśnych ścieżek i wtedy zaczyna padać deszczyk. Jeszcze tylko tego brakowało! Drogą pożarową trochę idę, trochę jadę, w prawo, potem w lewo i docieram do krajówki. W tym 13-kilometrowym dziwacznym marszu miałam chwilę zwątpienia. Moment, gdy chciałam odwrócić się na pięcie i zacząć jechać w stronę dowolnej najbliższej stacji kolejowej, by wrócić do domu. Jednak jadąc ultra trzeba być przygotowanym na różne sytuacje. I sobie z nimi radzić. Jest 4:15 nad ranem i teren kończy się, wreszcie pod kołami mam asfalt! Co za ulga. Straciłam masę czasu i wolę o tym nie myśleć teraz.

Drogą krajową nr 57 osiągam Wielbark. Nadal pada deszcz i to powoduje, że kwitnące lipy pachną wyjątkowo mocno. Wspaniały zapach lata. Zapach lipca.Tymczasem łapie mnie senność.
It's hard to say that I'd rather stay awake when I'm asleep 'Cause everything is never as it seems
Trafia się wiata przystankowa. W dobrym momencie, bo znajome uczucie wiotkości na rowerze jest już zbyt wszechogarniające. Na chwilę się kładę na ławce i rozprostowuję kości. Od razu lepiej, teraz trzeba gnać do Myszyńca. Na całodobowym Orlenie biorę kawę i zapiekankę. To dodaje mi energii. Kiedy wychodzę ze stacji, zaczepia mnie klient, który właśnie wchodzi. Przypatruje mi się, po czym ni z tego ni z owego wypala: ma pani piękne oczy. I cała jest pani piękna. Czy mogę coś dla pani zrobić, może coś kupić? Jestem totalnie zaskoczona. Takiej akcji na stacji paliw o 7 rano w niedzielę zupełnie się nie spodziewałam. Z uśmiechem dziękuję za te miłe słowa i dodaję, że ja już właśnie stąd wyjeżdżam. Życzymy sobie dobrego dnia i lecę dalej. Jakąś godzinę później znowu łapie mnie senność. No nie! Trafia się wiata. Tym razem w wyjątkowo złym stanie. Ławeczka ledwo stoi, podparta na jakiejś desce trzyma chybotliwą równowagę. No to znowu prostuję kości.
Niewiele to daje, dochodzę więc do wniosku, że trzeba zrobić coś modnego.
A mianowicie wyjść ze strefy komfortu.
No to wychodzę: zdejmuję kurtkę, czapkę oraz nogawki. Ubrana w krótki zestaw mierzę się z rześkim porankiem. Senność mija natychmiast i już do końca wyrypy nie wraca.

Drogi są spokojne. Trochę mokre od deszczu, zupełnie puste. Za to coraz bardziej dziurawe. Miejscami rozwalone tak, że zamiast drogi jest piach. Jest to irytujące i bardzo niewygodne. Zatem kiedy docieram do Szczuczyna, cieszę się. Oto jest miejsce, gdzie odpocznę od dziur i piachu. Orlen. Ten sam, na którym w zeszłym roku sprzedawca dał mi krzesło obrotowe, bym sobie usiadła. Teraz się tu zmieniło trochę. Jest mini kanapa i stolik. Można usiąść. Jestem nieco zamotana. Sama nie wiem, czego chcę. I wtedy myśl jak błyskawica: kawa i lody! Jakiś czas temu dostałam kupon punktowy na zakup kawy i lodów. Pomyślałam sobie wtedy, że to zestaw zupełnie bez sensu. Kto normalny kupuje sobie lody i kawę jednocześnie? Teraz już wiem: robię to ja, jadąc ultra, gdzieś na 460 km trasy.

Przed Augustowem mam jeszcze jeden odcinek terenowy. W zeszłym roku też on był, więc nie jest to żadna niespodzianka. Trochę idę, trochę jadę – tak jak wtedy.
Potem jeszcze jest sławetna droga krajowa nr 65 w Prostkach zbudowana z kamiennego bruku. Skaczę z radości… bo nie mam wyboru. Nie da się po tym przejechać nie skacząc. Potem znowu jest super. Boczne drogi, całkiem dobrej jakości. Boleśnie robi się dopiero tak gdzieś od Pisanicy. Masakra. Dziury i wyboje. Wyboje nade wszystko. Obiecuję sobie, że gdy dojadę do DK 16, to poważnie się zastanowię, czy pojechać końcówkę tą właśnie drogą. W zeszłym roku tak zrobiłam, bo od wytrząsania dostałam czegoś w rodzaju choroby lokomocyjnej.
Przychodzi w końcu moment, gdy jestem na rozdrożu. Wyboje są już za mną. Patrzę na krajówkę i widzę, że ruch jest niewielki. Stoję tak dłuższą chwilę, by się przekonać, czy się to za chwilę nie zmieni. Ta droga jest bez pobocza i pagórkowata, czasem nieco kręta. Lepiej tu nie być na rowerze, gdy ruch jest duży. No ale nie jest. No to wiiiio! Kilometry uciekają szybko i oto pojawia się wyczekiwana tabliczka z napisem Augustów. Hurrra! Jest!!!



Robię kilka zdjęć, a potem chwilę stoję pod znakiem drogowym, by się nacieszyć. Następnie jadę do miasta. Jednak nie wg drogowskazów do centrum, ani nawet nie według śladu. Wymyślam na poczekaniu objazd głównej wlotówki do miasta i fajnie to wychodzi. Zero ruchu, Augustów bocznymi uliczkami i voila, jest rynek! Jadę pod fontannę. Ta fontanna jest super. Piękna. No ale niestety trzeba przyjąć szarą rzeczywistość. Fontanna zabezpieczona jakąś plandeką. Nie działa. Chyba w związku z wirusem. Idę zatem coś zjeść.



Rozsiadam się w jednym z ogródków i biorę podwójny makaron z krewetkami. Pyszne! Potem jeszcze kupuję pamiątki. Magnesiki na lodówkę. Pani śmieje się mówiąc, że był już dziś u niej jeden kolarz. Przyjechał i poprosił o najtańszy możliwy magnes z napisem Augustów, żeby jego żona uwierzyła, że na pewno tu był. Zrobiło się bardzo wesoło.



Potem idę do hotelu, pociąg dopiero jutro, o 5:02 rano. Biorę prysznic, przebieram się. Rower, jak się okazuje, mogę zabrać do pokoju. Dziewczyny z obsługi wiedząc, że wyjeżdżam bardzo wcześnie rano na pociąg, zaoferowały, że skoro nie zjem śniadania, bo to za wcześnie, to zrobią mi jedzenie do pociągu. Dały też na rano czajnik do pokoju, bym przed wyjazdem mogła wypić herbatkę. Tak serdeczne i miłe przyjęcie tylko w Bistro Szuflada – bardzo polecam!

Wieczór spędzam spacerując po miasteczku. Idę do bazyliki, siadam na ławeczce Beaty z Albatrosa, wędruję nad Nettę, do tawerny. Słucham muzyki na żywo.



Jest ciepło, gwarno, a na koniec zza chmur wychodzi słońce i oświetla wszystko na złoto-pomarańczowo. Prawdziwe lato. Uśmiecham się do swoich myśli, ciesząc się, że mogę tu być.



Zdjęcia


Biała Podlaska

Sobota, 1 czerwca 2019 Kategoria do 550, Kocia czytelnia, Biała Podlaska
Km: 537.00 Km teren: 0.00 Czas: 23:58 km/h: 22.41
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1498m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
O dziwo budzę się sama, przed budzikiem, o godz. 3.30 - mimo imprezowego piątkowego wieczoru. Chwilę jeszcze leżę, po czym wstaję. Ten dodatkowy czas może się przydać. Jedząc śniadanie zastanawiam się, w którym momencie trasy dadzą mi się we znaki deficyty snu. Kiedy wychodzę z domu, jest 4.50. Słońce ledwo co wstało, wisi nisko na niebie. 15 stopni ciepła, mgły. Tak wygląda sobotni poranek. Spakowałam się minimalistycznie. Mój zestaw wygląda prawie tak samo jak ten, który miałam na wyjeździe do Augustowa. Z tym, że teraz w miejsce kurtki puchowej wskoczył strój na deszcz - bo mogą trafić się ulewy i burze.

Pierwszy postój robię po 105 km, na Orlenie w Ślesinie. Nie wiem nawet kiedy ten czas tak szybko ucieka. Uwijam się non-stop: jem, piję, jednocześnie dolewając izo- do bidonów, przebierając się (tzn. ściągając rękawki, nogawki, czapkę i wiatrówkę) oraz od razu smarując skórę kremem z wysokim filtrem przeciwsłonecznym. Nie zdążyłam nawet spokojnie siąść i zająć się odpoczynkiem, a tu już trzeba jechać!

Najgorszy ruch trafiam pomiędzy Ślesinem a Sompolnem i potem dalej na drodze nr 269. Nie trafia się żadna niebezpieczna sytuacja, ale jednak jest mało przyjemnie i marzę tylko o tym, by z tej drogi uciec. Uciekam na południe, zgodnie ze śladem, który zaprojektowałam w domu - jadę przez Babiak do Kłodawy. W Kłodawie, wg rozpiski, mam Orlen. Sprawdzam bidony - niczego mi nie brakuje, więc jadę bez postoju.

