Gatto.Rosablog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl
Statystyki zbiorcze na stronę

Znajomi

wszyscy znajomi(99)
Kalendarz na stronę

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kot.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2014

Dystans całkowity:2338.10 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Suma podjazdów:7760 m
Liczba aktywności:32
Średnio na aktywność:73.07 km
Więcej statystyk

Niemiecka majówka 1

Środa, 30 kwietnia 2014 Kategoria do 150, Kocia czytelnia, Majówka
Km: 107.86 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 328m Sprzęt: Hardtail Aktywność: Jazda na rowerze
Z Poznania wyjeżdżamy porannym pociągiem do nadgranicznego Kostrzyna. Niemiecką majówkę zaczynamy od picia kawy po polskiej stronie i papieskich kremówek. Kawa jest wyjątkowo podła. Plan majówkowy z grubsza wygląda w ten sposób, że szlakiem R1 dojedziemy do Berlina, a następnie zrobimy cały szlak śladem Muru Berlińskiego (Berliner Mauerweg), a potem uderzymy na Tropical Islands, skąd przejedziemy do Zgorzelca i koleją wrócimy do domu. Zapowiada się kilka dni przyjemnego rowerowania.

Po drugiej stronie
R1 po niemieckiej stronie to początkowo wąski asfalt biegnący wałem. Teren płaski jak stół, widoki za to całkiem ładne. Uroku dodaje piękna, słoneczna pogoda i intensywnie soczysta, wiosenna zieleń. Mijamy jedną czy dwie wiaty turystyczne. Można tu odpocząć i coś zjeść. Tylko sklepu brak. No ale nic nie szkodzi. Dopiero co ruszyliśmy. Nie potrzebujemy ani wiaty, ani sklepu.

Szlak prowadzi przez ładne tereny zieleni i nieduże miejscowości. W przeważającej większości nawierzchnia to asfalt, trafiają się jednak niedługie odcinki gruntowe, a nawet bruki. Te bruki mimo, że stare i nierówne, nie dają się we znaki, bo z boku (zabytkowego zapewne) traktu biegnie doklejony wąski pasek z równo ułożonej betonowej kostki. A jednak da się pogodzić to co zabytkowe z tym co funkcjonalne!


Do licha!
Tymczasem coraz bardziej zaczyna doskwierać brak sklepów i zwykłych małych lokali gastronomicznych. Na szlaku mijamy tylko nieliczne hotele i restauracje, a to zdecydowanie nie jest to czego szuka rowerowy turysta z sakwami. Początkowo nas to bawi, potem zaczyna wprawiać w lekki niepokój. Gdzie i co będziemy jeść oraz pić? Przecież, do licha, coś tu musi być! Chciałoby się ugotować makaron, ale nie mamy wody. Jesteśmy tak zmotywowani by coś znaleźć, że Krzychowi udaje się wypatrzyć mały kranik na budynku po drugiej stronie drogi. Widzi go mimo, że jest pod słońce. Mistrzostwo świata! Miły starszy pan pozwala nabrać wody.


Mizantrop
Obiad gotujemy nad jeziorem. Poza nami jest tu jeszcze wędkarz. Na nasz widok zagaduje Krzycha. Pyta jak długo tu będziemy. Do wody mamy jakieś 30 metrów, zatem czego się boi? Może myśli, że wejdziemy na mały pomost i zaczniemy po nim skakać? Albo, że posiedzimy do nocy, a skoro tylko się ściemni wyczarujemy gitary i będziemy śpiewali zakazane piosenki? Po obiedzie jedziemy jeszcze kawałek. Mijamy miejscowość, w której odbywa się duży festyn (jest orkiestra, a nawet wesołe miasteczko). Jest tu też market. Pierwszy od ponad 80 kilometrów! Mamy pecha – dotarliśmy 8 minut po jego zamknięciu. Z zakupów nici, a jutro święto.


