Gatto.Rosablog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl
Statystyki zbiorcze na stronę

Znajomi

wszyscy znajomi(99)
Kalendarz na stronę

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kot.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

do 400

Dystans całkowity:2564.27 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:80:16
Średnia prędkość:22.58 km/h
Suma podjazdów:6187 m
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:366.32 km i 16h 03m
Więcej statystyk

Z wiatrem... w twarz do Olsztyna

Sobota, 22 lipca 2017 Kategoria do 400, Kocia czytelnia
Km: 361.90 Km teren: 0.00 Czas: 18:11 km/h: 19.90
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Nigdy więcej pod wiatr do Olsztyna.

Sobotę zaczynam bardzo wcześnie rano. Szykuje się długi dzień. Trasa do Olsztyna, tj. ok. 360 km, będzie w całości pod wiatr. Poranek jest mglisty i niezbyt ciepły. Tegoroczne lato zdecydowanie nie rozpieszcza temperaturami i słonecznymi dniami. Jednak wg prognoz ma dziś przynajmniej nie padać. Dobre i to.

Pierwszą przerwę kawową robię w Janowcu Wlkp. Przejechane mam niecałe 60 km - najchętniej bym zawróciła i z wiatrem pognała do domu. Jednak poza tym, że wieje w twarz, nie mam powodów by wracać. Piję więc kawę, jem babeczkę i ruszam w dalszą drogę. Jedzie mi się w miarę dobrze do czasu gdy zaczynam czuć, że zaczyna mnie boleć kolano. Ból jest coraz mocniejszy, kłujący. Jestem akurat w Żninie i toczę się powolutku pod górkę, na której stoi kościół. Kawałek za tym kościołem jest duży przystanek autobusowy. Byle tam się dokulać - będzie można usiąść i ze spokojem przestawić blok w bucie. Może to coś da. Sporo czasu ucieka mi na tym przystanku. Blok przestawiam kilka razy. Mam nadzieję, że to pomoże, bo dalej jechać z tak silnym bólem najzwyczajniej się nie da. Dość powiedzieć, że na górkę, za którą jest przystanek ledwo-ledwo dałam radę się wgramolić.

Ruszam spokojnie. Następne 40 km upływa mi na zastanawianiu się, czy kontynuować trasę, czy może dać sobie spokój. Po zmianie ustawienia bloku jest lepiej, ale nadal nie idealnie. Da się jakoś jechać. Ale to "jakoś", to trochę mało, by mieć przyjemność z jazdy. W Rojewie zatrzymuję się na lody. Dodatkowo zmieniam też ustawienie siodła. Jeśli to nie zniweluje bólu, to zakończę trasę w Toruniu i spędzę na mieście miłe popołudnie. Trudno, nie zawsze wychodzi tak jak by się chciało. I tak jestem już sporo czasu w plecy, nawet jeśli przestanie boleć, to z pewnością nie będę starała się jechać szybciej, aby nie forsować kolana. Jeśli dojadę do Olsztyna, to... głęboko w nocy. Motywacja do jazdy spada mocno, w zasadzie to już mi się nie chce.

Toczę się do Torunia - ból tak jakby ustał. Tj. nie boli kiedy jadę, ale kolano odzywa się gdy próbuję przyklęknąć oraz podczas chodzenia. Przejazd przez Toruń jak zwykle motam. Zamiast wydostać się z miasta ul. Turystyczną i objechać je lekko od południa, ładuję się na krajówki, którymi strach jechać. Jest więc bieganie od chodnika do chodnika, jazda chodnikiem, trochę jazdy pod prąd mniejszymi uliczkami oraz przejście przez tory kolejowe w miejscu niedozwolonym. Najważniejsze jest jednak to, że udaje mi się w końcu wydostać z miasta.

Przez Golub-Dobrzyń miałam tylko przelecieć, ale nie potrafię sobie odmówić krótkiej wizyty na rynku. A skoro już tu jestem, to może mała drożdżóweczka i lody? Popołudnie zrobiło się gorące.
Droga wojewódzka wiodąca do Brodnicy jest mało przyjemna. W mieście nie zatrzymuję się. Zaczynają się na dobre pagórki. Kolano jakoś nie protestuje. Strajkować za to zaczyna palec stopy. Blok jest ustawiony kompletnie inaczej niż dotychczas, więc w sumie nic dziwnego, że zaczęły się nowe dolegliwości...

Przed Lidzbarkiem zapalam lampki i ubieram się cieplej. Jeszcze trochę i nastanie noc. Wcale nie jestem zadowolona. Do Olsztyna jeszcze tak daleko! Przecież zupełnie nie tak miało być. Ta trasa miała pójść znacznie sprawniej - nic nie miało boleć! Jadąc myślę sobie o skróceniu trasy. Skoro nic się dziś nie składa, to może dojechać do Nidzicy i nocować w ogromnych lasach za miastem? A może zjechać np. do Działdowa i koleją ewakuować się do domu?

Wieczór przechodzi w noc. Nidzicę osiągam po ciemku. Nigdy nie byłam tu za dnia. Kompletnie nie potrafię sobie tego miasta wyobrazić inaczej jak tylko w ciemnościach nocy. Naturalne wydaje mi się również to, że miasto jest rozkopane. Czy tu w ogóle jest możliwe, by nie trafić na remont, zamkniętą drogę i objazd? Pierwszą zamkniętą ulicę trafiam od razu na początku, tuż po wjeździe do miasteczka. Próbuję to jakoś sforsować, ale gps pokazuje, że dalej jest rzeczka. Najpewniej most jest w remoncie. Postanawiam więc, że poszukam objazdu, ale najpierw wpadam na stację paliw wypić kawę. Dalsza jazda zapowiada się bardzo monotonnie: ciemno, ciemno, ciemno i... znowu ciemno. I tak przez jeszcze ok 50 km, więc kawa się przyda. Na stacji jest niesamowicie wesoło. Na cały głos puszczona jest muzyka, senność mija. Po wypiciu kawy ubieram na wiatrówkę kurtkę deszczową. Nie pada, ale jest tylko 13 stopni. Po całym dniu jazdy pod wiatr, zimno odczuwam dotkliwiej niż zwykle.



Wydostanie się z Nidzicy to koszmarek. Najpierw objazd do drugiego mostku na Nidzie, potem przejazd przez rynek. Po raz pierwszy widzę nidzicki rynek. Nawet fajny jest. A dalej... moja droga wylotowa na Olsztyn jest zamknięta. Nie bardzo da się to ominąć, trzeba sforsować. Szczęśliwie nie ma już żadnych rzeczek. Są za to grupki podpitych facetów. Siedzą na murkach, chodzą ulicami. Przez ten okropny remont i ulicę całą w piachu nie idzie się stąd szybko wydostać. Czuję się mało komfortowo. Nie mam ochoty mijać się w tym piachu z żadną z grupek. Chowam się więc za ścianą jednego z budynków i czekam aż rozkopana ulica zrobi się pusta. Trochę to trwa, ale w końcu udaje się. Wreszcie jest spokój.

Jakieś 10 km za Nidzicą zaczyna się zwarty kompleks leśny, który ciągnie się aż do Olsztyna. Tu jedzie się przyjemnie - jest spokojnie, prawie bez ruchu samochodowego. Mijam drogowskaz na Czarny Piec, Rączki i Moczysko. Jak zwykle wyłonił się z kompletnej ciemności. Chwilę później powiało chłodem - droga przykleiła się na około 6 km do jez. Omulew. Potem jeszcze na chwilę wjazd na DK 58. Kompletnie pustą o tej porze. Dalej ponad 20 km jazdy przez lasy. Las się kończy, zaczyna się Olsztyn. Robię fotkę na wjeździe do miasta i zawracam kawałek, by poszukać noclegu.