Od Kłodawy aż za Łowicz (jest to 87 km) jadę DK 92. Ruch jest mały, a droga ta ma szerokie pobocze. Są to więc przyjemne kilometry, które uciekają szybko i bezstresowo. Po drodze jest Kutno i McD. Docieram mocno głodna. W McD pełno ludzi, po prostu dziki tłum. Chyba każdy uparł się dziś, by przyjść tu coś zjeść. Jest gorąco, na szczęście w środku działa klima. Zjadam zamówiony zestaw z rybą i uciekam. Zupełnie nie odpoczęłam, hałas i ci wszyscy ludzie - to było bardzo męczące. Z ulgą wsiadam na rower.

Za Łowiczem na DK 92 jest parę odcinków zwężeń pobocza, ale w związku z małym ruchem nie jest to problem. W Łowiczu odwiedzam Orlen. Sprzedaje tu bardzo miły pan, który pozwala mi wnieść rower do środka. Dzięki temu oszczędzam trochę czasu - nie muszę wyciągać i zabierać ze sobą całej zawartości torby na kierownicę, ani tego potem z powrotem pakować. Wypijam herbatę i zjadam pierniczki. Siedzę tu chwilę. Odpoczywam o wiele bardziej niż w McD, bo jest cisza i spokój. W ciszy odpoczywam najlepiej. Zregenerowana ruszam dalej i kawałek za Łowiczem odbijam w prawo, na Nieborów. Most na Bzurze jest wąski, drewniany. Na chwilę zsiadam z roweru i robię fotki. Ładnie tu. W samym Nieborowie przystaję przy bramie pałacu. Jedno zdjęcie i już jadę dalej.

Lasy na południe od Bolimowa zaskakują nową drogą. Towarzyszy jej kostkowa ścieżka rowerowa. Wszystko jest nowe, a więc jeszcze w miarę równe. Na tej drodze rowerowej dogania mnie miejscowy cyklista. Pyta ile przejechałam i dokąd jadę. Mówię mu, że jestem mniej więcej w połowie drogi do Białej Podlaskiej. Jest zaskoczony - stwierdza, że po raz pierwszy słyszy o tak zwariowanym planie. Gadamy trochę jadąc sobie razem, później on odbija na Skierniewice, które są zupełnie blisko, a ja kontynuuję swoją wyrypę do Białej Podlaskiej. Odwiedzam gminę Puszcza Mariańska. Fajna nazwa, nigdy w życiu tu nie byłam. Gmina w jednym momencie zaskakuje mnie znakiem drogowym informującym o drodze kończącej się ślepo. Szosa rzeczywiście szybko pogarsza się, potem pojawiają się drobne kamyki. Ale poza tym jest przejezdnie. Szczęśliwie na tych kamykach nie łapię kapcia.

Dojeżdżając do Mszczonowa mam na liczniku 300 km. Zatrzymuję się na Orlenie. Jest to ostatni Orlen przed nocą. Z mapy wynika, że przez całą noc nie będzie zupełnie nic. Żadnych stacji przez najbliższe 156 km. Przez kilka chwil kręcę się tuż przy stacji. Nie bardzo wiem co zrobić z rowerem. Stacja jest mikroskopijna i przy drzwiach nie da rady go oprzeć - jak to zwykle robię. Zostawić z boku? Też średnio, bo nie będę go widziała. W końcu przypinam linką i idę na zakupy. Biorę kanapki z tuńczykiem i herbatę z syropem malinowym. Po raz trzeci dostaję do zakupów kartę zdrapkę. Dotychczas nic dziś nie wygrałam. A tym razem - niespodzianka! Wygrałam napój energetyczny. Czuję się rozweselona. Czy to jakiś znak? W nocy nie będzie żadnej stacji, ten energetyk może się przydać. Wymieniam więc zdrapkę na napój i z całymi zakupami siadam na zewnątrz. Jest ciepły wieczór, choć słońce już zachodzi. Pora ubrać się na noc. Dookoła kręci się podpita młodzież. Głośno krzyczą. Cieszę się, że siedzę na zewnątrz, przy rowerze.

Po zachodzie słońca długo jeszcze jest jasnawo. Dopiero około 22 zapada prawdziwa ciemność. Wieczór pachnie słodko kwitnącymi akacjami. Kiedy docieram do Góry Kalwarii (ok. 350 km trasy) jest już od jakiegoś czasu ciemno. Nocne niebo z okolic Warszawy, która jest kawałek na północ stąd, pełne jest samolotów. Ich światełka migają wysoko. Patrzę raz po raz na nie. Każdy dokądś zmierza, ma swoje sprawy, plany. Niektórzy zabierają to wszystko aż pod niebo. W Górze Kalwarii przeprawiam się mostem przez Wisłę. Na tym odcinku muszę przejechać DK50. Jest to jedna z najgorszych dróg w kraju do jazdy rowerem. Tym razem jednak jest już późny sobotni wieczór. Mam farta. Ruchu nie ma.

Dalsze drogi są ciche i spokojne. W wielu miejscach oświetlone. Są to też drogi o dobrej i bardzo dobrej nawierzchni. Przyjemnie się jedzie. W Osiecku siadam pod wiatą przystankową i jem kanapkę. Czytam też internet. Równolegle z moim wyjazdem trwa Maraton Podróżnika. Gdzieś, całkiem niedaleko stąd, ludzie też jadą teraz na rowerach... a więc nie jestem sama. Miła jest to świadomość.

Noc jest chłodniejsza od tego co zapowiadały prognozy. Temperatura spada do 11 stopni. Żaden to dramat, w drodze do Augustowa miałam nocą przecież -1 stopień. A jednak marznę. Dodatkowo miejscami są silne zamglenia i to potęguje odczucie zimna. Noc rozśpiewana jest słowikami. Wszystkie dźwięki nocy słyszę bardzo wyraźnie, bo jadę bez muzyki na uszach. Miałam ją tylko na początkowym odcinku - w Ślesinie wyłączyłam.

Przed Parysowem niespodzianka - znowu ślepa droga. Lekkie zamieszanie, bo najpierw robię błąd i jadę złą drogą. Muszę się cofnąć. Potem ta zamknięta droga. Po wielkości wykopów dochodzę do wniosku, że budują tu chyba jakąś autostradę. Przedarcie się przez tę inwestycję jest raczej mało wykonalne. Na szczęście nad całym tym rozgardiaszem jest nówka sztuka kładka. Biegam więc w środku nocy po schodach nad drogą w budowie. Niczym się nie przejmuję. Nawet fajnie - zawsze to jakieś urozmaicenie dla nudnej nocnej jazdy.

Naraz zauważam, że niebo jest z jednej strony jasnawe. To z pewnością nie jest łuna od Warszawy, bo Warszawa już daleko za mną. To jest.... zaczynający się nowy dzień. O godzinie 2.19 w nocy. Do wschodu słońca jest jeszcze bardzo daleko. Jakieś 2 godziny. Zdążyłam już zapomnieć jak krótka jest noc czerwcowa. Droga dość długo prowadzi wzdłuż rzeki Wilga. Niestety jest zbyt ciemno, bym mogła cokolwiek zobaczyć. Około 3 w nocy zaczęło mi się chcieć spać. Wypijam więc wygranego energetyka - pomaga na chwilę.

Na Orlen w Łukowie docieram głodna i nieco zmarznięta. I doświadczam dużego rozczarowania. Z gorącego jedzenia są wyłącznie hot-dogi. Dla mnie niejadalne. Biorę więc czarną kawę i własną kanapkę. Nie ma gdzie usiąść, więc siadam na parapecie, pod wysokim stolikiem, przy którym można stać. Pani z obsługi z miną cierpiętnicy biega z mopem i myje podłogę. Nie jest tu zbyt przyjemnie.

Drogi do Międzyrzeca Podlaskiego nie pamiętam zbyt dobrze. Było jasno, świeciło słońce, wiatr wiał tak jak w sobotę - czyli słabo i ze zmiennych kierunków. Nie działo się nic szczególnego. W Międzyrzecu nowa stacja Orlen. Tak nowa, że nie było jej jeszcze na mapie. Tym razem jest prawie dobrze - są normalne zapiekanki. Biorę więc i.... nie siadam na pięknych i pewnie wygodnych czerwonych kanapach, tylko na ziemi, pod drzwiami. A to dlatego, że nie pozwolili mi wnieść roweru do środka, a szyby do połowy były mleczno białe. Nie chciałam jeść denerwując się, że nie widzę roweru.

Czuję się średnio. Za długo jechałam bez ciepłego jedzenia, na samym słodkim. Żołądek daje mi się więc we znaki. Mam też poobcierany tyłek. Chce mi się lekko spać. Teraz, tu w Międzyrzecu mogę sobie wybrać, czy jechać do Białej główną drogą DK2 (ma szerokie pobocze), czy bokami. Obie wersje mam wgrane w GPS. Ta pierwsza jest jakieś 20 km krótsza i jest opcją awaryjną na wypadek złego samopoczucia albo braku czasu. Dochodzę do wniosku, że nie czuję się aż tak źle, a czas jeszcze mam. Lecę więc bokami.

Słońce pali moją skórę. Bardzo nie lubię być opalona. Jeszcze nie jest gorąco i wyłącznie przez przypadek zauważam, że skóra na przedramionach jest... czerwonawa! Natychmiast się zatrzymuję i smaruję kremem. Oglądam się uważnie - z tyłu na łydkach jest czerwono. Co za katastrofa. Smaruję zawzięcie. Może jeszcze nie jest za późno.