Kwas

Gdy zaczyna robić się szaro, rozbijamy namiot na granicy pola i lasu. Już w dniu wycieczki z Wilkiem czułam, że chwyta mnie jakieś przeziębienie. Dziś też jestem niewyraźna. W namiocie wykonuję wszystkie zwykłe wieczorne czynności, potem wysyłam kilka smsów do rodziny i znajomych żartując, że jeśli dalej będzie tak kiepsko z jedzeniem, to chyba zacznę łowić myszy ;). Odwlekam jak mogę chwilę aplikacji lekarstwa. Jednak w końcu biorę się w garść i uszczęśliwiam się kroplami mającymi w składzie kwas solny.



Ciąg dalszy

Wtorkowy spontan :)

Wtorek, 29 kwietnia 2014
Km: 58.61 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 213m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Spontaniczna, solowa wycieczka po okolicy. Trochę terenu, ale szosa w przewadze. Przy ładnej pogodzie :)

Poznań - Berlin z Wilkiem

Poniedziałek, 28 kwietnia 2014 Kategoria do 400, Kot w wielkim mieście, Kocia czytelnia
Km: 376.37 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1012m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Jesteśmy umówieni na mniej więcej drugą w nocy. Śpię może z godzinę, a potem przez zupełnie puste miasto jadę rowerem po Wilka w umówione miejsce. Gdy docieram na stację widzę światełko roweru i wysokiego, ubranego na czarno chłopaka. Niewiele rozmawiamy. Wsiadamy na rowery i jedziemy do domu na obiad. Gdyby ktoś oglądał tę scenkę z boku, pewnie by pomyślał, że to nocna uczta szalonych bulimików. Kto normalny o tej porze je obiad i pije herbatę? Po Wilku w ogóle nie widać tego, że w nogach ma już ponad 300 km. No ale czego się można było spodziewać? To zwycięzca zeszłorocznego MRDP i jednocześnie podróżnik, który ma na swoim koncie wiele spektakularnych i ciężkich wypraw rowerowych. Płaska trzysetka z Warszawy do Poznania z pewnością nie była dla niego męcząca.

Ruszamy we trójkę w trasę tuż po drugiej w nocy. Jest 7-8 stopni. Nie pada, wiatru też jakoś nie czuć. Ulice są zupełnie puste. Jedzie się bardzo dobrze.

Tempo dyktuje Krzysztof. Jest szybko. Wilkowi to w ogóle nie przeszkadza, ja również czuję się dobrze. Jadę raz jako druga, raz jako trzecia. Jest ciemno. Słabo widzę w nocy. Wilk uprzejmie doświetla mi drogę. Na niebie nie widać gwiazd. W okolicach Niepruszewa Krzysztof, który dotąd cały czas prowadził daje mi znak ręką, bym go zmieniła. Robię to bez słowa. Staramy się jechać tak, by Wilk nie zaczął ziewać i nie uciekł znudzony naszym towarzystwem. Na odcinku między Nowym Tomyślem a Zbąszyniem niebo z czarnego robi się jakby jaśniejsze. Jeszcze trochę i zacznie dnieć. Zbąszyń to prawie setny (dla Wilka czterechsetny) kilometr trasy. Decydujemy się na krótki postój na stacji paliw. Pierwsza stacja i pudło. Nic tu nie ma. Podjeżdżamy więc na kolejną. Bierzemy kawę (my) i herbatę (Wilk). Jemy też kanapki.

Wyjście na zewnątrz jest niemiłym przeżyciem. W środku było ciepło, na zewnątrz jest dotkliwie zimno. Gdy wsiadamy na rowery okazuje się, że przegapiliśmy moment wschodu słońca. Trochę szkoda, ale nadal jest bardzo ładnie. Nie jest nam jednak długo dane zachwycać się porankiem, bo oto pojawiają się mgły. Na początku są czarujące. Jadę akurat jako trzecia. Wilk tuż przede mną. Widzę jak wyjmuje aparat i jadąc robi fotki. Delikatne mgliste dywany szybko przechodzą w jedną wielką mgłę. Nie widać prawie nic.