Nocleg jest zupełnie byle jaki. Jak to zwykle pod Olsztynem. Tym razem są to zarośla, do samego lasu nie sposób się wbić - tak gęsty jest. Nie mam już ochoty na szukanie czegoś lepszego. Z braku laku, dobry kit.


Mapa:



Zdjęcia

ciąg dalszy

Nocna masakra

Sobota, 19 grudnia 2015 Kategoria do 400, Kocia czytelnia
Km: 373.00 Km teren: 0.00 Czas: 16:49 km/h: 22.18
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1128m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Jest JEDEN KOT - http://kot.bikestats.pl/c,34062,Kotometria.html

Na trasie widziałam aż 83 choinki!
............................................................................................................

Planowo miałam jechać do Sierpca. 220km. Jednak ostatecznie zmieniłam zdanie. Spakowałam namiot, graty potrzebne do snu (materac, śpiwór) i mając w kieszeni bilet powrotny z sierpcowej wycieczki (wzięłam go by się dociążyć) poleciałam na Olsztyn. Czasem jest tak, że trzeba się nieco wyżyć, odreagować. Taka trasa jest w sam raz. Jadąc do Olsztyna bazowałam na sierpcowej wycieczce. Niczego w trasie na Sierpc nie zmieniłam. Jedyne co zrobiłam, to dokleiłam do niej ciąg dalszy.

Zbieractwo
Rano jak (prawie) zwykle dopadło mnie zamotanie. Zanim wyszłam z domu postałam chwilę w korytarzu i próbowałam zebrać myśli i swoje klamoty. To pierwsze mi się nie udało, to drugie jednak tak. A to oznaczało, że mogę jechać. Jeszcze tylko szybka-powolna akcja w piwnicy z odkręcaniem lemondki (aby zmieścić na kierownicy śpiwór) i jazda.

Pilnie
Oczywiście jest ciemno. To 19 grudnia i jeden ze zdecydowanie najkrótszych dni w roku. Jadę tak sobie ze świadomością, że zanim się rozjaśni to długo jeszcze. Gdy docieram do Pobiedzisk – niebo jest nieczarne. A okna znajomej cukierni – nieciemne. To może kawa? A czemuż by nie? Mam pełno czasu. Pociąg powrotny dopiero o 9 z minutami w niedzielę. Piję kawę, jem ciastka mimo, że dopiero co wyszłam z domu.
Najważniejsze są te krótkie chwile gdy czuje się błogość. Tak więc zajmuję się pilnie tym odczuwaniem.

Uśmiech
Lecę dalej na Czerniejewo. Wspominam różne sytuacje. Między innymi pewną trasę, która skończyła się w Sochaczewie. Teraz wiatr nie jest specjalnie mocny. A moja trasa… nie idzie dokładnie po linii wiatru. To szło przeprowadzić prościej, aby jechało się łatwiej. Prawie zupełnie zgodnie z wiatrem. Zamiast tej zgodności mam… lekki uśmiech. Trasa ma kształt uśmiechu. Uśmiecham się, lecz się nie śmieję.

Ciekawe
W Witkowie coś we mnie wstępuje. Goni za mną jakiś miejscowy chłopak. Dociskam. 30km/h. Nic – on nadal grzeje. Wzdycham ciężko i przykładam się mocniej. 34km/h. Mam spokój. Wreszcie. Święty spokój to jest to czego mi potrzeba. Ale to szybko ucieka, bo oto próbuje mnie staranować dziadek na rowerze. Skręca w lewo – nie widzi mnie. Drę się na niego. Słyszy w końcu.
Czasem, aby dotarło, trzeba solidnie się wydrzeć.
Udało nam się nie zderzyć. Ciekawe, czy też najadł się tyle strachu co ja.

Skoro
Okolice Powidza to tradycyjnie tragiczne dziury. Wściekam się tu, choć to oczywiście zupełnie niepotrzebne. Po co się złościć, skoro i tak nic nie idzie zrobić?...

Złodzieje
Kawałek za Skulskiem jem pod sklepem kanapkę. Krzesła są łańcuchami przykute do stołu. Widocznie takie są cenne, albo tak bardzo tu kradną. Jest niemożliwie ciepło. Aż 11 stopni. Grudzień, jego druga połowa. Siedzę na dworze i nie jest mi zimno. W każdym razie nie mam dreszczy.

Do końca
Patrzę na laminowaną mapę, by sprawdzić jak daleko mam jeszcze do Włocławka i widzę, że to bardzo daleko. Trzeba więc jechać. Gdy tam wreszcie docieram, dzień powoli dobiega końca. Wklepuję do Garmina, że ma mi poszukać McD. Szuka, mieli i znajduje. No to jadę. Przez miasto. Nieprzyjemnie. Duży ruch. A potem zalegam na długo. Zestaw, potem kawa. I tak sobie obserwuję jak za oknem robi się czarno. Aż nie chce mi się wychodzić na zewnątrz. Teraz to już nic tylko noc – aż do samego końca.
Cóż można zobaczyć, gdy wszędzie jest ciemno?
Ponoć najważniejsze jest niewidoczne dla oczu….

Sakwiarz
Na rynku we Włocławku pełno ludzi. Są ładne świąteczne iluminacje. Wkręcam się w tłum. Pod zamkiem ze światełek zaczepiam sympatycznego sakwiarza i tak oto mam zdjęcie – ja tegoroczna „królowa BS” i „mój” zamek. Most na Wiśle podświetlony jest na zielono.



Co za dużo…
Dalej jest pod górę. Długi podjazd, z nachyleniem do 9%. Mielę. Przelatuję w ciemnościach jakieś 60 km i docieram do Sierpca. Szukam Orlenu, ale trafiam też McD – są obok siebie. Chwila zastanowienia i siedzę w McD. Piję tu słodką, dużą kawę. Jest pyszna, ale chyba ogólnie za dużo jem i piję, bo zaczyna mnie dziwnie mdlić. Gdy wsiadam na rower, nie jest nic lepiej. A chwilami to nawet gorzej. W międzyczasie oszczekuje mnie pełno psów. Gonią, szczekają. Masakra. Chyba wszyscy powypuszczali dziś z domów swoje psy. Szczęśliwie (lub nie) ostaję się cała, z lekką nerwicą jedynie. W Działdowie Orlen. Jest super – bo z kanapą. Biorę dużą herbatę. Może od niej poczuję się lepiej.

Niespodzianka
Przeliczam sobie czas i wychodzi mi, że za dużo poleciało go na postoje. Czasu zupełnie nie pilnowałam do tej pory. Siedziałam sobie w różnych miejscach dokładnie tyle, na ile miałam ochotę. No i teraz mam – wg wyliczeń dojadę na miejsce, tj. do Olsztyna około…. 5 nad ranem!

Ludzie pomyślą
Myślę sobie, że nic to. Grunt to dojechać do Nidzicy. Stamtąd do Olsztyna jest już blisko. Jakieś 58 km. A śpiąc gdzieś w lesie na południu (a nie na północy) od miasta – nawet bliżej. W Nidzicy czuję wielkie niezadowolenie. Mam do siebie pretensje o te zbyt długie postoje. Najchętniej bym na siebie nawrzeszczała, ale to przecież absurdalne – tak krzyczeć na siebie. W dodatku jestem w mieście – ludzie pomyślą, że oszalałam.

Podziwiam w ciemności
Za Nidzicą zaczynają się najładniejsze tereny. Wiem, bo widzę je w nocy już po raz drugi (poprzednio we wrześniu w ciemności podziwiałam). Same lasy, jeziorka. Spać mi się chce. Walczę z sennością. Są momenty gdy mam zwidy. Raz wydaje mi się, że zza drzew wyłania się ogromna, czarna ręka, która usiłuje chwycić mnie za kaptur kurtki. Tak mnie to przeraża, że aż się zatrzymuję…. by postać i ocknąć się trochę. Potem ktoś przeprowadza ze mną wywiad. Coś gada o jednym kocie i ekstremalnej wycieczce asfaltowej. Wybucham prawdziwym, głośnym śmiechem. Jadę i się śmieję.