Ostanie około 20 km to dziurawe i popękane drogi. Jest za to bardzo zielono. Kręcą się tu też inni cykliści, z naprzeciwka jedzie nawet cała duża grupa. No tak, w końcu to niedzielny poranek, pogoda jest piękna. Fajnie jest więc wyjść na rower. Doganiam parę na rowerach. Dziewczyna pyta dokąd jadę. Mówię, że do Białej Podlaskiej. Rozmawiamy chwilę o trasie. Najbardziej interesuje ją jak tak długie trasy wpływają na organizm. Jest to dobry moment na takie pytania, bo akurat kończę już powoli jazdę i wiedzę mam bardzo aktualną. Opowiadam więc o otarciach tyłka, o dłoniach bolących od wstrząsów na nierównych drogach. Opowiadam o krtani, bo po chłodnej nocy nadal jestem zachrypnięta i lekko kaszlę. Mówię o wszystkim tym co właśnie się dzieje.

Potem jest wyjazd na drogę nr 812, jestem tuż przed tablicą z napisem Biała Podlaska i... niewiele brakuje, bym nie dojechała do celu. Za mną pędzi samochód. W ostatnim momencie kierowca zaczyna myśleć i dochodzi do wniosku, że nie zmieści się (nawet na przysłowiową gazetę) pomiędzy mnie a jadący z naprzeciwka samochód. Hamuje z piskiem opon, lekko go rzuca po drodze. Uważam, że ludzie, którzy nie potrafią jeździć samochodami, a mimo tego jeżdżą stwarzając zagrożenie dla życia innych - powinni kończyć definitywnie na drzewach.

Biała Podlaska - dlaczego przyjechałam akurat tutaj? Dlatego, że to daleko od domu i dlatego, że nigdy tu nie byłam. W niedzielę, 2 czerwca, zakończyłam jazdę docierając tu. Równo rok temu 2 czerwca wystartowałam w TABR. Pomyślałam sobie, że tą trasą upamiętnię tamten dzień.



Samo miasteczko jest bardzo zielone. Klimat nieco podobny ma do Augustowa, jednak jest tu zdecydowanie mniej tłoczno. Płynie tu rzeka Krzna i dzieli ona miasto na dwie części. Centrum to są kamienice, plac z małą fontanną, plac mocno zazieleniony. Na zakończenie w jednej z restauracji zjadłam obiad, trafiłam na bardzo miłą dziewczynę w obsłudze, pozwoliła mi wnieść rower do środka. Pytała też jak podoba mi się Biała Podlaska i okolice. Drugie miłe spotkanie na dworcu kolejowym. Na ławce obok siedziała kobieta mająca dużą wiedzę o regionie. Opowiadała mi sporo ciekawostek. Mój zmęczony brakiem snu umysł przyswoił jednak niestety niewiele szczegółów.

Podróż powrotna dużo lepsza niż się spodziewałam. Pierwszy pociąg Regio z Białej do Łukowa o 12.06 z klimatyzacją i bez tłumów. Drugi - TLK z Łukowa do Poznania bez klimy, ale za to udało mi się siedzieć całą trasę. Fajnie, bo kiedy kupowałam bilet, to teoretycznie wszystkie miejscówki były już przydzielone i przysługiwało mi miejsce stojące.

No i to tyle. Było bardzo fajnie :)

Zdjęcia



Zaliczone gminy: Puszcza Mariańska, Żabia Wola, Tarczyn, Prażmów, Karczew, Sobienie-Jeziory, Osieck, Pilawa, Parysów, Borowie, Miastków Kościelny, Wola Mysłowska, Stanin, Kąkolewnica, Biała Podlaska obszar wiejski, Biała Podlaska miasto (16 gmin).

Augustów

Piątek, 19 kwietnia 2019 Kategoria do 550, Kocia czytelnia, Augustów
Km: 532.90 Km teren: 0.00 Czas: 26:51 km/h: 19.85
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2139m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Trasę do Augustowa zaplanowałam mniej więcej dwa lata temu. Tylko jakoś się nie składało, aby ją zrealizować. Czasem tak jest, że warto poczekać na dogodny moment – ten jeden właściwy dzień, gdy będzie się czuło, że wszystko sprzyja i jest ochota na większą wyrypę. Tak, no właśnie: ochota jest w tym wszystkim najważniejsza. Wtedy… nic nie będzie przeszkodą.

Wyobraźcie sobie piękny, słoneczny, wiosenny dzień. I rowerową trasę. Prawda, że to miłe wyobrażenie? A teraz metę tej trasy. Gdzieś daleko od domu. Ponad 500 km od domu. Wyobrażenie jest tak fajne, że ręce same sięgają po rower, a nogi rwą się do jazdy. Wszystko zdaje się wyglądać perfekcyjnie. Prognozy pogody nie pozostawiają jednak żadnych złudzeń: na „ten” i następny dzień ma być wiatr północno-wschodni i północny. Czyli centralnie w twarz. Do tego lodowata noc, około zera stopni.

Ponad 500 km pod wiatr – ale za to meta w Augustowie.
Lodowato zimna noc – ale za to piękny i słoneczny dzień.

Ruszam w Wielki Piątek, chwilę po 5 rano. Mijam niewielką grupkę ludzi idących stacjami drogi krzyżowej o świcie. Jadąc obok, przez moment jestem razem z nimi. Moja trasa będzie ciężka. Ale nie od razu. To się stanie później. Teraz mimo, że wiatr wieje już od tak wczesnej godziny – jedzie się bardzo dobrze. Nic w tym dziwnego. Na początku zwykle jest łatwo.

Rzeczy mam ze sobą bardzo mało. Chyba nigdy dotąd nie jechałam samowystarczalnie trasy ultra z tak małą ilością bagażu.
W małej podsiodłówce: para skarpetek, potówka z długim rękawem, 2 kanapki, zapasowe baterie, wiatrówka i kurtka puchowa.
W małej torbie pod ramę: zestaw do podstawowych napraw roweru, papier toaletowy, zapięcie –linka, batoniki i żele oraz folia NRC.
Torebka na ramie: perfum, batoniki i żele.
Torba na kierownicy: 2 kremy przeciwsłoneczne, aparat, tablet, telefon, sudocrem, leki, Spot, klucze do domu, chusteczki, portfel.
No i to tyle.
Żadnego zestawu do spania, czy gotowania. Ma być pociągnięte na raz. Ma być spanie w pociągu oraz jedzenie w pośpiechu.

Do Janowca docieram zgodnie z planem, a nawet nieco wyprzedzam plan. Gratuluję sobie w duchu sprawnej jazdy pod wiatr. Biorę kawę, zjadam jedną z dwóch zabranych z domu kanapek, smaruję się kremem przeciwsłonecznym i już z powrotem jestem na trasie. Wiatr dokucza i jest to wyraźnie odczuwalne. Wiedziałam, że tak będzie, dlatego na kartce schowanej w portfelu mam szczegółową rozpiskę – na którym kilometrze mogę dać sobie spokój i wrócić do domu. Pierwsza okazja to będzie Toruń. Planuję, że w razie katastrofy, kupię na pociechę toruńskich pierniczków i wrócę do domu.

Wiatr męczy, a ja… coraz bardziej to akceptuję. Pierwszy fragment terenowy zaliczam w Żninie. Ups! To nie tak miało być. Trasę zaprojektowałam bite dwa lata temu, wtedy jeszcze nie było remontu i robót drogowych. Wbijam się w remontowany, rozkopany odcinek. Częściowo da się jechać, częściowo trzeba iść. A cenny czas przecieka. Minuta po minucie.

Droga do Barcina, którą jeżdżę zwykle w soboty, dziś jest po prostu tragiczna. W weekendy jest tu pusto lub pustawo. Dziś natomiast przypomina to jakąś TIRostradę. Nic miłego. Potem, aż do Gniewkowa, jest umiarkowanie. Nie czerpię zbyt dużo radości z uciekających kilometrów. Wiatr i duży ruch sprawiają, że jestem lekko poirytowana. Lasy pomiędzy Gniewkowem a Toruniem dają wytchnienie. Od razu robi się przyjemniej. Cisza, spokój, wszystko kwitnie… łzawią oczy. Wiosna!

Przejazd przez Toruń bardzo sprawny. W McD, który jest prawie na wyjeździe z miasta (159 km mojej trasy) jestem o 13.45, tj. z piętnastominutowym wyprzedzeniem w stosunku do planu. Zjadam zestaw z rybą (tym razem niestety przygotowali bardzo szybko – a miałam ochotę chwilę posiedzieć) i wracam na trasę. Droga do Golubia-Dobrzynia zlatuje zupełnie zwyczajnie. Nic specjalnego się nie dzieje. Pod zamkiem zatrzymuję się, by zrobić zdjęcie, jest godzina 16, w nogach 192 km. Na rynek nie wjeżdżam – szkoda mi dziś czasu.

