Wpisy archiwalne w kategorii
do 200
Dystans całkowity: | 18929.24 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 155:33 |
Średnia prędkość: | 18.90 km/h |
Maksymalna prędkość: | 46.30 km/h |
Suma podjazdów: | 124713 m |
Liczba aktywności: | 110 |
Średnio na aktywność: | 172.08 km i 9h 09m |
Więcej statystyk |
Trans Am Bike Race (13)
Czwartek, 14 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 166.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1538m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kiedy wstaję, jest jeszcze ciemnawo. Zbieram się z mojej poczty. Rawlins jest dość sporym miastem. Na wyjeździe jest dużo obiektów handlowych i gastronomicznych. Jest też McDonald`s. Z menu śniadaniowego biorę na ciepło kanapkę z jajkiem i bekonem. To mogłoby być dobre, gdyby nie to, że… bułka jest obrzydliwie słodka. Nijak nie chce to ze sobą grać. Nie wiem, jakie trzeba mieć poczucie smaku, aby uznać to za dobre. Krzywię się niemiłosiernie, ale jem. Jem bo jestem głodna i jem, bo wiem, że będzie mi potrzebna energia. Sprawdzam Internet. Gen jeszcze nie ruszyła.
Kiedy ponownie jestem w siodle, sytuacja drogowa szybko zmienia się na średnią, a potem fatalną. Trwa jakiś remont nawierzchni.
Początkowo daje się jechać po frezowanym asfalcie. Potem jest piach, są maszyny drogowe. Jedna nitka dwupasmówki jest dostępna dla samochodów. Jednak cóż z tego, skoro nie ma żadnego pobocza, a w obie strony ciągną nieprzerwanie sznury aut? Organizator zakazał nam jazdy w tym ruchu, jedynym sposobem było więc przedzieranie się przez remontowaną nitkę. Jest pełen zestaw atrakcji: piach, żwir, zabawa w berka z maszynami drogowymi, skakanie przez barierki z rowerem. To jest męczące zwłaszcza, że robi się coraz cieplej i wszystko wskazuje na to, że zaczyna się kolejny gorący dzień. Jest sucho, pracujące pojazdy wzniecają tumany kurzu. Czuję się średnio, mam problemy z nosem, śluzówka wysycha, krwawi, szczypie. Cały czas znajduję się na dużej wysokości, ponad 2000 m. n.p.m.
Kiedy w końcu udaje mi się przedrzeć przez wielokilometrowy remont na drodze nr 80, wykręcam na południe. Wtedy do akcji wkracza wiatr. Wieje niesamowicie mocno, rzuca mną po drodze. Jak okiem sięgnąć, pustkowia. Wiatr ma tu prawdziwe pole do popisu…. Jest tak niemożliwie ciężko, że prowadzę rower.
Sprawdzam na GPSie jak daleko droga idzie na południe i niestety nie znajduję pocieszenia. Droga idzie na południe przez najbliższe kilkadziesiąt km. Na szczęście za jakieś… 30 km będzie miejscowość. Rozglądam się dookoła: tu jest jedno wielkie NIC. Pusta, ogromna przestrzeń i szalejący wiatr. Nie wygląda to zbyt wesoło. Raz idę, a raz jadę. Łącznie pieszo przemierzam jakieś 8 km. W międzyczasie zatrzymuje się pick-up. Wysiada z niego miły człowiek, który pyta, czy nie potrzebuję pomocy. Proszę go jedynie o dolanie wody do bidonu. Oferuje podwózkę, ale tłumaczę, że jestem na wyścigu, choć teraz z pewnością nie wyglądam, jak ktoś kto się ściga. W istocie jednak ścigam się. Pieszo, czy rowerem – nie jest to w tym momencie najważniejsze. Ważne jest to, by przemieszczać się o własnych siłach w stronę mety. Nie załamywać rąk, nie rozpaczać, że jest źle, tylko walczyć. W tym wszystkim zaskakuje mnie to, że nikt, zupełnie nikt mnie nie wyprzedza. Może inni też mają tu problem?