Nocne pomysły kota i dzików
A potem na ulicę wybiega stado dzików. Już nie jest mi do śmiechu, ale dziki niezawodnie pomagają mi wyjść z tego świata sennych absurdów. Przedni hamulec nie działa (linkę podciągałam kilka razy, grubo przed Działdowem – po raz ostatni. Dałam już sobie spokój, bo to i tak nie działa – coś się zepsuło na dobre). Hamuję więc tylko tylnym. Dziki chwilę myślą. Ja też chwilę myślę. Stoimy wszyscy na drodze. One wpadają na pomysł, że pójdą jednak do lasu, a ja, że zostanę na drodze.

Odsypianie
Od tej pory nic już mi się nie majaczy. Mocno senna, ale jednak przytomna – docieram do Olsztyna. Robię fotkę przy tabliczce i cofam się kawałek do lasu. Tam rozbijam namiot i idę spać. Budzik ustawiam na 10.00. Pojadę do domu późniejszym pociągiem. Raz po raz trzeba się wyspać.
Dobranoc!

Mapa:



ZDJĘCIA


Wrześniówka

Sobota, 5 września 2015 Kategoria do 400, Kocia czytelnia
Km: 372.69 Km teren: 0.00 Czas: 16:38 km/h: 22.41
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1410m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
"Przykro mi, schronisko jest przepełnione, kotów nie przyjmujemy". Chciałam sobie zarezerwować miejsce w Schronisku Młodzieżowym w Olsztynie w nocy z soboty na niedzielę. Niestety nie udało się. Pani po drugiej stronie łącza powiedziała, że ma akurat grupę i całe schronisko jest zajęte. Jak na złość, na sobotni wieczór (tak wczesny, jak i późny) nie było też żadnych rozsądnych połączeń kolejowych Olsztyn – Poznań. Jedynie jakieś absurdy: miliony przesiadek i dotarcie do Poznania około 3 w nocy z soboty na niedzielę.
Skoro w Schronisku mnie nie chcieli, skoro nie było normalnego połączenia kolejowego z Poznaniem, nie pozostało mi nic innego, jak wziąć namiot i przenocować gdzieś w krzakach pod miastem i pierwszym porannym pociągiem (6:07 – bezpośredni!) wrócić do domu.
………..............................................................................................................................................................................................…………
Ostre zęby
Na weekend zaplanowane miałam gminobranie, jednak gdy w czwartek późnym wieczorem popatrzyłam na prognozy nieco dokładniej (wiatr!), doszłam do wniosku, że zupełnie nie mam ochoty wiercić się w kółko (jak to zwykle z gminami bywa) i szarpać się z wiatrem. Wiatr układał się idealnie w trasę na Olsztyn. Może więc Olsztyn? Hmm… dlaczego nie? Od dawna ostrzyłam sobie zęby na tę trasę. Tak, aby pociągnąć to na raz z domu. Od zeszłego roku to miałam na myśli. Skoro trafiła się taka okazja, szybko wykreśliłam przebieg wyrypy. (To się potem na mnie zemściło). W piątek popołudniem zastanawiałam się jeszcze, czy jest to na pewno dobry pomysł na wrześniówkę. Dni są już zauważalnie krótsze niż w lipcu i optymalny czas na długie liniówki w zasadzie już w tym roku minął. Zwłaszcza, jeśli ma się taką liniówkę zrobić solo. Planowo - 365 km. Bez wątpienia trzeba będzie zahaczyć o noc.

Zbyt wiele
W sobotę wstaję o 4:00. Jem śniadanie i jakoś po 5:00 ruszam na trasę. Jest jeszcze ciemno, ale niebo jest bezchmurne, więc w zupełnej ciemności wcale nie jadę długo. Początkowy odcinek, aż do Janowca Wlkp., jadę praktycznie na pamięć. W Janowcu na stacji pierwsza kawa. Jak to zwykle tutaj - mówią mi, że bardziej się opłaca duża kawa+babeczka zamiast małej kawy w tym zestawie, ale nauczona doświadczeniem wiem, że ten duży zestaw to jednak dla mnie jest zbyt wiele. Chwilę po 7:00 uruchamia się wreszcie mój wiatr. Pcha mnie wprost przepięknie. Idealnie na Olsztyn. Jadę tak i jest bardzo miło aż do Torunia.



Na przystanku
W Toruniu widok wyjątkowo niskiego stanu Wisły jest smutny. Jest tragicznie sucho i widać to nawet na tak dużej rzece! Zaczyna się dziać. Na moście walczę z bardzo silnymi bocznymi podmuchami. A potem zaczyna się chmurzyć, temperatura spada i w tym ziąbie zaczynają mnie boleć oba kolana (dokładnie ten sam ból co na GMRDP). Jakby tego było mało – właśnie teraz mści się na mnie pośpiech przy planowaniu trasy – Garmin wyrzuca mnie na jakąś paskudnie ruchliwą drogę. Trochę próbuję jechać ścieżkami, ale w końcu ścieżka kończy się na przystanku pełnym ludzi. No to lecę ulicą, aż do drugiego znaku zakazu jazdy rowerami (pierwszego „nie zauważyłam”). Zatrzymuję się. Dalej tak się jechać nie da. Na domiar złego mój GPS – jeśli chodzi o zmiany trasy podczas jazdy – jest beznadziejny – działa bardzo powoli, mapę przewijać można tylko poziomo, albo pionowo. Coś tam próbuję walczyć, ale słabo to idzie i tylko wkurzam się jeszcze mocniej. Ostatecznie po wydostaniu się z tej ruchliwej ulicy siadam na przystanku i jem kanapkę.

Płonące policzki
Myśli mam niewesołe: pogoda kijowa, kolana bolą, zimno, trasa najwyraźniej zaplanowana bez głowy. W zasadzie mogę wracać do domu. Z Torunia dość często jeżdżą pociągi do Poznania. No ale im brzuszek mam pełniejszy, tym myśli robią się mniej ponure. Decyduję, że pojadę jeszcze kawałek ;). Docieram do Golubia-Dobrzynia, potem lecę tą samą trasą, którą jechałam w tym roku do Iławy. W pamięci mam stację na wjeździe do Brodnicy. Idę tam na obiad. Biorę pomidorową. Czuję, że policzki mi płoną. Tak niestety reaguje moja skóra na chłód i wiatr. Posilona jadę dalej. Początek to długi zjazd do miasta. Od Brodnicy aż do Lidzbarka mam same górki. Górka górkę pogania. Widoki są piękne, ale przy cały czas trwającym bólu kolan jakoś średnio idzie mi zachwycanie się. Jadę pomału.

Pod ladą
W Lidzbarku nigdy nie byłam, więc wjeżdżam do centrum (mimo, że nie planowałam). Jest tu ładna fontanna, a poza tym jest… lekko dziwnie. Wchodzę do sklepiku. Pytam o drożdżówki. Pani siedzi pod ladą i ani na chwilę spod niej nie wychodzi! (drożdżówek brak). Podejście nr 2: cukiernio-piekarnia – rój os, poza tym pani, która niby mówi po polsku, ale jakoś tak dziwnie, że ledwie idzie ją zrozumieć (czyżby słynne mazurzenie?). Jakieś 20 km przed Nidzicą robi się niewesoło. Powoli zapada zmierzch, a znaki na Nidzicę są… przekreślone. Obok informacja o zakazie ruchu za 14 km. I nic więcej. Nie mam bladego pojęcia co tam za zonk czeka na mnie. Sprawdzam tylko na GPSie, czy za te 14 km nie mam czasem jakiejś rzeczki, bo jak rzeczka – to pozamiatane – pewnie rozebrany most. Rzeczki Garmin jednak nie wykazuje. Ryzykuję więc i jadę. W końcu docieram w zakazane miejsce. A tam wielki wykop, jakaś kratownica, stalowe zbrojenia.