Odcinek pomiędzy Golubiem-Dobrzyniem a Lidzbarkiem jedzie się ciężko. Wiatr wieje dość mocno, a ja mam już kawałek trasy w nogach. W dodatku drogi w niektórych miejscach są nierówne i dziurawe. Generalnie wygląda to tak, że albo droga ma fatalną nawierzchnię i nie ma na niej ruchu, albo droga jest ok., ale z ruchem dramat. Podczas jazdy zjadam batonika. Jest dziwnie zapakowany: w folię i kartonik. Brzegiem tego kartonika rozcinam górną wargę. Jest to pierwszy (i jedyny) raz, gdy cieszę się z chłodnego wiatru w twarz. Może przynajmniej osuszy krew. Póki co podcieram ją rękawiczką podczas jazdy. Trochę pechowo, bo jak teraz jeść i jak pić? Jak się uśmiechać? Bo jadąc raz po raz uśmiecham się… do swoich myśli. Każdy ruch ustami powoduje, że krew leci na nowo. Myślę sobie, że wyglądam z tą krwią na ustach pewnie okropnie. No cóż, na razie nic z tym nie zrobię.

Trasa omija Brodnicę. No i całe szczęście. Kiedy w Osieku widzę korek na drodze nr 560 w stronę miasta, to bardzo się cieszę, że nie muszę tam jechać. Za to wpada zupełnie nowy odcinek. Odcinek, na którym częściowo nawierzchnia jest niewiadomą. Być może będzie tam teren. W rzeczywistości jest zupełnie nieźle. Czystego terenu jest może jakieś 150 m. Reszta to szosa, albo płyty betonowe. Trafia się też kilka krótkich, acz ostrych podjazdów. Dalej, do Lidzbarka, jadę tak jak do Olsztyna. Dawno nie leciałam tej trasy, miło więc odświeżyć.

W Uzdowie, na rozdrożu stacja paliw. Nie zatrzymuję się, aby nie kusiło. To właśnie tutaj jest możliwość łatwego wycofania się z trasy. To tu można odbić na Działdowo. To zaledwie 14,5 km stąd. Jadę zatem twardo, w stronę Nidzicy. Zapada zmierzch. Jednak po tak słonecznym dniu niebo długo jeszcze jaśnieje. Poza tym wschodzi Księżyc. To będzie piękna, jasna noc, w końcu Księżyc w pełni. Do Nidzicy dojeżdżam po ciemku, za mną 303 km, godzina 22.30. Na stacji Moya, jak zwykle, siedzi kot. Odkąd pamiętam – tu zawsze jest kot. Wchodzę do środka ogrzać się i wypić coś. Na zewnątrz jest zimno. Obsługa pozwala, bym wniosła rower do środka. Początkowo protestują nieco, ale wyjaśniam im, że rower jest czysty, bo dziś przecież nie padało. Poza tym to kolarzówka, czyli rower jest cienki mniej więcej jak ja. To od razu wprowadza radosny nastrój i po chwili wraz z rowerem siedzę przy stoliku. Niewesoło mi było, kiedy tu zajechałam. Na ultra bowiem nie zawsze jest wesoło. No ale gorąca czarna kawa i zapiekanka sprawiają, że z chwili na chwilę jest coraz lepiej. Gdyby tylko nie moje alergiczne, szczypiące oczy oraz rozcięte usta, to by było super. To tu ubieram zestaw na noc. Zakładam dodatkową potówkę i jadę. Nidzica to rozjazd. Jeśli się chce lecieć do Olsztyna, to trzeba skręcić w lewo. Natomiast do Augustowa jedzie się na wprost. Po raz pierwszy widzę nidzicki zamek. Jadę miastem, jest pusto i naraz słyszę za sobą powarkujący delikatnie silnik TIRa. Zjeżdżam w zatoczkę autobusową i rękę pokazuję, że ma jechać. On jednak mruga mi światłami i dalej spokojnie jedzie za mną. Wyprzedza dopiero później, gdy ma do tego dobrą sposobność. Miło.

Jazda nocą jest nudna. Nudzi mi się okropnie. Staram się myśleć o wiszącym nade mną Księżycu w pełni, świeci mocno , jak jakaś lampa. Mimo to ogarnia mnie senność. Pierwsza przypadkowa wiata jest moja. Kładę się i leżę kilka minut, rozprostowując kości. Kilkanaście km dalej ta sama sytuacja. Jest wściekle zimno. Temperatura nocy mieści się w przedziale od -1 do +3 stopni. Ubieram na siebie dokładnie wszystko co ze sobą mam. Nawet kurtkę puchową i drugą wiatrówkę. Na prawą stopę (nie wiem czemu ale była bardziej podatna na zimno niż lewa) zakładam foliówkę. Ależ mi zimno!

Myślę sobie, że najważniejsze teraz to przetrwać ten kawałek co przede mną, tj. kilkadziesiąt km do Myszyńca. Tam jest całodobowy Orlen. W duchu nieco się boję co oznacza słowo „całodobowy”: będzie można wejść do środka, czy to tylko okienko – kasa nocna? Na szczęście można wejść. Cieszę się z tego bardzo. Biorę dużą herbatę ze wszystkimi dodatkami oraz zapiekankę i dochodzę do siebie. 373 km, godzina 3.23.

Potem nadal jest noc. Na niebie ani jednej chmury, to bardzo jasna noc. Dzień po niej wstaje upiornie rześki. Zimno, że hej! Teraz, wraz z nowym dniem, pewnie znowu wzmocni się wiatr, który na czas nocy odczuwalnie zelżał. Tak właśnie się dzieje. Znowu wieje w twarz. Drogi są coraz gorszej jakości. Na szczęście ruchu nie ma dużego i można swobodnie ćwiczyć jazdę slalomem, by omijać co większe wyrwy.

Na stacji Orlen w Szczuczynie melduję się o 8.12 mając za sobą 447 km. Miałam tu być około 6 rano, jest więc opóźnienie w stosunku do planu. Nie przejmuję się tym jednak wcale, bo planując uwzględniałam opóźnienia i wiem, że cały czas wszystko jest zupełnie ok. Na stacji bardzo miła obsługa. Pan mówiący ze śpiewnym akcentem pyta mnie dokąd jadę tak od rana. Odpowiadam mu więc, że jadę spod Poznania do Augustowa i w sumie to od wczorajszego rana. Jest mocno zaskoczony, ale chyba podoba mu się ten projekt, bo przynosi mi wygodne krzesełko, bym usiadła do kawy i ciasteczka. Na Orlenie w Szczuczynie nie ma miejsca by usiąść z kawą, jest tylko wysoki stolik by chwilę przy nim postać. Fajnie jest więc usiąść na te kilka chwil.

Końcówka trasy, tj. te ostatnie 86 km to prawie w całości katastrofa. Dzień jest piękny i jeśli chodzi o piękno – to wszystko. Poza tym jest strasznie. Moja krtań nieco ucierpiała od zimnego nocnego powietrza. Alergicznie szczypią mnie bardzo mocno oczy i czuję, że są spuchnięte, bo ciężko jest mrugać. Biegają tu luzem psy. Biegają, szczekają i gonią – dzięki temu mam okazję by przypomnieć sobie dlaczego tak bardzo nie lubię psów. Agresja i hałas = pies. Wiatr masakruje. Pagórki masakrują. A najbardziej masakrują dziurawe i wyboiste drogi. Rower cały skacze, a ja wraz z nim. Gdybym tu mieszkała, to nigdy w życiu bym nie kupiła kolarzówki. Żołądek zaczyna mi wariować od tego trzepania po wybojach. Mam najzwyklejsze na świecie objawy choroby lokomocyjnej. Na rowerze. Z tego wszystkiego, zmieniam trasę. Końcówkę lecę po DK 16. Nikogo nie namawiam do jazdy tą drogą, bo tu pewnie w zwykły dzień jest strasznie: wąska, bez pobocza, pagórkowata i kręta. To chyba wystarczy w ramach antyreklamy? Jednak w Wielką Sobotę jest tu pusto, a sam asfalt jest perfekcyjny. Żołądek szybko się uspokaja i znowu mogę czerpać radość z jazdy. Ta końcówka jest nawet miła, bo nie wieje już centralnie w twarz, tylko z boku.



W Augustowie tłumy ludzi i masa samochodów. Krótki przystanek na Orlenie i potem wizyta przy fontannie w parku, w ścisłym centrum. Ładnie, ale jestem tu tylko na chwilę. Zatkany alergicznie nos zmusza mnie do poszukiwania apteki. No a potem jeszcze jadę nad Nettę. Znad rzeki nie wracam już do centrum. Zniechęca mnie nawierzchnia z kostki i tłumy ludzi. Jadę bezpośrednio na dworzec kolejowy, który jest dziwnie z boku miasteczka.

Podróż pociągiem 2-etapowa. Pierwszy etap Augustów-Warszawa Centralna. Pociąg był prawie pusty, w przedziale byłam sama, więc położyłam się i usiłowałam spać. Potem jakieś 2 godziny przesiadki w Warszawie. Pierwotnie miałam plan by wysiąść na Wschodniej i pojechać rowerem koło Stadionu Narodowego, dalej do centrum i pod Pałac Kultury. Jednak zrezygnowałam z tego planu ze względu na oczy, które były całe przekrwione i spuchnięte. Wysiadłam więc na Centralnej, na chwilę tylko wyszłam na zewnątrz zobaczyć PKiN, a resztę czasu spędziłam w McD starając się nie zasnąć nad zestawem. Podróż pociągiem do Poznania była… średnia. Nocne pociągi to jednak niezbyt fajna sprawa. Nocami lepiej jest być na rowerze, niż w pociągu. Kiedy więc o 2.30 w nocy w Wielkanoc wysiadłam z pociągu i wsiadałam na rower, czułam się szczęśliwa i zadowolona.