Okulary zachodzą mgłą i co chwilę muszę je przecierać. Włosy niepostrzeżenie robią się mokre. Wojewódzka droga nr 303 jest dość parszywa – wąska i nierówna. Na szczęście jest bardzo wcześnie i nie doświadczamy tu wielkiego ruchu. Jest pusto. Siedem kilometrów przed Świebodzinem, w Jeziorach, na niedługim odcinku nawierzchnia przechodzi w bardzo nierówny kamienny bruk. Jedziemy tu powoli, chłopaki trochę mi odskakują, zatrzymują się i równocześnie chwytają za aparaty. Zostaję dokładnie obfotografowana. Mogę przez chwilę się poczuć jak prawdziwa gwiazda!


W samym Świebodzinie zatrzymujemy się na chwilę przed monumentalną figurą Jezusa. Tę figurę było widać już z daleka. Z bliska jest po prostu gigantyczna. Ustawiamy się do serii zabawnych fotek z figurą w tle.



Dzień rozpoczyna się na dobre. Mgły poznikały i pokazało się słońce. Lekko pomagający wiatr sprawia, że jedzie się lekko. Ze Świebodzina odbijamy na południowy zachód w stronę Krosna Odrzańskiego. Przed miasteczkiem pokonujemy podjazd. Nie jest to nic strasznego, lecz od kilku kilometrów jedzie mi się średnio (to mój mniej więcej 170 kilometr). Nic nie mówię, ale na widok tego podjazdu czuję ścisk w żołądku. Jadę jako trzecia. Modlę się aby nie cisnęli tu trzydziestką. Szczęśliwie sami z siebie lekko zwalniają i udaje mi się utrzymać koło.

W Krośnie Odrzańskim wiemy już, że tempo mamy bardzo dobre. Kilometry uciekają bardzo szybko, dlatego nie wahamy się i robimy przerwę pod sklepem Netto. Oni wchodzą do środka, ja zostaję z rowerami i wtedy podchodzi do mnie młody policjant. Zaczyna rozmowę, pyta skąd jedziemy i dokąd zmierzamy. Nie jest aż tak mocno zdziwiony tym co mu opowiadam, pyta jedynie, czy ja też jadę z nimi z aż tak daleka. Mówię, że z „aż tak daleka” jedzie tylko kolega w czarnym stroju. Natomiast my jedziemy z dużo bliższego Poznania. Policjant trzyma w ręku czasopismo rowerowe i przyznaje, że sam też jest cyklistą. Wypytuję go dokładnie o czekającą nas za chwilę DK32 do Gubina. Mówi, że to świetna droga. Bez pobocza, ale za to szeroka, równa, płaska i nie aż tak ruchliwa jak DK29 do Słubic. Sam na niej robi z kolegami treningi. Cieszą mnie bardzo jego słowa, bo ta droga była zagadką dla całej naszej trójki. Nawet Wilk jej nie znał. Wszystko co powiedział mi policjant zgadza się idealnie. Coraz częściej wychodzę na zmiany. Chcę mieć swój udział w wilkowej sześćsetce.


Przed przekroczeniem granicy w Gubinie proszę chłopaków o przerwę na stacji. Czuję, że lekko boli mnie gardło. Potrzebuję się napić ciepłej herbaty. Wybieram cynamonową. Siedzimy tu chwilę na trawce, bo moja herbata jest zbyt gorąca by wypić ją szybko. Na granicy ustawiamy aparaty i robimy fotki.

Na moim liczniku 200 km, średnia przekracza 30 km/h. Jest pięknie. W Niemczech pojawiają się delikatne zmarszczki. Podjazdy te nie są bardzo wymagające i mimo, że raz po raz daję zmiany nie czuję żadnego zmęczenia. Robi się coraz cieplej. Wilk ma w nogach ponad 500km i cały czas wygląda świeżo. Odcinek z pagórkami jest wyjątkowo ładny. Każde z nas jedzie inaczej. Ja całą trasę w chwycie dolnym, Krzysztof górnym, Michał natomiast na lemondce.


Wiosenne Niemcy podobają nam się. Kwitnące drzewa rosnące przy drogach i żółcące się pola rzepaków dodają mijanym miejscom uroku. Drogi są prawie puste. Nie musimy się spieszyć. Następuje chwilowe zupełne rozluźnienie. Jedziemy spokojnie, rozmawiamy. Robimy też dłuższą przerwę nad jeziorem. Prawie plaża :).