Pan z latarką
Przejść nijak się nie da. Zrywam lampkę z roweru (jest już zupełnie ciemno) i lustruję okolicę. Ok., jest pole. Da radę napierać polem i obejść to. Wracam z pola na ulicę za wyrwą i wtedy pojawia się pan z latarką. Mówi o zakazie, ale… jest miły. Rozmawiamy chwilę, na koniec pomaga mi nawet przejść pod otaśmowaniem. Żegnamy się wesołym „dobranoc” i jadę dalej. Do Olsztyna zostało już tylko 67 km. Samej Nidzicy nie mam niestety czasu zwiedzać. Wpadam tylko na chwilę na stację i lecę w podolsztyńskie, przepastne lasy. Liczę sobie kilometry (o porannych zapominam) i wychodzi, że samotnie w ciemnościach zrobię dziś 75 km. Dużo. To już jednak nie pora na tak długie solówki. Nudno jest jechać samej w ciemnościach. Nic nie widać poza wstążką drogi. A na mapce GPS widzę, że tu musi być ładnie – lasy, jeziora. Szkoda, że nie mogę tego zobaczyć! Taka jazda po ciemku, niestety krajoznawczo jest porażką.

Królowa nocy
“I've got the stuff that you want
I've got the thing that you need
I've got more than enough
To make you drop to your knees
'Cause I'm the queen of the night
The queen of the night
Oh yeah”
Do I really have it all? ;)
Królowa nocy kilka razy przemawia. Wypowiada jedno jedyne słowo-rozkaz: Sio! W ten sposób przegania z drogi 3 lisy, 2 borsuki i 2 jelenie.
W końcu docieram do Olsztyna! Fajnie? No jasne, że tak! Jadę przez całe miasto, aż na dworzec kolejowy. Poza ochroniarzem nie ma tu nikogo (jest równo północ). Kasy nieczynne, otwarte będą od 5 rano. Wsiadam zatem na rower i oddalam się kawałek od miasta. Miejscówkę noclegową znajduję brzydką. Jest to gęsty las liściasty. Pełno gałęzi, niezbyt równo, dość blisko drogi. Królowa nocy jest jednak bardzo senna i w związku z tym niezbyt wybredna.

Mapa:


Zaliczone gminy: Stawiguda, Purda, Olsztynek, Nidzica, Kozłowo, Płośnica, Lidzbark, Bartniczka (8 gmin).

ZDJĘCIA


Na rybę

Sobota, 9 maja 2015 Kategoria do 400, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście Uczestnicy
Km: 353.45 Km teren: 0.00 Czas: 14:04 km/h: 25.13
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1108m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Piątek, 21.05. Otwierają się drzwi pociągu, który właśnie wjechał na dworzec centralny w Warszawie. Czeka tu na mnie Wilk.

Siekiera
Zaczynamy mocnym kawowym akcentem. I choć mocno, to jednak słodko: kawa-siekiera polana jest karmelem. Nocny wyjazd z Warszawy jest wredny. Jakieś remonty dróg. Nie zauważam, że asfalt płynnie przechodzi w grunt i ładuję się w to z pełnym impetem. Tętno mi skacze, ale nie zaliczam gleby. Potem drogowo jest już o niebo lepiej.

To jest dom?
Około 2 w nocy. Ciechanów. Ale zimno! Za zimno. Ładny ryneczek w tej sytuacji nie cieszy. Cieszy za to dworzec kolejowy. Otwarty! Jak słodko wejść do środka i ogrzać się. Są tu jeszcze wolne miejsca, choć wiele ławek zajętych jest przez śpiących mężczyzn.
Oni nigdzie nie pojadą.
Nie czekają na żaden pociąg.
Oni tu są jak w domu.
Jak było w domu, skoro teraz TO jest dom?....
Zapach nie jest ładny i mdłości Kota doskonale tu pasują. Można się porzygać. Albo... odpakować babkę mandarynkową i wyobrazić sobie, że nic tu nie cuchnie. Jesteśmy w pewnym sensie jak ci chrapiący faceci. My też nie czekamy na żaden pociąg....

Trzy

Trochę świeci księżyc. Trochę się tak jakby przejaśnia. Idzie dzień.
Im bliżej dnia, tym zimniej.
6. 5. 4. 3 – dalej nie spadnie. +3*C. Mgły. „Piękny Wschód”. Ślicznie. Pięknie. Zjawiskowo. W Mławie jest już jasno. A w Działdowie z ulicy zerkamy pospiesznie na zamek krzyżacki.
W końcu jest piękna Iława. Mam problemy ze ścięgnami Achillesa. Jadę na szosówce. Dawno nią nie jechałam. Coś jest nie tak. Wilk ma pewne sugestie, nawet próbuje działać, ale rower nie współpracuje. Trudno. Poboli jeszcze-trochę. Małe zakupy i fotki z Jeziorakiem w tle. Krótko potem kawa i większe żarcie. Pogoda dopisuje.

Senność
Przed Malborkiem puszczają mdłości. I wtedy do akcji wkracza potworna senność. Jak płynnie to się dzieje! Jedna dolegliwość w drugą. Jak to możliwe, że wyboje kołyszą mnie do snu?
Zamykam oczy.
No!
Toż to nic złego – tylko na chwilę przecież. I nie przestaję jechać.

Którędy do wyjścia?
Malbork. Jak upiornie świeci słońce. Razi w oczy, które się same zamykają. W McD dziki tłum. Żal tracić tu czas. Tłum męczy. Hałas męczy. Tłumo-Hałaso-Fobia. Na chwilę zajeżdżamy pod zamek. Potem włażę do sklepu, a Wilk czeka przy rowerach. Zaraz.... co to ja miałam kupić?
Lekkim lekko chwiejnym krokiem idę między regałami. Bułki. Ser. Jakieś słodkie ciastko. Wilk coś gadał o energetyku. Ale chyba lepiej nie. Jeszcze mi spali żołądek i będzie heca. Jeszcze mała butelka wody. Płacę. Próbuję wyjść. Chwila – jak stąd wyjść?! Mój zasypiający umysł płata mi figla. Chyba zaraz kogoś zapytam którędy do wyjścia.

Puszeczka albo rzeczka
Są prostsze sposoby na zrobienie trzysetki. Można spać nocą i ruszyć wcześnie rano. Ten tu sposób prosty nie jest. Dziś jest sobotnie popołudnie. Około godziny 14.00. Jestem na nogach od piątku, 5.20 rano. Musisz to wiedzieć, aby zrozumieć, dlaczego mimo, że trzeźwa idę krzywym krokiem i mam problemy z orientacją w prostym sklepie. Jedziemy nad Nogat. Stąd ładnie widać zamek.
Jem 2 bułki z serem i 1 ciastko z morelą. Piję wodę. Wilk wypija energetyka z wizerunkiem Mike Tysona na puszce. Ponoć facet, w ramach posiadania kota, hoduje tygrysa. Jaki pan, taki kot. Wilk daje mi ¼ puszeczki.

Do końca
Ruszam przed Wilkiem. Mówi, że mam jechać, więc jadę. On chwilę po mnie. Jest płasko. Wiatr nie przeszkadza. Jadę. Szybko. Szybciej. 30-32km/h. Pora zakończyć tę męczarnię.
Spaaaaaćććććććć!
SPAĆ!
S-P-A-Ć!!
Szybka jazda to najlepsza metoda na skrócenie cierpienia. Najchętniej bym już nie zatrzymywała się aż do końca polowania. Ale Wilk jeszcze zarządza małe przerwy techniczne. I tak sobie uciekają kilometry, a ryba jest o krok.