Saratoga jest jak oaza. Po 30 km walki z potwornym wiatrem, docieram tu w końcu. Jest sklep, ponoć są tu też termy, jest apteka i muzeum. Mój nos ledwo żyje. Śluzówkę mam w takim stanie, że prawie nie mogę oddychać nosem. Katastrofa. W markecie spreje do nosa są nieosiągalne – wszystko wykupione. Idę więc do apteki i tam kupuję. O termach nawet nie myślę – zbyt dużo czasu poszło na prowadzenie roweru w szalejącym wietrze. Trudno. Pojadę dalej brudna. Jakoś trzeba to wytrzymać. Ten brud. Pozostaje kwestia wiatru. Internet nie działał ani w markecie, ani w aptece. Idę więc do muzeum. Pracują tu dwie młode dziewczyny. Mówią, że mają wi-fi. Łączę się i sprawdzam prognozy. Wygląda to fatalnie. Dodatkowo dowiaduję się, że kilkadziesiąt km dalej od trzech dni szaleje pożar. Dziewczyny sprawdzają, czy moja droga, którą idzie wyścig nadal jest otwarta. Na szczęście tak. Jednak to może się dynamicznie zmienić, więc trzeba jechać. Kiedy widzą moją niewesołą minę, która wykwita na twarzy natychmiast, gdy wracamy do rozmowy o wietrze, mówią mi na pociechę jedno: jesteś w stanie Wyoming, pamiętaj – tu może być jeszcze gorzej, dużo gorzej.
Tak pocieszona, ruszam w trasę. Przede mną kolejne 30 km walki z fatalnym wiatrem. Czasem idę, czasem jadę, jednak na ogół jadę. Mam wrażenie, że jest nieco lepiej. Tak oto, w niemiłych warunkach docieram do Riverside. Zjadam tu obiad. W zasadzie nie jestem aż tak głodna. Przede wszystkim potrzebuję odpocząć od gorąca i wiatru.
Dalej droga wykręca nieco na wschód, poza tym jest już późne popołudnie, więc wiatr zaczyna słabnąć. Przede mną jest mniej więcej 50 km pustkowia, w przeważającej części - pustkowia pod górę.
Jadę więc sobie. Kilometry uciekają. Popołudnie zamienia się w wieczór, a wieczór w noc.
Jest już zupełnie ciemno, kiedy przekraczam granicę między stanami Wyoming i Colorado. Tablicę na napisem „Welcome to Colorful Colorado” znam ze zdjęć. Teraz są tu tylko dwa kolory: czarny i biały. Noc nie daje stanów pośrednich. Wszystko albo nic. Tak albo nie. Sukces albo porażka. Kiedy robię zdjęcie, słyszę, że gdzieś, całkiem niedaleko wyją przeciągle i piskliwie jakieś zwierzęta. Gdy ruszam, ruszają i one. Biegną równolegle do drogi. Czuję się średnio bezpiecznie. Niewiele mogę zrobić. Właściwie mogę tylko stać albo jechać. Wszystko jest czarne albo białe. Tak jak napis na tablicy witającej w Colorado.
Tutaj, po przekroczeniu granicy stanowej, wszystko się zmienia. Dzikość jest na wyciągnięcie ręki, w bliżej nieokreślonej przestrzeni chowającej się w ciemności. Droga naraz się zawęża. Pobocza już nie ma. Jak tu będzie w dzień, gdy pojawią się samochody, a nade wszystko – kiedy pojawi się również wiatr?
Dużo myśli w mojej głowie, a jednocześnie - nic szczególnego. Wszystko jest bardzo proste i sprowadza się do analizowania teraźniejszości i przyszłości bliskiej na kilka, może kilkanaście nadchodzących godzin. Nie ma innych problemów. Jest tylko to co tu i teraz. Reszta świata… nie istnieje.
Jadę jeszcze 20 km przez nocne Colorado. Docieram do Cowdrey. Tu, na wysokości 2400 m n.p.m., jest maleńka poczta. Kiedy zatrzymuję się przy niej i gaszę lampki, znikąd pojawia się big truck. Kierowca otwiera okno, jest zaniepokojony: pyta dokąd jadę o tej porze, czy może potrzebuję pomocy, mówi bym uważała na zwierzęta. Robi się jakoś tak... mile. Jest po 23.00, gdy zasypiam na poczcie.
Mapa
Ciąg dalszy
Trans Am Bike Race (10)
Poniedziałek, 11 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 180.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1847m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kiedy budzę się, pada deszcz. Zjadam śniadanie, wypijam z termosu
ciepłą herbatę. Najciszej jak potrafię pakuję graty i wychodzę z domku. Zimno!
4 stopnie powyżej zera.
Droga cały czas idzie pod górę. Jest pusto, zimno, dżdżyście. Mało przyjemnie. Na 30-którymś kilometrze „Rest area”, miejsce, gdzie można odpocząć. Ogrzewany budynek, z toaletami. Wchodzę na chwilę. Nic tu nie można kupić, więc zjadam własny prowiant. Dobre jest to, że mogę posiedzieć w cieple. Przez całe 100 km, gdy tak jadę pod górę, nie ma żadnego miejsca, gdzie można by było zjeść i wypić coś na ciepło. Jadę niezbyt szybko. Dogania mnie Genevieve i jest to jedyna osoba z TABR, którą dziś spotykam na trasie. Mniej więcej w tym samym czasie doganiają mnie Polacy z Kanady, u których w domku na kempingu spędziłam minioną noc. Mijam jezioro, które powstało w wyniku trzęsienia ziemi. Z wody wystają zatopione od dawna martwe już drzewa. Widok smutny i przerażający.