Zastanawiamy się czy jechać do centrum Berlina. Ostatecznie nie decydujemy się, bo bilety powrotne mamy wykupione nie z centrum, a z lotniska. Poza tym przedzieranie się przez miasto tej wielkości by dostać się do centrum z pewnością nie byłoby przyjemne. Ostatnie 70 kilometrów przed Berlinem jest już praktycznie zupełnie płaskie.

Im bliżej celu jesteśmy, tym ruch robi się większy. Nasza jazda staje się też coraz bardziej chaotyczna. Raz jesteśmy na ulicy, raz na drodze rowerowej. Niemieckie drogi dla rowerów na szczęście na ogół są wyasfaltowane i można nimi całkiem wygodnie jechać. Często nie są też niwelowane i tam gdzie szosa jest płaska, ścieżka faluje zapewniając trochę interwałowej zabawy. Przejazd do lotniska skąd odjeżdża nasz autobus jest dość męczący. Ciągłe światła i skakanie to na ścieżkę, to na szosę. Po drodze robimy jeszcze zakupy na podróż. Na ostatniej prostej wszystkie bułki, które Krzysztof trzyma przy kierownicy rozsypują się na ulicę. Ulica jest pusta. Krzysztof zostawia na jej środku rower i zbiera te bułki.


Gdy podjeżdża autobus trochę się boimy, czy weźmie nas z rowerami. Początkowo pan jest średnio przyjemny i każe porozkręcać rowery i zapakować w folie (Wilk jest przygotowany i ma folie również dla nas). Robię gapowatą, bezradną minkę trzymając w ręce koło, które właśnie zdjęłam. Z udawanym przerażeniem patrzę na swoje trochę brudne ręce i polakierowane na czerwono paznokcie (specjalnie na tę okoliczność przygotowane). Pan od razu się reflektuje, rzuca się do mojego roweru i pyta jak może pomóc. Potem jest już tylko łatwiej i okazuje się, że nawet folia nie jest potrzebna :). Kiedy Michał i Krzysztof pakują rowery, pan rozmawia ze mną. Pyta skąd jedziemy. Gdy mówię, że przyjechałam tu rowerem z Poznania zupełnie mi nie wierzy. Pokazuję mu więc licznik. W autobusie zaczyna się najtrudniejsza część wycieczki. Jest ciepło. Daje mi się we znaki słabo przespana noc przed zawodami na orientację i jeszcze większy brak snu przed dzisiejszą jazdą. Gadam jednak z Michałem przez całą drogę i dzięki temu nie tylko nie zasypiam, ale też droga mija mi bardzo szybko. W Poznaniu wysiadamy z autobusu. Wilk pomaga nam z rowerami.

Czas: 13:18:19
Średnia: 28,2 km/h – wliczone jest chodzenie z rowerem przy stacjach paliw, sklepach, dojście w okolice jeziora oraz (częściowo) kręcenie się (piesze) w kółko na stacji końcowej Berlin Schönefeld
(średnia bez łażenia wg GPS 30,5 km/h).

Trasa:

Wielkopolska Róża Wiatrów

Sobota, 26 kwietnia 2014 Kategoria do 200, Kocia czytelnia
Km: 151.09 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 763m Sprzęt: Terenówka Aktywność: Jazda na rowerze
Dzień zaczyna się dla mnie w nocy. Tuż przed 3 budzę się i wydaje mi się, że jestem wypoczęta. Próbuję jeszcze spać. Ale im mocniej próbuję, tym bardziej nie mogę. To przedstartowy stres. Za kilka godzin zacznie się maraton na orientację – Wielkopolska Róża Wiatrów. Zawody na własnych śmieciach. A co będzie jeśli nie pójdzie mi dobrze? Ale będzie wstyd! Linię mety trzeba będzie przekroczyć chyłkiem i po cichutku uciec do domu, by nikt tego nie widział. Trudno o tym nie myśleć, trudno spać.