Ryba
Krynica Morska.
Późne popołudnie.
Wciągnęłam 3 setki. Ale jeszcze umiem prosto stać (iść - niekoniecznie).
Polowanie powoli się kończy. Korytarz z klatką schodową. Łazienka z ciepłą wodą. Pokój, stolik, lodówka, TV. Rowery tu kończą.
Idziemy na plażę. Moczę łapki w morzu. Próbuję zasypać morze piaskiem (fiasko – który to już raz?). Siedzimy na plaży i gapimy się na morze. Potem idziemy na rybę. I wtedy Wilk zmienia zdanie - woli jednak  pizzę. Ja natomiast biorę rybę.

Mapa:

Zdjęcia:
https://picasaweb.google.com/102656043294773462009...

Poznań - Warszawa

Sobota, 27 września 2014 Kategoria do 400, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście
Km: 351.65 Km teren: 0.00 Czas: 14:34 km/h: 24.14
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 730m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Moje ostatnie TRZYSTA /w tym roku/ solo.

Więcej trzysetek nie planuję chyba, że w towarzystwie. Za długo jest ciemno. Samotna jazda po ciemku jest przygnębiająca.

Na Warszawę ostrzyłam sobie zęby od dawna. A dzień już coraz krótszy, więc jeśli chciałam tam pojechać jeszcze w tym roku, to nie było na co czekać. Jeszcze na początku tygodnia zapowiadał się elegancki wiatr na Warszawę. Im bliżej jednak było soboty, tym bardziej prognozy się krzaczyły. Wiatr zamiast w plecy miał być raczej boczny. Do tego mogły się trafić jakieś deszczyki. Byłam jednak na tę trasę nastawiona psychicznie i chyba tylko śnieg, albo czołowy huragan mogły mnie zniechęcić ;).

Bylejakość
Przez ponad tydzień przed wyjazdem byłam nie do życia. Miałam straszny problem z kręgosłupem. Łupało mnie tak mocno, że poważnie utrudniało normalne funkcjonowanie. Miałam przez to nawet problemy z koncentracją. Wszechogarniający BÓL zdominował wszystko. Nie bolało jedynie na rowerze i trochę się uspokajało gdy leżałam. Zaniepokojona poleciałam nawet prywatnie na RTG. Gdy wykluczona została poważna kontuzja (z taką nie odważyłabym się pojechać), przykręciłam do roweru lemondkę i wyrysowałam przed kompem trasę. Wyrysowałam byle jak. Ciężko mi było siedzieć i klikać, więc nawet przez miasta, zamiast dokładnie wypunktować ulice, robiłam proste długie krechy (ta bylejakość potem się zemściła, bo w miastach się motałam).

Casting

Ta trasa miała być wyjątkowa. I była. Zrobić trasę Poznań – Warszawa, to być jak pociąg IC :). W dodatku to właśnie na tej trasie wypadał 20.000 km na rowerze w tym roku. No i miałam rehabilitować kręgosłup. Który rower pojedzie? Ze wszystkich 5, które mam do finału castingu przechodzą 2: szosówka i przełajówka. Niby się waham, ale z tyłu głowy dobrze wiem, że to przełajówka wygra. Znamy się dopiero od marca, ale jesteśmy wyjątkowo zgranym duetem.

Łuna nad miastem
W sobotę budzik dzwoni chwilę po 3:00 w nocy. Śniadanie, herbata, radio, Internet i o 4:20 ruszam. Jest zupełnie ciemno. To noc bez księżyca i bez gwiazd. W dodatku popaduje. Fantastyczny wprost początek długiego wyjazdu! Przez chwilę przelatuje mi nawet przez głowę myśl, by wrócić do domu. W końcu w Warszawie z nikim nie jestem umówiona i wcale nie muszę tam jechać. No ale skoro już wstałam o tak absurdalnej godzinie.... Jadę. Jest ciemno i mokro. Ulice są puste. Tym razem żadnych głównych szos na początek. Prawie od razu wlot w boczne drogi i głębokie nurkowanie w ciemność. Ta ciemność mi przeszkadza. Irytuje. Bardzo długo jest ciemno. W desperacji odwracam się za siebie, by popatrzeć na coś jasnego – łunę nad miastem. Odnoszę wrażenie, że dzień nigdy nie nastanie. Pusto, ciemno.... obco. Nie boję się, ale jakoś tak mi nieswojo.

Gimnastyka
Szybko odkrywam, że nie działa mi przednia przerzutka. Mam do dyspozycji tylko blat. Ale nie przeszkadza to – trasa do Warszawy jest płaska. Docieram do Pobiedzisk. Ciemno. Rynek ładnie podświetlony. Kawiarnia, w której lubię napić się kawy zamknięta na cztery spusty. Nic tu po mnie. Dopiero przed Wierzycami (około 40 km trasy) zaczyna z tej ciemności wyłaniać się szarość. Niebo pełne chmur. Dzień ma wyraźne problemy z przebiciem się ;). Im jaśniej się robi, tym lepiej widać, że ciemne chmury uciekają gdzieś daleko i odsłania się błękit nieba. Aż miło! Wygląda na to, że padać już nie będzie. Powoli rusza się wiatr. Jest tylny i tylno boczny. Gdy tylko robi się jasno, zaczynam testy lemondki i rozciąganie kręgosłupa. Wyprosty, przeprosty, wyginanie, rozciąganie. Oj, jak boli!! I tak ćwiczę kręgosłup przez cały dzień (nic przyjemnego, ale pod koniec dnia będę się czuła daleko lepiej).

Sfatygowana
Pierwszy dłuższy przystanek robię na stacji paliw tuż za Sompolnem. Oczywiście kawa. Facet, który obsługuje ekspres przede mną jest mało doświadczony (pewnie po raz pierwszy tutaj) bo nie wie, że ten ekspres działa z przestojami. Zabiera swój kubek, gdy jeszcze nie jest pełen. Ja szybko podstawiam swój i.... załapuję się na jego kawę ;). Gdy popijam kawę, zagaduje mnie chłopak z obsługi. Ni z tego ni z owego mówi, że pewnie daleka droga za mną. Hm.... mam za sobą 126 km i zaczynam się zastanawiać, czy wyglądam na mocno sfatygowaną... Lubię rozmowy na stacjach. Zawsze są miłe, czasem zabawne. Przyłącza się do nas młody chłopak – kierowca, który ma za sobą 1000 km w aucie. Czuje się nieźle wymordowany i pokrzepia się kawą. Miło pogadać, ale czas nie stoi w miejscu. Jadę w stronę Kutna. Cały czas pogoda dopisuje, jest słonecznie i wiatr pomaga. Trasa jest zupełnie płaska. W okolicach Kutna wiatr się wzmaga i trochę szarpie bocznie.