ZDJĘCIA

Średnia prędkość jest netto, bez postojów. Uwzględnia za to ona piesze odcinki w terenie oraz spacer po Augustowie.




Zaliczone gminy: Janowo, Wielbark, Rozogi, Myszyniec, Łyse, Turośl, Kolno obszar wiejski, Kolno miasto, Grabowo, Szczuczyn (10 nowych gmin).

MP2016

Sobota, 4 czerwca 2016 Kategoria do 550, Kocia czytelnia Uczestnicy
Km: 533.70 Km teren: 0.00 Czas: 23:01 km/h: 23.19
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 4459m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Na maraton ruszamy w piątek około południa. Samochód z Wielkopolskimi Pyrami prowadzi Elizium, a w środku siedzą CRL, Rapsik, Starszapani i Kot. Dojazd mija niepostrzeżenie, po drodze zjadamy też obiad oraz (już w Kielcach) robimy zakupy. Gdy samochód skręca w dróżkę (to trasa maratonu) do bazy, czujemy respekt. Co za straszny podjazd! Po pięćsetce pewnie będzie się tu rower na metę wpychać...

W bazie rozpakowywanie bagaży, zdejmowanie rowerów z dachu i bagażnika. Potem ustawianie namiotu i krótka posiadówka przy stole, gdzie jest już chyba większość maratończyków. Jest mile i wesoło, ale przecież trzeba się wyspać.
Namiot. Zamykam oczy. Zasypiam niemal natychmiast.

Rano odpalam kuchenkę i gotuję wodę na kawę 3w1. Kuchenka była zbędna, bo obok przecież jest ośrodek, a tam czajniki i możliwość zagotowania wody. Śniadanie jem w dużej jadalni. W sumie jestem średnio głodna. Wciskam 2 kanapki i jogurt. Tyle na początek wystarczy. Czas ucieka jak zwykle za szybko i oczywiście do końca się miotam. Czy na pewno wszystko jest? O niczym nie zapomniałam? Prawie całość moich rzeczy ma w dużej podsiodłówce Wilk, jadę tylko z torebką na kierownicy - na lekko. Zdecydowaliśmy się na wspólną jazdę od startu do mety. Jeszcze licznik, GPS, pulsometr, smarowanie kremem z filtrem przeciwsłonecznym.

Trochę się boję, bo nie jestem pewna, czy moja kolarzówka działa jak należy. Ostatnio jechałam nią w grudniu 2015. Wtedy działała. Ruszamy i po pięciu kilometrach jazdy zauważam, że nie zresetowałam licznika w GPS. Resetuję więc teraz. Jedzie się świetnie. Lekki rower jednak robi swoje. Na pierwszych 100 km było mi tak leciutko, że w zasadzie nie zauważyłam, że były tam jakiekolwiek podjazdy (a ponoć w pionie było jakieś 500m). Grupa trochę się poszatkowała. Jedzie nas około 5 osób. Prowadzi Michał, ja na kole, jest też Wąski. Wąski pyta nawet, czy czasem nie jedziemy za szybko. Za szybko? Przecież jest tak przyjemnie!

Na pierwszym punkcie kontrolnym, skąd wysyłamy smsy, po przejechaniu stówy, mamy średnią 31 km/h. Czad! Nastroje mamy szampańskie wprost. Uzupełniamy płyny i jedzenie ekspresowo i już gnamy dalej. Następne 50 km również upływa pod znakiem dzidy. Łykamy gdzieś po drodze Olka, co wydaje mi się dziwne, bo nie sądziłam, że go dojdziemy. Nie siada na koło. Po 150 km zaczynają się górki. Trochę zwalniamy, ale cały czas idzie dobrze, zerkam na pulsometr. To dobry dzień, serce reaguje adekwatnie do wysiłku. Jedziemy we trójkę, na dość długim odcinku towarzyszy też nam Lunatyk. Dzieje się też rzecz mega zaskakująca - doganiamy Hipka. Okazuje się, że niestety jedzie chory. Mimo to ostatecznie i tak jedzie szybciej.

Podjazd przed punktem z makaronem (Zamek Kamieniec) robię z papcia. Licznik wykazuje tu 23%. To zdecydowanie za dużo jak na moje siły. Nie próbuję nawet walczyć, bo to i tak bez sensu. Mój rower ma co prawda korbę kompaktową, ale największa zębatka kasety to 29T. To za twarde przełożenie, by spróbować wyzwania. Wilk wjeżdża, Kot wpycha, wpychają również Wąski oraz Memorek, który jedzie cały czas swoim tempem i z którym trochę się tasujemy w połowie maratonu. Poza nami wędruje tu przypadkowy rowerzysta spoza maratonu.
Na punkcie jest nie tylko makaron, ale też pyszne ciasto, soki, woda, materac do leżenia i... wspaniały widok na okolicę. Siedzimy tu trochę. W międzyczasie dociera Lunatyk (skarżył się na ból kolana i został trochę z tyłu) oraz Gustav. Po tym drugim w ogóle nie widać zmęczenia. Jest wesoły, rozmowny, bawi się kamerką. Siedzę przy stole, zajadam i... nawet nie wiem, że są to ostatnie chwile gdy czuję się dobrze.

Po posiłku i krótkiej przerwie, ruszamy. Idzie średnio. Czuję, że camelbak wbija mi się w plecy. No pięknie, zamiast soku i wody niegazowanej dostałam sok i wodę gazowaną. A szlag by to! Nie da się jechać z tak napęczniałym plecakiem, bo nieznośnie uwiera. Muszę się zatrzymać i wypuścić bąbelki. Poza tym czuję, że makaron zalega mi w żołądku. Zamiast zastrzyku energii, są narastające mdłości. Jadę tak i jest mniej lub bardziej źle. Wpadam na pomysł, by może spróbować przetkać się słynnym odrdzewiaczem, czyli colą. No ale tu jest tak pusto! Michał mówi, że w Brzozowie poszukamy sklepu. Gdy tam docieramy, jest już lekko szaro. Siadam na chodniku, oparta o murek. Michał idzie załatwić colę. Piję. Siedzimy tak, na naszych camelbakach migają lampki.
Przechodzi jakiś facet i krzyczy do nas: "ej, dupy wam się świecą". 

Cola niestety nie uratowała sytuacji. Nie ma żadnej zmiany. Jest już ciemno gdy dogania nas Olek a wraz z nim Alamanka. Mimo szczerych chęci, nie potrafię depnąć za nimi. Michał próbuje mnie motywować, ale odpuszcza, bo widzi, że to bez sensu. Z tym żołądkiem i twardą kasetą cudów nie będzie.

Na odcinku nocnym tasujemy się z grupą Gustava. Niesamowicie wesoły jest Gustav, pełen pozytywnej energii. DK9, którą pamiętam z BBT2014 jako najgorszy koszmar chciałam przejechać nocą. Udaje się to. Gdy kończymy te 20 km po krajówce, zaczyna świtać.
Ale, ale! Nie ma Wąskiego. Czekamy więc na niego przy zjeździe z krajówki. Jesteśmy tu we trójkę. Michał, ja i jeszcze ktoś. To bardzo miły człowiek. Ma ze sobą paczkę ziaren słonecznika. Sypie nam całe garście. Zjadam z apetytem. Potem leżę na betonowej kostce. Nie czuję ani zimna, ani tego, że przecież leżę na twardym betonie. Jest mi wygodnie. Wąski w końcu się zjawia i jedziemy teraz we czwórkę w nowy dzień.




I tak się dotaczamy do Sandomierza. Nie jedziemy jednak od razu na rynek, by zaliczyć PK6, tylko najpierw uderzamy na Orlen. Siedzi tu Gustav z ekipą. To dziwne. Myślałam, że są już daaaaleko. Siadam na podłodze, potem kładę się. Leżę tu jakąś godzinę łącznie. Niestety nie udało mi się zasnąć. Szkoda, bo to mogło mi dużo pomóc. Potem jedziemy na sandomierski rynek. Na rynku robimy fotki, zdejmujemy ciuchy po chłodnej nocy i zimnym poranku. Trzeba też zmienić baterie w moim GPS.

Jeszcze tylko fotka przy pomniku zakotwiczonego nieba i w drogę. Ruszam przed Michałem, który siedzi tu jeszcze chwilę.
Ostatni odcinek około 70 km przed metą jadę fatalnie powoli. Gustav, Wąski i jeszcze kilku chłopaków trochę na mnie czekają. Gustaw zadaje mi nawet filozoficzne pytanie: czy kiedyś w twoim życiu było gorzej?
To bardzo trudne pytanie. Więc nie głowię się, tylko rzucam: nie! W pamięć zapadł mi też widok wąskiej asfaltowej nitki. Gustav stał z boku drogi w ręce trzymając wielkiego czerwonego maka polnego. Wyciągał go w moją stronę. Nie wzięłam, bo bałam się, że się wywalę, jeśli puszczę kierownicę choćby na sekundę. Potem spotykamy się jeszcze pod sklepem i daje mi i Michałowi banany - mówi, że na pamiątkę :)).