Roszady
Rano jest wszystko: radio, śniadanie, gazeta i kawa. Na start mamy blisko. Jedziemy rowerami. Jedziemy dość powoli, a i tak łapie mnie potężny kurcz w stopę. Ma padać, więc zdecydowałam się na buty z miękką podeszwą (gumowe buty). No i to chyba od tego. Na miejscu w Koziegłowach odbieramy pakiety startowe, dodatkowo odwiedzam aptekę i kupuję magnez. Może to z jego braku ten silny kurcz. Start jest nieco opóźniony, ale w końcu ruszamy. Na początku jak zwykle jest ścisk. Krzysztof ustawia się w pierwszej linii, lecz ja go tonuję. Będzie przepychanka, a w takiej sytuacji łatwo o glebę. Gleba na początku może położyć trasę. Puszczam więc prawie wszystkich. Potem ze spokojem wielu łykam na szosie.


Chłopak?
Od samego początku jedziemy mocno. Błyskawicznie zaliczmy PK9 tuż za Koziegłowami. Potem pędzimy na PK11. Prawie całość terenem. Jest trochę przedzierania się, jedno powalone drzewo, ale docieramy bezbłędnie. PK12 jest po drugiej stronie rz. Głównej. Za nami jedzie ktoś ubrany na niebiesko. To taki ładny niebieski. Przyjmuję, że to jakaś dziewczyna. I wcale mnie to nie cieszy. Bo oznacza, że siedzi mi na ogonie. Kto wie? Może będzie się wiozła do samej mety? Kiedy tylko nadarza się okazja, lustruję niebieską. Chłopak? Tak, to na szczęście facet. Kamień z serca, może sobie jechać za nami nawet aż na metę.

Przełaje
Droga na PK12 to przełaj. Rzucamy rowery w trawę i czeszemy teren. Na początku źle wjechaliśmy, próbujemy więc kawałek dalej. Znowu rowery w trawie, a my w krzakach. I niebieski z nami. Jest okazja by poznać różne krzaki, niektóre mają kolce. Potem przedzieramy się wśród gęstwiny iglaków, wzdłuż starego ogrodzenia jednostki wojskowej. Ile jeszcze tego łażenia?! W końcu jest punkt. Pora na powrót. Tą samą drogą. Za Wierzenicą wjeżdżamy w Stary Sad, przecinamy szosę Kobylnica – Wierzonka i szukamy PK13. Niebieski z nami. Trochę czasu tu tracimy, ale udaje się znaleźć punkt.


Wszystko szczeka
Przekraczamy starą DK5 i jedziemy zdobyć PK2. Katarzynki. Wymyślamy sobie skrót. To skrót jeżący włos na głowie. Pełno tu psów. Wszystko szczeka dookoła. Na szczęście tylko jeden pies biega luzem. Fatalną ścieżynką biegniemy do torów kolejowych. Krzysztof krzyczy bym się pospieszyła, bo jedzie towarowy. Jedzie powoli, więc udaje mi się przelecieć tory odpowiednio wcześniej. Słynny Katarzynkowy zjazd, potem w bok po płytach betonowych i oto jest punkt. A na punkcie kto? Niebieski. Na PK3 do Jankowa jedziemy polnymi drogami przez Uzarzewo. Jest tu jeden podjazd. Niebieski za nami. PK znajdujemy jak po sznurku. Za nami 2 dziewczyny, a my akurat jemy kanapki. Cóż, pora się stąd zwijać!

W restauracji
Jedziemy do Biskupic. Patrzę na bidon Krzysztofa – jest prawie pusty. Przecinamy starą DK5. Po drugiej stronie drogi jest restauracja. Zarządzam, uzupełnianie wody. Biorę jego bidon i wchodzę do środka. Przez nikogo nie zatrzymana znajduję łazienkę. Napuszczam wody sobie i jemu. Wychodzę. Całość zajęła może z dwie minuty. Jedziemy teraz starą DK5. Dość długi odcinek. Aż do odbicia na Barcinek.
Bez emocji?
No nie do końca. – Tamte dwie dziewczyny… Co jakiś czas się oglądam. Odhaczamy PK14, chwilę tu myślimy nad trasą i wtedy one meldują się na punkcie. No chyba nie będziemy tu tak stać i czekać aż nas objadą? W drogę!