Ostatnie 20 km do West Yellowstone jest centralnie pod silny wiatr. Znowu tasuję się z Gen. Mam wrażenie, że nigdy nie dojadę. W końcu jednak jestem. W miasteczku jest McD. To dobre miejsce na jedzenie. Zestaw z McD to zawsze jest pewniak. Można brać w ciemno – jakość i właściwości odżywcze zestawu zawsze są na stałym poziomie. Tuż przy McD rondo, a na jego środku posąg niedźwiedzia stojącego na tylnych łapach. Kiedy jem, przechodzi ulewa. Gen jest gdzieś niedaleko, też w miasteczku i chyba też ma przerwę na jedzenie.
McD jest strasznie zatłoczony. Dużo ludzi, różne narodowości. Jakoś udaje mi się usiąść przy stoliku. Policzki mnie palą od zimnego wiatru. Muszę wyglądać strasznie. Po jedzeniu pora ruszać w drogę. Mimo, że się nie chce. Kawałek za miastem jest wjazd do Parku Narodowego Yellowstone. Uiszczam opłatę 20 USD i mogę jechać. Chwilę później wjeżdżam na teren stanu Wyoming.
W samym parku narodowym zwierzęta nie boją się chodzić tuż przy drodze. Gdy tylko się pojawiają, samochody się zatrzymują. Zatrzymują jak popadnie, jeden po drugim. Ludzie wysiadają, podchodzą i robią zdjęcia. Zwierzęta reagują na dwa sposoby: albo w ogóle nie zwracają na to uwagi, albo przypatrują się uważnie ludziom. Można wtedy mieć wrażenie, że gdyby dać im aparaty fotograficzne, to też by zaczęły robić zdjęcia.
Niestety bardzo wieje. Wiatr jest do tego stopnia silny, że chwilami prawie mnie zmiata z drogi. Coś okropnego. Widoki są piękne.
Pola geotermalne mogę obserwować z drogi. Widzę, jak ziemia paruje. Ludzie chodzą po estetycznie przygotowanych kładkach, wyznaczających szlaki spacerowe. Zazdroszczę im. Oni mają to, czego nie mam ja: czas. Ja robię jedynie kilka zdjęć z drogi. Tylko tyle mogę, w końcu szaleńczy wyścig trwa.
Ciężkie warunki sprawiają, że kombinuję by pójść wcześniej na nocleg, już w Old Faithful – i wtedy ruszyć w nocy - może wtedy nie będzie tak wiało. Jednak kiedy jestem w miejscowości, myślę o Gen, która jest gdzieś z przodu. Nie chcę by uciekła mi zbyt mocno. Zaciskam więc zęby i walczę z zimnem, deszczykami i wiatrem dalej. Nic miłego. Za Old Faithful zaczynają się podjazdy. Jest co mielić! Wdrapuję się na Craig Pass, na wysokość 8262 ft, tj. 2518 m n.p.m.
Raz po raz latają mżawki i jest zimno. Zjeżdżam, nieźle już zmęczona, do Grant Village (7770 ft, tj. 2368 m n.p.m.).
Wg mojej rozpiski, którą zimą zrobiłam w domu, jest tu poczta. Trzeba zjechać z trasy kawałek w lewo, nad jezioro. No to jadę. Jest to droga lekko w dół. W miejscowości znajduję sklep. Mimo, że to wieczór, jest jeszcze czynny. Fajnie. Robię małe zakupy i jadę szukać poczty. Jest! Otwarta, jasna – jak zwykle. Tym razem z gniazdkiem elektrycznym, więc mogę podładować tablet, mp3 i telefon. Ta poczta jest stara, dość mała, stoi nad samym jeziorem Yellowstone. W środku jest umiarkowanie ciepło. Dopiero rano zauważę, że przez cały czas było uchylone jedno z okienek.
A noc przyszła zimna, -3°C. Nie udało mi się dziś zrobić 200 km, a mimo to czuję się konkretnie przeorana. Może to też dlatego, że cały czas jestem wysoko – Grant Village jest na 2368 m).