Ostatecznie chłopaki jadą swoim tempem i zostajemy z Michałem sami. Jedziemy powoli, ale co dziwne nikt nas nie dogania. Kilometry ciągną się w nieskończoność. Chyba też wieje. Na pewno świeci słońce. Jest dość ciepło. Dużo gadamy (nie pamiętam o czym, zarejestrowałam tylko fakt gadania). To świetnie, bo gadanie odwraca uwagę od fatalnego samopoczucia. Przed metą zatrzymujemy się jeszcze kilka razy.

I tak oto świetnie zaczęty wyścig posypał się jak domek z kart. Zamiast fajnego wyniku, były ponure myśli o rezygnacji i człapanie emeryckim tempem do mety. Na metę docieramy o 10:57, z czasem 26 godzin i 52 minuty. Wśród dziewczyn jestem trzecia (na 8 startujących). Open na 64 osoby, które ukończyły maraton jestem 31. Podziękowania dla Michała za wspólną jazdę. Podziękowania też dla Wąskiego, z którym zawsze jest wesoło. Dla Lunatyka, który pojawiał się i znikał, dla Gustava tryskającego energią nawet w środku nocy i dla wszystkich, z którymi miałam przyjemność jechać, a których z racji kłopotów żołądkowych nie zdołałam odwirtualnić :). Wielkie dzięki także dla Elizium, z którym zabrałam się samochodem na maraton i z maratonu, momentami aż miałam ciary na plecach :D.

Mapka:


Zdjęcia

Zaliczone gminy: Masłów, Bodzentyn, Pawłów, Nowa Słupia, Waśniów, Wojciechowice, Wilczyce, Obrazów, Sandomierz, Gorzyce, Grębów, Sędziszów Małopolski, Iwierzyce, Strzyżów, Nozdrzec, Haczów, Korczyna, Wojaszówka, Frysztak, Brzostek, Jodłowa, Ryglice, Szerzyny, Skrzyszów, Pilzno, Czarna (pow. Dębicki), Radomyśl Wielki, Radgoszcz, Szczucin, Pacanów, Oleśnica, Rytwiany, Staszów, Szydłów, Raków, Daleszyce, Górno (37 gmin).

Relacja sms z trasy
» 2016.06.05 - 10:58
Meta

» 2016.06.05 - 06:25
Pk6

» 2016.06.05 - 01:24
Jak lezalam na ulicy i patrzylam na gwiazdy, to krecilo mi sie w glowie. pije kawe teraz.

» 2016.06.05 - 01:13
Pk5

» 2016.06.04 - 21:35
Pk4

» 2016.06.04 - 20:45
Brzozow, bedziemy mnie leczyc cola.

» 2016.06.04 - 20:17
Rzeznia, zaszkodzil mi makaron. siedzimy. 284km zrobione.

» 2016.06.04 - 18:50
Z Waskim i Wilkiem. 23% mialam spacer. kazdy ale nie Wilk :-) cieplo.

» 2016.06.04 - 18:48
Pk3

» 2016.06.04 - 15:36
Pk2

» 2016.06.04 - 14:22
179 km. aaaa! Morduja Kota!

» 2016.06.04 - 11:23
Czyli dzida z Michalem.

» 2016.06.04 - 11:22
Pk1

» 2016.06.03 - 12:50
Worek pyrek spod Poznania jedzie na maraton :-)

» 2016.06.02 - 13:50
Marzena Szymanska MP500km

Grudniowe Wilno

Sobota, 5 grudnia 2015 Kategoria do 550, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście Uczestnicy
Km: 522.27 Km teren: 0.00 Czas: 22:04 km/h: 23.67
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2520m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Kiedy się robi ciemno, zaczynam zasypiać. Potrafię przysnąć na rowerze. Nie lubię tego stanu. Dlatego, gdy Michał zaproponował grudniowe PIĘĆSET, byłam sceptyczna. To oznaczało, że trzeba będzie jechać przez całą noc, aż 16 godzin w ciemności.
Mam lunatykować?
Jechać we śnie?
Poza tym mam kontuzję kolana, która dopadła mnie na trasie do Torunia, gdy szarpałam się z silnym wiatrem. Coś łupnęło i boli do teraz. Długo więc marudziłam, że wolę zwykłe TRZYSTA, które nie będzie może niczym niezwykłym, ale pozostanie jednak bardzo długą trasą też haczącą o noc.

Pięćset
Na tłustą trasę nie trzeba mnie jednak jakoś specjalnie mocno namawiać. Bo chęć by jechać najzwyczajniej jest we mnie… instalacją stałą. Tak oto dałam się skusić i popełniłam moje czwarte PIĘĆSET (w tym roku).
Startujemy w sobotę, równo o 9:18. To dość wcześnie, bo autokar powrotny z Wilna mamy dopiero o 15:10 czasu polskiego w niedzielę. Michał chciał startować później, ale to już w końcu bardzo późna jesień i to z perspektywą spędzenia doby w chłodzie (temperaturowo było bardzo równo od 6-10*C) oraz – co najważniejsze – z wielką niewiadomą odnośnie mojego kolana.

EIC
W pięknej pogodzie jedziemy przez Warszawę. Wieje i dzięki temu – mimo typowo miejskiej jazdy (światła, ronda, ścieżki rowerowe) - uzyskujemy średnią z przejazdu przez miasto ponad 28km/h. Zapowiada się pysznie! Pierwszy postój w cieple robimy w Węgrowie, na stacji paliw. Piję herbatę (na kawę przyjdzie jeszcze czas). To nie jest mój dzień, nic mnie nie boli, mamy przejechane 85 km, jest fajnie, szybko… ale czuję, że jadę zupełnie bez lekkości. Coś jak pociąg towarowy. A miało być jak EIC!

Zachód słońca w centymetrach
Piękny zachód słońca oglądamy nad Bugiem. Ile to jeszcze nim słońce zniknie zupełnie? Michał mierzy odległość palcami: „pięć centymetrów” – mówi. Nachodzi nas refleksja, że teraz to już długo słońca nie zobaczymy.... Wysokie Mazowieckie, 166km, godzina 17:00 - jest ciemno. Jemy obiad. Jemy dużo i - tak jak ostatnio w drodze do Wilna - bardzo smacznie. W lokalu stoi migocąca choinka. Jeszcze trochę i będą święta. Gdy wchodzimy, obsługa puszcza łagodną, miłą dla ucha muzykę. Jemy. Mój zestaw: zupa szczawiowa, ziemniaki puree, devolay, surówka z marchewki, herbata, na koniec kawa. Michała zestaw - taki sam, ale: zamiast ziemniaków puree - frytki, zamiast surówki z marchewki - surówka z kapusty, bez kawy. Najadamy się do syta. Jesteśmy tak obżarci, że siedzimy jeszcze pół godzinki, aby trawić w spokoju, a i tak gdy ruszamy - prawie natychmiast łapie mnie kolka. Oddycham więc inaczej. Prawie nie boli.

Pantofelek
Boli za to kolano. Po 166 km kontuzja daje o sobie znać. Nieprzyjemnie - kręcę więc głównie ze (słabszej) prawej nogi. Gdy ból staje się mocniejszy, kombinuję. Lewą nie naciskam wcale, tylko podciągam. Wystawiam piętę lekko na zewnątrz. Michał, który zna się na ustawieniach roweru, a na kontuzjach i walce z nimi - w szczególności gada, że trzeba spróbować coś zmienić w ustawieniach. Długo mi gada, aż w końcu mam dość i pozwalam, by się zabrał za mój lewy "pantofelek".

Zawsze ciemno
Siedzimy więc w Tykocinie (205 km) na ławce, na ładnym, ale ciemnawym placyku. Jak ostatnio tu byliśmy - też było ciemno. Czy tu ZAWSZE jest ciemno? Nie umiem sobie wyobrazić dnia w Tykocinie :). Walka z moim pantofelkiem trwa długo. Najpierw imbusem, potem nożem trzeba oczyścić śruby mocujące blok. To nie było ruszane od przynajmniej 49.000 km. Udaje się. Blok przestawiony. To też tu okazuje się, że Michał nie ma ze sobą kabelka do ładowania swojego GPSa (zapomniał zabrać z domu lub gorzej - wyleciał gdzieś po drodze. Jedziemy od teraz tylko z moim GPSem).

Ryk z wysokości
Ruszamy. Jakieś 2 km telepiemy się po bruku, przekraczamy most na Narwi. Po kilkunastu minutach jazdy zaczynam odczuwać ulgę. Boli jakby mniej. W Korycinie na chwilę wlatujemy na Via Balticę (DK8). Na wrednej tej drodze, gdzie TIRy latają stadami nie zważając na nikogo i na nic, od razu trafiamy na palanta, który ze swojej wysokiej kabiny ryczy na nas klaksonem. Na szczęście zaraz stąd uciekamy na objazd. Trasa przez to się wydłuża, jest trochę dziur - ale to o niebo lepsze niż tamte straszne stada. Dziury są pod koniec objazdu. Łata łatę klepie, momentami wyłazi nawet kamienny bruk. Bolą mnie barki od mocnego trzymania kierownicy.

Australia
W Domuratach wracamy na DK8. Fatalne tu jest 5 km - dalej (za Sztabinem) pojawia się pobocze i wrednie jest tylko na zwężeniach z wysepkami. TIRów nie ma aż tak dużo. To noc, coś około północy. Ale jak już są - to stadnie. Kolumny długie jak pociągi drogowe. A przecież to nie Australia!