Szybcy i wściekli
Jedziemy do Karłowic. Znam tę drogę. Ona kończy się gospodarstwem rolnym. To właściwie jest ślepa droga. Gospodarstwo ma często pozamykane obie bramy. I aby je ominąć, trzeba się przedzierać przez chaszcze. No ale dziś mamy trochę szczęścia, bo pierwsza brama jest otwarta. Zamknięta jest ta druga, bliżej szosy. Na krzaczory chęci nie mam, więc decyduję, że spróbujemy się przecisnąć przy zdezelowanym dworku. Jest tu trochę pokrzyw. Ale ja uciekam przed tamtymi dwiema i nie czuję jak parzą. Jedna z betonowych płyt ogrodzenia dworku jest wyłamana. Przerzucamy rowery i lecimy na Dębogórę, a potem Pławno. Idzie bardzo szybko. Latamy dziś po tym terenie jak wściekli. Zupełnie nie czuję zmęczenia. Jadę jak automat. Cel mam jeden. Wygrać dzisiaj. Uda się?

Skup się!
Widzimy na trasie strzałki odbywającej się tu dziś konkurencyjnej imprezy – maratonu MTB. Oni zaraz tu pojadą. Ale zanim to nastąpi, nas już tu nie będzie. Docieramy do obszaru specjalnego. Na podstawowej mapie jest on obrysowany czerwoną linią. W środku nie ma zaznaczonych żadnych punktów. Ten sam obszar w dużym powiększeniu jest na innej mapie. W skali 1:15.000. Są tu naniesione punkty (7 punktów) ale nie ma żadnych nazw geograficznych. To nie takie proste! Krzysztof jest mocno skoncentrowany („skup się” to dwa najczęściej dziś przeze mnie powtarzane słowa) i bezbłędnie zaliczamy wszystkie te punkty (PK16, PK15, PK18, PK21, PK19, PK20). Problem jest jedynie z PK17. Jesteśmy w 100% pewni, że to tu. A jednak lampionu nie ma! Czeszemy całą okolicę. Nic. Razem z nami jeszcze jeden chłopak (cyklista), potem kolejny (pieszy). No nic, widocznie ktoś zdjął. Robimy foty w tym miejscu. Jako dowód że byliśmy.


Po piętach
W Zielonce łapie nas pierwszy deszcz. Kilka osób chowa się w sklepiku. My jedziemy. Nie ubieramy nawet deszczówek. Po zrobieniu obszaru specjalnego jedziemy traktem Bednarskim do PK4 i dalej do PK5, gdzie nie wszystkie drogi się zgadzają. Ale udaje się PK5 zaliczyć. Okolice Niedźwiedzin zawsze są piaszczyste. Dziś też, mimo że właśnie po raz drugi pada. Pada mocno, więc tym razem zakładamy deszczówki. Docieramy do PK10. Jemy tu kanapki i wtedy nadjeżdża para. Dziewczyna i chłopak. Nie cieszę się. Skoro tu są to pewnie wszystko to co my mają już zaliczone. Na punkt wjechali co prawda niezbyt mocnym tempem, niemniej jednak są tutaj i depczą nam po piętach! Uciekamy.

Oni
Jedziemy drogą nr 197, potem 196, Na tej szosie rozpędzam swój pełnozawieszony rower MTB do dużej prędkości, cisnę ponad 30 km/h. Adrenalina. Kolejny PK (22) ma być kawałek za Wojnowem. Wg mapy dojazd jest prosty. Niestety w terenie odpowiedniej ścieżki nie ma. Ciśniemy mocno. Nadkładamy jakieś 4 km, po drodze kupujemy w sklepie pączki i wodę. Na punkcie niespodzianka – ONI już tu są. Znaleźli jakiś skrót. Pocieszam się jedynie tym, że mimo naszego solidnego nadkładu i przerwy pod sklepem, jesteśmy na punkcie równo. Co znaczy, że jechaliśmy znacznie szybciej. Potem nasze drogi rozchodzą się. Spotkamy się dopiero na mecie.