Aura dziwności
Plecy nadal jeszcze bolą. Siedzę na jakimś syfiastym, pełnym szkła przystanku tuż za Kutnem i myślę, czy by tu nie wsiąść w pociąg do domu. No ale wtedy Warszawa by pozostała niezdobyta. Przeliczam sobie w głowie kilometry i godziny i ze zgrozą uświadamiam sobie, że szacując czas jazdy – szacowałam czas netto, a nie brutto. A to dopiero gruby błąd! Jesienne prace polowe trwają w najlepsze. Na polach pełno ciągników i pracujących rolników. Powoli zaczyna się piękna złota jesień. Przyspieszam trochę. Aż do DK 50 jedzie się fajnie. DK50 przed Sochaczewem to jeden wielki nerw. Boję się jej. Krótki odcinek, niecałe 4 km, ale potężny ruch i brak pobocza. Jechałam już wcześniej ten kawałek kilka razy i zawsze było nieciekawie. Gdy tylko wskakuję na tę drogę, robię „dzidę”. Proszę, proszę, w nóżkach grubo ponad 200km, a tu nadal mogę bezboleśnie zrobić sprint trzymając 31-35 km/h ;). Mam dużo szczęścia – TIR za TIRem. Cały sznur, ale... z naprzeciwka. Pas w moją stronę jest pusty. Aż nie do wiary! Sochaczew jest dziwny. Pamiętam jak tu byłam z Krzychem w wichurze, potem na BBT. Zawsze miałam odczucie, że aura dziwności unosi się tu w powietrzu. To trzeba poczuć na własnej skórze ;). Naraz wydaje mi się, że nie jadę sama. Odwracam się, na kole siedzi mi szosowiec. Szybki zjazd do centrum i zatrzymanie na placyku z widokiem na kościół. Robię fotkę i wtedy zaczepia mnie grupka żołnierzy. Chyba są lekko podpici, bo zalecają się niezwykle „subtelnie” ;). Po chwili dojeżdża szosowiec, który wisiał mi na kole (został na światłach) i okazuje się, że... to dzieciak! Na oko z 12 lat. Z dumą mówi, że trenuje kolarstwo, od niedawna ma SPD i lubi czasówki! Fachowym okiem patrzy na mój rower i wykrzykuje „to przełajówka!”. Chwilę jeszcze jedziemy razem, potem nasze drogi rozdzielają się.

Pociągi
Za Sochaczewem rozpoczynam jazdę drogami, których nie znam. Trochę strach – przede mną dojazd do Warszawy. Spodziewam się, że to zbyt przyjemne nie będzie. Czy będzie duży ruch? No ale skoro nie wsiadłam do pociągu ani w Kutnie, ani w Sochaczewie, to znaczy, że do Warszawy jednak dojadę (plecy po całym dniu gimnastyki są tak rozciągnięte, że już nie bolą). Wysyłam smsa do Wilka, że jestem w Sochaczewie i tnę na Warszawę. Myślę, że to już niedaleko, więc gnam - by zdążyć na pociąg o 19:00. Czas wyszacowałam źle, ale to już chyba blisko. Zdążę? Nadzieja upada, gdy widzę napis, że do Warszawy jeszcze 54 km. Nie zdążę na pewno. Następny pociąg o 22:35. Mogę więc pobawić się komórką, bo mam duuużo czasu ;). Wilk zaleca jazdę przez Kampinos i Leszno. Kamień z serca! Tak właśnie mam wyznaczoną trasę. Im bliżej Warszawy, tym ruch większy. Sytuację niebezpieczną mam tylko raz, gdy biały wóz sportowy wyprzedza mnie na gazetę, a potem chamsko zajeżdża drogę. Już o 19:00 jest ciemno. Łapię się na to czego w sumie chciałam uniknąć – wjazd do wielkiego miasta po ciemku.

Policja
Ku mojemu zaskoczeniu nie jest aż tak źle. Ruch w mieście jest duży ale... znośny. Popełniam jednak całą masę wykroczeń i tylko czekam aż mnie ktoś strąbi, skrzyczy, albo zgarnie mnie policja i wlepi mandat. Generalnie myśl o policji towarzyszy mi cały czas, bo:
1. Na pasie do jazdy w prawo jadę prosto (na prawie każdym skrzyżowaniu),
2. Jadę pasami dla autobusów,
3. Zatrzymuję się na ulicy, by zrobić fotki,
4. Czasem jadę na czerwonym,
5. Gdy nie udaje mi się zmienić pasa na wielopasmówce, to robię to na światłach – biegając po skrzyżowaniu (!)
Generalnie zachowuję się strasznie. Nie powinno się wpuszczać kotów do wielkich miast ;)). Z daleka widzę Pałac Kultury – mój cel. Tyle tylko, że aby dotrzeć pod niego zgodnie z moim śladem, to bym musiała jechać pod prąd ruchliwą arterią. Aż tak szalona nie jestem. Jadę więc chodnikiem (kolejne wykroczenie).

Być w Warszawie i nie zobaczyć Wilka ;)
W końcu jednak się udaje – jestem u celu! Jadę jeszcze na Stare Miasto pod Kolumnę Zygmunta. Proszę przypadkową dziewczynę o zrobienie mi fotki. Warszawa po zmroku, prezentuje się świetnie. Nie tylko Pałac Kultury i Stare Miasto, ale też pięknie podświetlone drapacze chmur. Jedyne czego żałuję, to że nie udało się spotkać z Wilkiem, który był padnięty po jakiejś morderczej wyrypie. Być w Warszawie i nie zobaczyć Wilka, to jak być w Rzymie i nie zobaczyć Papieża ;). Ze Starego Miasta wracam na Warszawę Centralną. Kupuję bilet i jem „wystawny obiad” w dworcowym McD. No a potem długa podróż koleją do domu. W Poznaniu jestem przed 3:00 w nocy, główne ulice są zupełnie puste. No i w końcu jestem w domu. Idę spać chwilę po 4:00 nad ranem, po ponad dobie na nogach.



Trasa:
Fotki:
https://picasaweb.google.com/102656043294773462009...

Dla wszystkich tych, co nie mają jeszcze dość - druga część weekendu - tym razem mniej czytania - więcej oglądania: http://kot.bikestats.pl/1230813,Do-Torunia.html

Poznań - Tłuszcz za Warszawą

Sobota, 10 maja 2014 Kategoria do 400, Kot w wielkim mieście, Kocia czytelnia
Km: 375.21 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 799m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Było grubo, było tłusto, był Tłuszcz!
Poprzednia próba dojechania do Tłuszcza nie udała się. Jazdę skończyliśmy wtedy w Sochaczewie. Sochaczew to był nieudany Tłuszcz. Jednak to, że wtedy nie wyszło oznaczało dla mnie tylko tyle, że gdy tylko pojawi się okazja, spróbuję jeszcze raz. Jestem trochę jak ta uparta koza, która skacze na pochyłe drzewo. Skacze tak długo aż wskoczy :)

Dobranoc państwu!
Wstajemy 10 minut po trzeciej w nocy. Za oknem kompletne ciemności, pada deszcz. Radio, śniadanie, kawa, ciastka. Zamiast gazety - trochę Internetu. Radiowiec kończy właśnie swoją audycję, mówiąc "dobranoc państwu!". Dobranoc? Jak to? Przecież właśnie zaczynamy dzień :). Ruszamy tuż po 5 nad ranem. Już nie pada, ale wg prognoz przez cały dzień możliwe są burze i ulewy. Tym razem jesteśmy na to przygotowani, a ja nauczona doświadczeniem po Niemieckiej Majówce biorę nawet folię NRC. Jakże inaczej jest niż wtedy gdy skończyliśmy w Sochaczewie! Huraganu brak. Wiatr nie przewraca za każdym razem gdy droga - choćby delikatnie - zmienia kierunek. Znając prognozę i wiedząc, że trasa jest łatwa, postanawiam trochę dać sobie w kość. Nie jadę na szosówce, lecz na istotnie cięższej przełajówce, zaopatrzonej w odpowiednio szersze opony.

Krem
Jedziemy we dwójkę. Krzysztof nakręca mocne tempo i muszę trochę popracować, by dotrzymać mu koła. Jadąc początek trochę wspominamy tamten dzień, odmierzam odległość, którą pokonałam wtedy sama. To prawie 28 km. W Witkowie, po ponad 60 kilometrach jazdy, coraz bardziej widać, że wiatr przepędza chmury, chwilami widać nawet błękitne niebo. Słońce świeci mocno, a my nie mamy kremu do opalania. Spalimy twarze! W Witkowie zatem latamy po sklepach w poszukiwaniu kremu. Udaje się kupić w aptece.