Wyznanie
Aż do Augustowa mordujemy się z przeszkadzającym wiatrem. Jest nawet długi odcinek centralnie pod wiatr. Ach! Kolano od dłuższego czasu znowu boli. A pod wiatr - gdy trzeba mocno pracować, to już w ogóle jest dramat. Wlekę się niemiłosiernie. W ramach pokuty i samoubiczowania wyznaję: moja prędkość minimalna na płaskim, kiedy to się wysilałam wyniosła 14,7 km/h. Na ogół to jednak było 16-18 km/h. I tak oto o 1:20 meldujemy się na Orlenie w Augustowie (309 km). Obstawiałam po cichu, że dojedziemy o 1:30 - czyli jest nieźle. Entuzjazmu nie widzę jednak u Michała. Może dlatego, że on widzi moją nierówną walkę z kontuzją. Proponuje mi cięcie trasy tu, w Augustowie. Mówię mu wtedy, że kontuzja ma swoją zaletę: boli, więc zupełnie nie chce mi się spać! Śmieję się. Ale jego to nie bawi. Stosuję więc dobry sposób na ból.

Fart ogólny ze śmietanką
Jeśli jeszcze tego nie wiecie - to zaraz się dowiecie: prochy przeciwbólowe przyjęte łącznie z kawą działają mocniej. Kupuję Ibuprom. To pierwszy raz, gdy na stacji kupuję lekarstwo przeciwbólowe. W ramach zakupów okazuje się, że ogólnie to mam farta - losuję zdrapkę i wygrywam doładowanie karty Vitay aż +100 punktów! Super! Mimo niewesołej miny Michała nalegam, by jechać dalej. W końcu to co najgorsze już za nami: cały przejazd przez Warszawę, podłe wertepy oraz Via Baltica. Teraz czas na śmietankę - lasy za Augustowem i piękne, puste przestrzenie na Litwie. Oraz.... dzień. Jeszcze z 6 godzin i będzie nowy dzień. Znacie kota, który zrezygnuje ze śmietanki?



Zanim
Ruszam pierwsza. Michał pije energetyka, bo ma przeciekającą butelkę i musi, aby mu ta energia nie uciekła (na glebę). Jadę sama przez lasy dość długo, potem się zjeżdżamy. Las. Las. Las. Wieje mocno, szumią nocne drzewa. Słynny sklepik w Gibach zamknięty na głucho. Ciemno. Cicho. Słychać tylko wiatr. Granicę polsko-litewską przekraczamy w Ogrodnikach, jest godzina 4:44, na liczniku 361 km. Pogranicznicy nas nie zaczepiają, ale patrzą na nas jak na wariatów. Wiatr się wzmaga (to zgodne z prognozami). Świetnie - pomaga. Ułatwia jazdę. Kolano po prochach na trochę przestało boleć, teraz znów zaczyna. Dobrze, że jest ten wiatr. Jadę pomału, ale cały czas mogę jechać. Nie daję rady siedzieć na kole Michała. Jadę zbyt nierówno by mógł wyczuć moje tempo. Poza tym nie możemy ustawić prędkości, bo jemu przecież padł GPS. Jedziemy więc w odstępie od siebie albo obok siebie (tak jest fajniej). Świt w grudniu na Litwie trwa bardzo długo. Zanim słońce wyjdzie zza horyzontu, mija dużo czasu, a niebo przyjmuje stopniowo coraz jaśniejsze odcienie.
Niesamowity widok, który trwa i trwa.

Kawiarnia
W Olicie przekraczamy Niemen. Słońce właśnie wschodzi.
Zachód nad Bugiem.
Wschód nad Niemnem.
Nie bardzo jest gdzie zrobić postój w cieple, więc wpadam na pomysł, że możemy się schować w przedsionku supermarketu. Siadamy na podłodze. Kończymy już posiadówę, gdy jakiś facet zaczyna po litewsku coś gadać. Proszę, by przeszedł na angielski. Co zaskakujące, informuje nas, że.... to nie kawiarnia.
Nie?
Nie wpadłabym na to ;). Gdy wychodzimy, wieje bardzo mocno. Kolano boli, więc łykam podwójną dawkę Ibupromu. Jazda idzie pomału. Raz, że kontuzja, dwa - tyle czasu w chłodzie i ciemnościach jednak robi swoje. Czuję się znużona, choć spać właściwie mi się nie chce. To dość dziwny stan. Trochę jakbym była pijana. Litwa i jej pustkowia robią wrażenie. Rozległe przestrzenie, drewniane domki, lasy, dużo lasów. Mało samochodów. Spokojnie.

Po sezonie
W Trokach też jest dziś pustawo. To zupełnie inne Troki niż gdy byliśmy tu w maju. Możemy popatrzeć na zamek, nikt się nie przepycha, nie ma straganów z pamiątkami. Sezon się skończył. Do samego Wilna jedziemy inną drogą niż ostatnio. Początek jest mało zachęcający - to gruntówka, jakieś drewniane mostki. Niekoniecznie ma się ochotę na takie atrakcje mając w nogach już prawie 500 km i bolące kolano. Ale dalej to wygląda już dużo lepiej. Wylatujemy na mało ruchliwą, przyjemną szosę. Do samego Wilna długi zjazd. Lecimy. Lot kończymy rundką po starym mieście. Na zakończenie ładujemy się do McD przy dworcu autobusowym. Zajmuję stolik, prostuję bolącą nogę. Tabletki przeciwbólowe przestały działać 8 km temu. Po tak zdrowo spędzonym weekendzie, prawie w całości na świeżym powietrzu, pora na coś niezdrowego. Fast-food!

Kwiecie
Najtrudniejszą częścią weekendu okazuje się... podróż autokarem. Klima nie działa prawie wcale. Jest duszno, dużo ludzi i nie pachnie kwieciem. W dodatku łapie mnie choroba lokomocyjna i robię się zielona. Coś strasznego, ledwo uszłam z życiem.

Na zakończenie
W Warszawie śpię niespełna 4 godziny. Potem pociągiem Berlin-Warszawa Express jadę od razu do… pracy. W domu jestem dopiero w poniedziałek wieczorem.

Mapa:


Zdjęcia

Relacja Michała


Kórnik ULTRA

Sobota, 1 sierpnia 2015 Kategoria do 550, Kocia czytelnia
Km: 517.00 Km teren: 0.00 Czas: 21:03 km/h: 24.56
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1725m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
W końcu doczekałam się maratonu ULTRA prawie pod domem. Na genialny pomysł zorganizowania takiego przejazdu wpadł Elizium. Baza, start i meta w Kórniku, czyli blisko. Bez dalekich dojazdów, bez konieczności brania urlopu. Założeniem była dobra zabawa i koncentracja na tych, którzy chcą właśnie tutaj zrobić swoje pierwsze PIĘĆSET lub pierwsze TRZYSTA. Żadnej klasyfikacji, żadnego pomiaru czasu, żadnej rywalizacji. Plan zakładał, że cała grupa pojedzie razem od początku do końca. Miałam ogromną nadzieję, że to się uda. Trasy ułożył Elizium, to on też załatwił punkt żywieniowy na trasie, dograł sprawę noclegów przed maratonem, podpowiedział, gdzie blisko bazy można szukać sklepów i zorganizował ognisko (nie tylko z kiełbaskami, ale też z pieczonymi ziemniakami!). No i w ogóle – to wszystko to była jego sprawka i tym bardziej szkoda, że ze względu na dopiero co zrośnięty obojczyk nie mógł wystartować.

Witają nas
Razem z Wilkiem docieramy do Kórnika w piątkowy wieczór. Na miejscu jest już sporo osób. Szybko rozstawiamy namioty i idziemy na ognisko. Są pieczone kiełbaski, w żarze pieką się pyreczki. Dookoła prawie same znajome twarze. Jest bardzo mile, czas upływa szybko. Spać idziemy około 23:00. Jak zwykle zasypiam ledwie tylko zamykam oczy – chwila i już jest ranek. Zimny ranek – tylko 10*C. Jemy śniadanie i szykujemy się do startu. Całą grupą jedziemy na kórnicki rynek. Tam następuje oficjalny początek maratonu. Witają nas przedstawiciele władz miasta oraz OSP, która ufundowała medale dla maratończyków. Zaczynamy jazdę w pięknej pogodzie. Wilk prowadzi grupę. Początkowo jadę tuż za nim, potem latam po peletonie i spędzam czas na przemiłych pogaduszkach.

Ognia!
Chyba kubek kawy 3w1, który wypiłam do śniadania był zbyt duży, bo jeszcze przed pierwszym oficjalnym postojem czuję, że muszę do toalety. Około 48 km trasy, na DK32 zauważam stację, więc od razu zjeżdżam. Przed dalszą jazdą zdejmuję kurtkę (czeka mnie pościg za grupą) i smaruję się kremem do opalania.
No to ognia! Zamiast ognia jest nikły płomyk – wiedziałam gdzie się zatrzymać – na tym kawałku wiatr akurat przeszkadza. Jadę 26-30 km/h. I tak gonię przez 9 km. Potem dostrzegam w oddali samotnego, na czarno ubranego cyklistę. To Wilk zauważył, że przepadłam i wrócił po mnie. Siadam na koło i idzie prawdziwy ogień. Lecimy pod 40km/h. Dociągamy do grupy i wracamy na swoje miejsca: Wilk na czoło peletonu, ja gdzieś do środka/bliżej końca. Jedziemy cały czas bardzo równym tempem. Grupa ładnie trzyma się razem i z tego co obserwuję, wszystkim nastroje dopisują. Pierwsza przerwa to stacja Orlenu w Grodzisku. Mam ze sobą orlenową kartę na punkty. Biorę kawę, mufinki i podaję moją kartę kolejnym uczestnikom maratonu. Każdy chętny robiąc zakupy może mi ją doładować punktami.