Zmiana

Jedziemy przez Kąty, Przebędowo i Raduszyn do obwodnicy. Potem samą obwodnicą- zjeżdżamy z niej w Bolechowie. Przed nami długa prosta do Trzaskowa. Szosa. Na twarzy Krzysia widzę cień zmęczenia? Nie może być, ale na wszelki wypadek daję mu długą zmianę. Jest lekko pod górkę. Potem szosa się kończy i docieramy do Potasz. Doganiamy niebieskiego i tu ostatecznie go wyprzedzamy. Krzysztof perfekcyjnie nawigując prowadzi mnie prawie za rękę do PK1. Jest idealnie. Meta już blisko. A gdzie są oni? Trudno stwierdzić. Na pewno cisną. No to ja też przycisnę.

Ślicznie
Mocnym tempem lecimy przez Annowo i Miękowo na PK7. Kurcz w stopie. To już trzeci dzisiaj. Ale boli! Zaciskam mocno usta i kompensuję ból. PK7 jest pięknie położony. Las jest tu gęsty i ciemny, a ścieżka wąska. Ślicznie. Jednak w nocy nie chciałabym tu być. No i pora na ostatni PK – 8. Kawałek za Dziewiczą Górą. Bez pudła. Teraz pozostaje wydostać się z terenu i zrobić szosowy sprint do mety. Co dziwne cały czas czuję, że mam bardzo dużo siły. Sprint idzie błyskawicznie. No i jesteśmy! Limit czasu: do 24:00. My na mecie 17:57. Od razu pytam, która jestem. Okazuje się, że pierwsza. Oni dojeżdżają pół godziny po nas. Trzecia i czwarta mają do nas 2 godziny straty. Na ten sukces złożyło się kilka czynników: idealna współpraca, perfekcyjna nawigacja Krzysztofa (z moimi kilkoma wstawkami) i moja fantastyczna forma dnia.

Praca

Piątek, 25 kwietnia 2014
Km: 25.40 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 144m Sprzęt: Hardtail Aktywność: Jazda na rowerze

Praca

Czwartek, 24 kwietnia 2014
Km: 44.49 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 208m Sprzęt: Hardtail Aktywność: Jazda na rowerze

Praca

Środa, 23 kwietnia 2014
Km: 40.32 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 188m Sprzęt: Hardtail Aktywność: Jazda na rowerze

Praca

Wtorek, 22 kwietnia 2014
Km: 49.97 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 231m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze

Nad jeziorem

Poniedziałek, 21 kwietnia 2014
Km: 66.99 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 234m Sprzęt: Hardtail Aktywność: Jazda na rowerze
Świąteczne spotkanie nad jeziorem. Bardzo przyjemnie spędzony czas.



Kutno - Poznań

Niedziela, 20 kwietnia 2014 Kategoria do 250, Kocia czytelnia
Km: 202.43 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Na pomysł by odwiedzić Kutno wpadłam w środku tygodnia. Tak to jest, gdy trafi się nudniejszy dzień w pracy :). Chciałam jechać w Lany Poniedziałek, ale Krzysztof stwierdził, że Niedziela Wielkanocna będzie lepsza. Przynajmniej będziemy mieli pewność, że nikt niespodziewanie nie wyleci na nas z wiadrem wody.

Święcone jajeczko
Sobotę kończę już właściwie w niedzielę, bo gdy idę spać, jest 00:30. A pobudka ustawiona na 5:00. Śpię przez 4,5. Trochę mało. Gdy dzwoni budzik czuję się tak słaba, że nie mam siły wstać. Jak ciężko! Pośpimy jeszcze? Pośpimy. No i potem za to zapłacimy. Śniadanie wielkanocne mamy pospieszne, bo czasu już niewiele. Szybkie jajeczko ze święconego, sałatka, trochę chleba, herbata, kawałek babki. I to wszystko!
Żadnej kawy.
Żadnego radia.
Żadnej gazety.
Szybkim tempem jedziemy na stację kolejową. Poznań jeszcze śpi, więc główną ulicą. W pociągu jadącym do Kutna drzemiemy.