Szczęście
Pogoda jest bardzo dynamiczna. Wieje cały czas, choć chwilami ten wiatr chyba troszkę kręci i nie do końca jest w plecy. Wspaniałe widowisko za to cały czas jest na niebie. Ciemne napompowane wodą chmury, białe delikatne obłoki, błękitne niebo, ostre słońce. Taka sceneria towarzyszy nam cały czas. Trudno się tym nie zachwycić. Ulewy latają dookoła, a nad nami spokój. To nie do wiary, ale aż do samego Tłuszcza nie łapie nas ani jeden deszcz!


Nie mój
Dziurawy odcinek w okolicy Powidza jadę lekko. Grubsze opony przełajówki dają tu jednak przewagę. Niestety nie ma nic za darmo. Jest wygodniej, ale też wolniej. Cięższy rower trudniej rozpędzić, trudniej też utrzymać prędkość. Rezultat jest taki, że jedzie mi się ciężko. Krzysztof współpracuje ze mną bardzo dobrze. Jak zwykle nogę ma mocną. Jest tak silny, że całą trasę jedzie z przodu. Ja wychodzę na zmianę tylko raz i jest to niewiele znaczący epizod. Co więcej nie zawsze jestem w stanie utrzymać koło. Każdy podjazd to zerwanie mnie i lekkie Krzysia zdziwienie, dlaczego siedzę tak daleko z tyłu :). To chyba nie jest mój dzień i wygląda na to, że ta trzysetka starga mnie nieco. No ale! O to mi, zdaje się, chodziło….


Zbyt wygodny
Dłuższe postoje (z piciem kawy/herbaty) robimy dwa – pierwszy w Sompolnie po 130 kilometrze trasy (na znanej nam już stacji paliw), drugi w Gostyninie (w kawiarni jemy słodkie i pijemy herbatę). Grubo po setnym kilometrze docieramy do Chocenia. To jest to miejsce, w którym wtedy z wiatrem był prawdziwy dramat i trudno było nawet iść. Było siedzenie w rowie, w sklepie, kościele. Dziś to też właśnie tu wieje najmocniej. Mamy taki sentyment do tego miejsca, że robimy tu całą foto sesję :). Krótko po przekroczeniu dwusetnego kilometra zaczynam czuć ból pleców. No tak, jest to test przełajówki na długiej trasie. Sprawdzam tu między innymi to, czy wszystkie ustawienia są w porządku. Ból pleców nie jest jednak raczej spowodowany błędem w ustawieniach, a tym, że… rower jest zbyt wygodny. Tak wygodny, że zupełnie zapominam by raz po raz się poprzeciągać. Siedzenie w bezruchu przez kilka godzin musi się skończyć bólem. Przystępuję do gimnastyki (jadąc) i po około 50 następnych kilometrach czuję się daleko lepiej.


Rozjazd
Najładniejszy odcinek trasy to okolice Izbicy Kujawskiej i pagórki, które tam są. Dzisiejsza trasa aż do Gąbina pokrywa się z trasą do Sochaczewa (225 km). Tym razem w miasteczku nie zjeżdżamy na Sochaczew, tylko lecimy na Tłuszcz. Szosy, którymi jedziemy są bardzo różnej jakości. Mamy długie odcinki świetnych asfaltów, ale pojawiają się też szosy z wybojami, koleinami, spękaniami i dziurami. Gdy ma się w nogach ponad 200 km coś takiego potrafi mocno wkurzyć. Znacząco spowalnia też tempo jazdy. Najgorzej wspominam frezowany i pełen kolein odcinek przed Nieporętem.


Warszawa
Odległość do Tłuszcza mamy lekko niedoszacowaną, ale to nic nie szkodzi. Jak się stargać to na całego! Najciężej jest na dworcu w Tłuszczu. Trzeba tu wejść po schodach na kładkę, a potem zejść do peronu. Na tych schodach robi mi się słabo z głodu. W wagonie dochodzę do siebie. Mam lekkie dreszcze i przez chwilę się nawet zastanawiam czy aż tak ze mną źle. Szybki ogląd pokazuje jednak, że dreszcze nie są niczym niezwykłym – parę siedzeń dalej chłopaki mają szeroko otwarte okno. Pociąg zatrzymuje się na stacji Warszawa Wileńska. Przejeżdżamy stąd rowerami na Centralną. Wielkie miasto, można się w nim zagubić. Kot w wielkim mieście :). Pod Pałacem Kultury robimy obowiązkowe foty i chowamy się na dworcu. Przed nami długa droga do domu, która zakończy się jazdą w ulewie około 3 w nocy (tak, tak, cały dzień pogoda nas litościwie oszczędzała, a na sam koniec zaserwowała obfity prysznic).

Uzyskana średnia prędkość: 28,8 (bez przeciskania się przez Warszawę, biegania po dworcach itd.)

Trasa:


Poznań - Berlin z Wilkiem

Poniedziałek, 28 kwietnia 2014 Kategoria do 400, Kot w wielkim mieście, Kocia czytelnia
Km: 376.37 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1012m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Jesteśmy umówieni na mniej więcej drugą w nocy. Śpię może z godzinę, a potem przez zupełnie puste miasto jadę rowerem po Wilka w umówione miejsce. Gdy docieram na stację widzę światełko roweru i wysokiego, ubranego na czarno chłopaka. Niewiele rozmawiamy. Wsiadamy na rowery i jedziemy do domu na obiad. Gdyby ktoś oglądał tę scenkę z boku, pewnie by pomyślał, że to nocna uczta szalonych bulimików. Kto normalny o tej porze je obiad i pije herbatę? Po Wilku w ogóle nie widać tego, że w nogach ma już ponad 300 km. No ale czego się można było spodziewać? To zwycięzca zeszłorocznego MRDP i jednocześnie podróżnik, który ma na swoim koncie wiele spektakularnych i ciężkich wypraw rowerowych. Płaska trzysetka z Warszawy do Poznania z pewnością nie była dla niego męcząca.

Ruszamy we trójkę w trasę tuż po drugiej w nocy. Jest 7-8 stopni. Nie pada, wiatru też jakoś nie czuć. Ulice są zupełnie puste. Jedzie się bardzo dobrze.

Tempo dyktuje Krzysztof. Jest szybko. Wilkowi to w ogóle nie przeszkadza, ja również czuję się dobrze. Jadę raz jako druga, raz jako trzecia. Jest ciemno. Słabo widzę w nocy. Wilk uprzejmie doświetla mi drogę. Na niebie nie widać gwiazd. W okolicach Niepruszewa Krzysztof, który dotąd cały czas prowadził daje mi znak ręką, bym go zmieniła. Robię to bez słowa. Staramy się jechać tak, by Wilk nie zaczął ziewać i nie uciekł znudzony naszym towarzystwem. Na odcinku między Nowym Tomyślem a Zbąszyniem niebo z czarnego robi się jakby jaśniejsze. Jeszcze trochę i zacznie dnieć. Zbąszyń to prawie setny (dla Wilka czterechsetny) kilometr trasy. Decydujemy się na krótki postój na stacji paliw. Pierwsza stacja i pudło. Nic tu nie ma. Podjeżdżamy więc na kolejną. Bierzemy kawę (my) i herbatę (Wilk). Jemy też kanapki.

Wyjście na zewnątrz jest niemiłym przeżyciem. W środku było ciepło, na zewnątrz jest dotkliwie zimno. Gdy wsiadamy na rowery okazuje się, że przegapiliśmy moment wschodu słońca. Trochę szkoda, ale nadal jest bardzo ładnie. Nie jest nam jednak długo dane zachwycać się porankiem, bo oto pojawiają się mgły. Na początku są czarujące. Jadę akurat jako trzecia. Wilk tuż przede mną. Widzę jak wyjmuje aparat i jadąc robi fotki. Delikatne mgliste dywany szybko przechodzą w jedną wielką mgłę. Nie widać prawie nic.