Pozorowanie jazdy
Pogoda dopisuje cały czas. Być może wiatr czasem przeszkadza, ale wiem to głównie z opowieści, bo prawie cały czas skrzętnie realizuję swój plan: „obijać się” i się za kimś wiozę. Ze trzy razy wychodzę na czoło peletonu i oczywiście wtedy żałuję, że pracuję nieco mocniej, bo przecież w weekend należy wypoczywać. Następna stacja to nie Orlen, lecz chyba BP w Pniewach. Znowu można usiąść, coś zjeść i wypić oraz – co najważniejsze – choć na chwilę oddać się prawdziwemu lenistwu. Po tym postoju długo nie jedziemy. Ktoś łapie gumę i w związku z tym mamy nieplanowaną, acz przyjętą przez wszystkich z radością, przerwę. [mój sms: Pełnia szczęścia, jest kapeć w grupie. Leżymy sobie przy ulicy. Wspaniała laba :-) :-)” godz. 14:14]. Jak to miło usiąść na trawie, na asfalcie, albo położyć się w sianie. Jak pokazał Tomek – można tak leżeć siedząc jednocześnie na rowerze, będąc wpiętym w pedały. Genialne pozorowanie jazdy!

Mój żołądek rządzi
Za Pniewami jedziemy przez piękne tereny Krainy 100 Jezior. Trasa niestety nie haczy o punkt widokowy Łężeczki, ale i tak jest pięknie. Za Sierakowem lecimy wzdłuż Warty, południowym skrajem Puszczy Noteckiej. Przed zagłębieniem się w Puszczę wybija 200 km trasy, a to oznacza, że za chwilę dotrzemy na punkt żywieniowy z makaronem. Mój żołądek rządzi mną. Bezwzględnie zmusza mnie do przyspieszenia i ustawienia się gdzieś z przodu grupki, by załapać się na początek kolejki po jedzonko. Czekając na napełnienie miseczki pochłaniam ciastko. Makaron jest pyszny. Zjadam 2 porcje z sosem bolońskim i jedną z warzywnym. Potem jeszcze jedno ciasteczko i trochę okruchów. Leżymy na trawie i wypoczywamy. Jestem tak objedzona, że ledwo się mogę ruszyć. Gdy trzeba znowu wsiąść na rower, przejedzenie wyraźnie przeszkadza, łapie mnie nawet coś w rodzaju kolki.

Prawdziwa przygoda
Na punkcie z makaronem odłącza od grupy Werrona. Postanawia lecieć dalej swoim tempem. Nastawiona jest na prawdziwą przygodę – ma ze sobą nawet śpiwór. Po obiedzie przychodzi czas na podwieczorek. Chyba wszyscy tak czują, bo zatrzymujemy się przy pierwszym napotkanym sklepie. Większość osób (ja też) bierze lody. Jem loda i zapijam go lodowatą colą. Szaleństwo. Przecinamy Puszczę Notecką. Przed Czarnkowem mamy długi zjazd. To prawdziwa przyjemność. Potem jednak przychodzi za to zapłacić – jest 7% pod górę. Trzeba się tu jakoś wgramolić. Najlepiej w miarę sprawnie, aby szybko było po bólu. Pod koniec trafiamy na remontowany kawałek. Tam gdzie jest trochę więcej piasku – przeprowadzam rower.

Gwiazda wieczoru
Przed Margoninem (260 km, 20:26) zaczyna zmierzchać. Robi się chłodno. Zatrzymujemy się więc i przygotowujemy do nocy. W ruch idą lampki, rękawki, nogawki, kurtki. Grupa cały czas trzyma się razem. Raz po raz ktoś na chwilkę odskakuje do przodu, ale kończy się to powrotem do grupy, w której najzwyczajniej w świecie było weselej i sympatyczniej niż samemu gdzieś z przodu. Trochę się obawiałam jak to będzie z nocną jazdą. Czy grupa nadal się utrzyma i czy nie zacznie mnie brać moja zmora – czyli senność. Obawy były niepotrzebne. Gwiazdą wieczoru okazuje się Wąski, który sypie żartami jak z rękawa, recytuje wiersze i gada po rosyjsku. O śnie nie ma mowy - śmieję się tak bardzo, że aż czuję niemoc w nogach.

Dwójki
Grupa trzyma się wzorowo jako jedna całość. Dodatkowo Michał i Tomek wpadają wspólnie na pomysł, abyśmy jechali w nieco bezpieczniejszy sposób – dwójkami. Dotąd grupa leciała razem w sposób dość chaotyczny. Były dwójki, trójki, a nawet czwórki. W takim układzie łatwo o zahaczenie kogoś albo o wypchnięcie na przeciwny pas. Tak więc odtąd dwójkami: na czele Michał i Tomek, zaraz za nimi Kaha i ja, za nami grupa. Miłą niespodzianką było to, że nikt się nie krzywił na taki układ, nikt nie próbował rozwalać grupki. Świetnie to wszystko wyszło, bo w takim dwójkowym układzie dotarliśmy aż do samej mety.

Środek lata
Na wylocie z Wągrowca (305 km, 22:37) – stacja. Już ciemno. Są tu wygodne kanapy i tego nam właśnie teraz potrzeba: posiedzieć w komfortowych warunkach, odpocząć. Z Wągrowca do Słupcy jedziemy drogą nr 190. W ciągu dnia tą drogą nie odważyłabym się pojechać – duży ruch, brak pobocza. Jednak w nocy z soboty na niedzielę – zupełnie pusto. Gniezno to duże rozczarowanie: środek lata, weekendowa noc, a katedra tonie w ciemnościach. Kto wyłączył podświetlenie?

Złota noc
Noc, 2:41, 386 km, stacja w Słupcy. Tu wiele osób zaczyna powoli zasypiać. Stacja jest mała, nie ma gdzie usiąść, siadamy więc na podłodze. Może dzięki takim klientom jak my kiedyś postawią tu kanapy? To Orlen, więc znowu daję w obieg moją kartę na punkty. To złota noc, złoty weekend, prawdziwe punktowe żniwa. Będę pamiętała o tym jak mi podbijaliście kartę, gdy podczas kolejnych tras zamienię te punkty na kawę, ciastko, czy zapiekankę.

Me gusta mucho ir en bicicleta

Około 4 nad ranem zaczyna łapać mnie senność. Proszę więc Wąskiego by zaczął gadać coś śmiesznego. Tu jednak nie Wąski, lecz Kaha staje na wysokości zadania – naucza mnie hiszpańskiego. Znam hiszpański z południowoamerykańskich seriali. Czyli prawie wcale, ledwo, ledwo. Umiem też policzyć (po maratonie już bezbłędnie) do 10. W niedzielę 03.08.2015 Kaha wkładała wiedzę w moją oporną i zmęczoną sennością głowę.
Odio ir al trabajo.
No me gusta ir a trabajar.
Me gusta mucho ir en bicicleta.
Staram się pilnie uczyć i dzięki temu senność szybko ucieka.

Miau!
W Nowym Mieście nad Wartą jest już jasnawo. Znowu stacja (5:51). Gdy wchodzę do środka, słyszę „miau!”. Przy kasie stoi pani z małym kotkiem na rękach. Przez chwilę wydaje mi się, że to chyba wytwór mojej wyobraźni, ale to jest prawdziwy kotek i nawet mogę go pogłaskać. Między Książem Wlkp. a Śremem jest trochę górek. Gdy jedziemy przez Dolsk przypominają mi się słowa, które wypowiedział Jacun w okolicach Czarnkowa – że brakuje jeszcze tego, abyśmy jechali przez Dolsk. Oto i jest Dolsk! Życzenia czasem się spełniają.

Bal debiutantów
Ze Śremu na metę jest już blisko, 28km. Od Zaniemyśla jedziemy wzdłuż ciągu jezior, który kończy się za Kórnikiem. Odliczamy kilometry do końca. Tak to przebalowaliśmy cały dzień i noc. Był to prawdziwy bal debiutantów, a wśród nich najjaśniej świeciła gwiazda Kahy, która zrobiła PIĘĆSET na rowerze MTB z grubymi oponami, z bagażnikiem i sakwą. Pojechała rewelacyjnie. Na metę docieramy zadowoleni z przejechanego dystansu, z doskonałej grupowej jazdy i ładnej trasy. Choć oczywiście szkoda, że to już koniec.

Żniwa
Weekendowe żniwa orlenowo-punktowe: 9089 punktów (kartę mam od 06.06.2015 i do dnia maratonu, podczas swoich wycieczek uzbierałam ledwie 1469 punktów). Dziękuję! :)



Trasa:


ZDJĘCIA

kategorie bloga

Moje rowery

Hardtail 78409 km
Przełajówka 51579 km
Terenówka 26133 km
Kolarzówka 51959 km

szukaj

archiwum