Jak z bajki
Gdy wysiadamy w Kutnie, pogoda jest jak z bajki – słońce, ciepło (w ciągu całego dnia od 17-25°C) i z wiaterkiem w plecy.
Zaczynamy szybko i… szybko jest aż do samego końca.

Dość powiedzieć, że 200 km robimy ze średnią 31,5km/h.

No ale po kolei. Osiem kilometrów za Kutnem jest Grochów, a tam bardzo ładny drewniany kościółek (jak doczytałam – z 1681r.). Robię mu fotkę i lecimy dalej.

Początkowo drogi, którymi jedziemy są dość średnie. Tj. czasem wygodne, innym razem bardzo dziurawe i łaciate. Za Nowymi Ostrowami przecinamy krajową drogę nr 91. Jest na niej zupełnie pusto, ale to przecież Niedziela Wielkanocna! Czego innego można się było spodziewać?

Lewiatan jakich mało
Następny minutkowy postój robimy w Przedeczu. Moje czujne oko wypatruje tu kolejny ładny kościół i mały drewniany domeczek.



Wjeżdżam w uliczkę i robię fotkę. Potem zatrzymuję się jeszcze raz, by zrobić zdjęcie z daleka. Szkoda, że nie mamy więcej czasu, bo miejscowość pewnie warto by zwiedzić dokładniej. Brdów też jest ładny. Już z daleka widać wspaniałe Sanktuarium MB Zwycięskiej.

  W Babiaku parskamy śmiechem na widok tutejszego Lewiatana.

Lewiatana w takim obiekcie (były kościół ewangelicki) jeszcze nie widzieliśmy! Kilometry uciekają bardzo szybko. Wiosna w pełni! Przed Sompolnem jedziemy przez sadowe zagłębie. Jak okiem sięgnąć sady. Ukwiecone drzewa owocowe po sam horyzont! Upojny zapach kwiecia jest wspaniały. A za sadami żółcące się pola rzepaku.

Tuż przed Sompolnem wjeżdżamy na stację paliw. Uzupełniamy wodę, zamawiamy kawę i jemy po kanapce. Kawa jest słodka, gorąca i smaczna. Tego nam było trzeba! Teraz możemy przyspieszyć :).


Pierwsze wakacje

Tuż przed Ślesinem dyskutujemy o tym, czy zahaczymy o Licheń. Widząc jednak, że wszystkie auta tam właśnie jadą, dochodzimy do przekonania, że akurat dziś nie jest to dobry pomysł. Jedziemy zatem prosto do Ślesina, ładnego miasteczka, w którym spędziliśmy nasze pierwsze wspólne wakacje. Dziś przemykamy tu tylko. Mniej więcej na wysokości Kleczewa mijamy potężne maszyny kopalniane.

Są imponujące, nawet widziane jedynie z drogi. Najbardziej w kość daje mi dziś parszywie dziurawy odcinek między Smolnikami Powidzkimi a Powidzem. Jedzie się tu fatalnie.

Kilka razy niestety władowałam się w dziury. Za Powidzem jest już jednak znacznie lepiej. Droga ma dobrą nawierzchnię i można pędzić. Pędzimy więc do Witkowa, przez Witkowo, przecinamy DK15. W Czerniejewie udaje nam się znaleźć czynny sklep. Kupujemy małe rogaliki z jabłkiem i sok pomarańczowy. Czujemy się już prawie jak w domu i mimo, że do prawdziwego domu jeszcze jest kilkadziesiąt kilometrów jedziemy szybko. Ja na to mówię „efekt obiadu”. Jeszcze trochę i będzie pyszny obiadek u teściowej. Dziś drogi były prawie puste, a z Krzysztofem współpracowało mi się bardzo dobrze. Sporo się wiozłam na kole, ale też dałam 5 lub 6 zmian, aby nie być jedynie wstrętnym pasożytem :).

Trasa:

kategorie bloga

Moje rowery

Hardtail 78409 km
Przełajówka 51579 km
Terenówka 26133 km
Kolarzówka 51959 km

szukaj

archiwum