Okulary zachodzą mgłą i co chwilę muszę je przecierać. Włosy niepostrzeżenie robią się mokre. Wojewódzka droga nr 303 jest dość parszywa – wąska i nierówna. Na szczęście jest bardzo wcześnie i nie doświadczamy tu wielkiego ruchu. Jest pusto. Siedem kilometrów przed Świebodzinem, w Jeziorach, na niedługim odcinku nawierzchnia przechodzi w bardzo nierówny kamienny bruk. Jedziemy tu powoli, chłopaki trochę mi odskakują, zatrzymują się i równocześnie chwytają za aparaty. Zostaję dokładnie obfotografowana. Mogę przez chwilę się poczuć jak prawdziwa gwiazda!


W samym Świebodzinie zatrzymujemy się na chwilę przed monumentalną figurą Jezusa. Tę figurę było widać już z daleka. Z bliska jest po prostu gigantyczna. Ustawiamy się do serii zabawnych fotek z figurą w tle.



Dzień rozpoczyna się na dobre. Mgły poznikały i pokazało się słońce. Lekko pomagający wiatr sprawia, że jedzie się lekko. Ze Świebodzina odbijamy na południowy zachód w stronę Krosna Odrzańskiego. Przed miasteczkiem pokonujemy podjazd. Nie jest to nic strasznego, lecz od kilku kilometrów jedzie mi się średnio (to mój mniej więcej 170 kilometr). Nic nie mówię, ale na widok tego podjazdu czuję ścisk w żołądku. Jadę jako trzecia. Modlę się aby nie cisnęli tu trzydziestką. Szczęśliwie sami z siebie lekko zwalniają i udaje mi się utrzymać koło.

W Krośnie Odrzańskim wiemy już, że tempo mamy bardzo dobre. Kilometry uciekają bardzo szybko, dlatego nie wahamy się i robimy przerwę pod sklepem Netto. Oni wchodzą do środka, ja zostaję z rowerami i wtedy podchodzi do mnie młody policjant. Zaczyna rozmowę, pyta skąd jedziemy i dokąd zmierzamy. Nie jest aż tak mocno zdziwiony tym co mu opowiadam, pyta jedynie, czy ja też jadę z nimi z aż tak daleka. Mówię, że z „aż tak daleka” jedzie tylko kolega w czarnym stroju. Natomiast my jedziemy z dużo bliższego Poznania. Policjant trzyma w ręku czasopismo rowerowe i przyznaje, że sam też jest cyklistą. Wypytuję go dokładnie o czekającą nas za chwilę DK32 do Gubina. Mówi, że to świetna droga. Bez pobocza, ale za to szeroka, równa, płaska i nie aż tak ruchliwa jak DK29 do Słubic. Sam na niej robi z kolegami treningi. Cieszą mnie bardzo jego słowa, bo ta droga była zagadką dla całej naszej trójki. Nawet Wilk jej nie znał. Wszystko co powiedział mi policjant zgadza się idealnie. Coraz częściej wychodzę na zmiany. Chcę mieć swój udział w wilkowej sześćsetce.


Przed przekroczeniem granicy w Gubinie proszę chłopaków o przerwę na stacji. Czuję, że lekko boli mnie gardło. Potrzebuję się napić ciepłej herbaty. Wybieram cynamonową. Siedzimy tu chwilę na trawce, bo moja herbata jest zbyt gorąca by wypić ją szybko. Na granicy ustawiamy aparaty i robimy fotki.

Na moim liczniku 200 km, średnia przekracza 30 km/h. Jest pięknie. W Niemczech pojawiają się delikatne zmarszczki. Podjazdy te nie są bardzo wymagające i mimo, że raz po raz daję zmiany nie czuję żadnego zmęczenia. Robi się coraz cieplej. Wilk ma w nogach ponad 500km i cały czas wygląda świeżo. Odcinek z pagórkami jest wyjątkowo ładny. Każde z nas jedzie inaczej. Ja całą trasę w chwycie dolnym, Krzysztof górnym, Michał natomiast na lemondce.


Wiosenne Niemcy podobają nam się. Kwitnące drzewa rosnące przy drogach i żółcące się pola rzepaków dodają mijanym miejscom uroku. Drogi są prawie puste. Nie musimy się spieszyć. Następuje chwilowe zupełne rozluźnienie. Jedziemy spokojnie, rozmawiamy. Robimy też dłuższą przerwę nad jeziorem. Prawie plaża :).

Zastanawiamy się czy jechać do centrum Berlina. Ostatecznie nie decydujemy się, bo bilety powrotne mamy wykupione nie z centrum, a z lotniska. Poza tym przedzieranie się przez miasto tej wielkości by dostać się do centrum z pewnością nie byłoby przyjemne. Ostatnie 70 kilometrów przed Berlinem jest już praktycznie zupełnie płaskie.

Im bliżej celu jesteśmy, tym ruch robi się większy. Nasza jazda staje się też coraz bardziej chaotyczna. Raz jesteśmy na ulicy, raz na drodze rowerowej. Niemieckie drogi dla rowerów na szczęście na ogół są wyasfaltowane i można nimi całkiem wygodnie jechać. Często nie są też niwelowane i tam gdzie szosa jest płaska, ścieżka faluje zapewniając trochę interwałowej zabawy. Przejazd do lotniska skąd odjeżdża nasz autobus jest dość męczący. Ciągłe światła i skakanie to na ścieżkę, to na szosę. Po drodze robimy jeszcze zakupy na podróż. Na ostatniej prostej wszystkie bułki, które Krzysztof trzyma przy kierownicy rozsypują się na ulicę. Ulica jest pusta. Krzysztof zostawia na jej środku rower i zbiera te bułki.


Gdy podjeżdża autobus trochę się boimy, czy weźmie nas z rowerami. Początkowo pan jest średnio przyjemny i każe porozkręcać rowery i zapakować w folie (Wilk jest przygotowany i ma folie również dla nas). Robię gapowatą, bezradną minkę trzymając w ręce koło, które właśnie zdjęłam. Z udawanym przerażeniem patrzę na swoje trochę brudne ręce i polakierowane na czerwono paznokcie (specjalnie na tę okoliczność przygotowane). Pan od razu się reflektuje, rzuca się do mojego roweru i pyta jak może pomóc. Potem jest już tylko łatwiej i okazuje się, że nawet folia nie jest potrzebna :). Kiedy Michał i Krzysztof pakują rowery, pan rozmawia ze mną. Pyta skąd jedziemy. Gdy mówię, że przyjechałam tu rowerem z Poznania zupełnie mi nie wierzy. Pokazuję mu więc licznik. W autobusie zaczyna się najtrudniejsza część wycieczki. Jest ciepło. Daje mi się we znaki słabo przespana noc przed zawodami na orientację i jeszcze większy brak snu przed dzisiejszą jazdą. Gadam jednak z Michałem przez całą drogę i dzięki temu nie tylko nie zasypiam, ale też droga mija mi bardzo szybko. W Poznaniu wysiadamy z autobusu. Wilk pomaga nam z rowerami.

Czas: 13:18:19
Średnia: 28,2 km/h – wliczone jest chodzenie z rowerem przy stacjach paliw, sklepach, dojście w okolice jeziora oraz (częściowo) kręcenie się (piesze) w kółko na stacji końcowej Berlin Schönefeld
(średnia bez łażenia wg GPS 30,5 km/h).

Trasa:

kategorie bloga

Moje rowery

Hardtail 78409 km
Przełajówka 51579 km
Terenówka 26133 km
Kolarzówka 51959 km

szukaj

archiwum