Mapa
Ciąg dalszy
Droga cały czas idzie pod górę. Jest pusto, zimno, dżdżyście. Mało przyjemnie. Na 30-którymś kilometrze „Rest area”, miejsce, gdzie można odpocząć. Ogrzewany budynek, z toaletami. Wchodzę na chwilę. Nic tu nie można kupić, więc zjadam własny prowiant. Dobre jest to, że mogę posiedzieć w cieple. Przez całe 100 km, gdy tak jadę pod górę, nie ma żadnego miejsca, gdzie można by było zjeść i wypić coś na ciepło. Jadę niezbyt szybko. Dogania mnie Genevieve i jest to jedyna osoba z TABR, którą dziś spotykam na trasie. Mniej więcej w tym samym czasie doganiają mnie Polacy z Kanady, u których w domku na kempingu spędziłam minioną noc. Mijam jezioro, które powstało w wyniku trzęsienia ziemi. Z wody wystają zatopione od dawna martwe już drzewa. Widok smutny i przerażający.
Ostatnie 20 km do West Yellowstone jest centralnie pod silny wiatr. Znowu tasuję się z Gen. Mam wrażenie, że nigdy nie dojadę. W końcu jednak jestem. W miasteczku jest McD. To dobre miejsce na jedzenie. Zestaw z McD to zawsze jest pewniak. Można brać w ciemno – jakość i właściwości odżywcze zestawu zawsze są na stałym poziomie. Tuż przy McD rondo, a na jego środku posąg niedźwiedzia stojącego na tylnych łapach. Kiedy jem, przechodzi ulewa. Gen jest gdzieś niedaleko, też w miasteczku i chyba też ma przerwę na jedzenie.
McD jest strasznie zatłoczony. Dużo ludzi, różne narodowości. Jakoś udaje mi się usiąść przy stoliku. Policzki mnie palą od zimnego wiatru. Muszę wyglądać strasznie. Po jedzeniu pora ruszać w drogę. Mimo, że się nie chce. Kawałek za miastem jest wjazd do Parku Narodowego Yellowstone. Uiszczam opłatę 20 USD i mogę jechać. Chwilę później wjeżdżam na teren stanu Wyoming.
W samym parku narodowym zwierzęta nie boją się chodzić tuż przy drodze. Gdy tylko się pojawiają, samochody się zatrzymują. Zatrzymują jak popadnie, jeden po drugim. Ludzie wysiadają, podchodzą i robią zdjęcia. Zwierzęta reagują na dwa sposoby: albo w ogóle nie zwracają na to uwagi, albo przypatrują się uważnie ludziom. Można wtedy mieć wrażenie, że gdyby dać im aparaty fotograficzne, to też by zaczęły robić zdjęcia.
Niestety bardzo wieje. Wiatr jest do tego stopnia silny, że chwilami prawie mnie zmiata z drogi. Coś okropnego. Widoki są piękne.
Pola geotermalne mogę obserwować z drogi. Widzę, jak ziemia paruje. Ludzie chodzą po estetycznie przygotowanych kładkach, wyznaczających szlaki spacerowe. Zazdroszczę im. Oni mają to, czego nie mam ja: czas. Ja robię jedynie kilka zdjęć z drogi. Tylko tyle mogę, w końcu szaleńczy wyścig trwa.
Ciężkie warunki sprawiają, że kombinuję by pójść wcześniej na nocleg, już w Old Faithful – i wtedy ruszyć w nocy - może wtedy nie będzie tak wiało. Jednak kiedy jestem w miejscowości, myślę o Gen, która jest gdzieś z przodu. Nie chcę by uciekła mi zbyt mocno. Zaciskam więc zęby i walczę z zimnem, deszczykami i wiatrem dalej. Nic miłego. Za Old Faithful zaczynają się podjazdy. Jest co mielić! Wdrapuję się na Craig Pass, na wysokość 8262 ft, tj. 2518 m n.p.m.
Raz po raz latają mżawki i jest zimno. Zjeżdżam, nieźle już zmęczona, do Grant Village (7770 ft, tj. 2368 m n.p.m.).
Wg mojej rozpiski, którą zimą zrobiłam w domu, jest tu poczta. Trzeba zjechać z trasy kawałek w lewo, nad jezioro. No to jadę. Jest to droga lekko w dół. W miejscowości znajduję sklep. Mimo, że to wieczór, jest jeszcze czynny. Fajnie. Robię małe zakupy i jadę szukać poczty. Jest! Otwarta, jasna – jak zwykle. Tym razem z gniazdkiem elektrycznym, więc mogę podładować tablet, mp3 i telefon. Ta poczta jest stara, dość mała, stoi nad samym jeziorem Yellowstone. W środku jest umiarkowanie ciepło. Dopiero rano zauważę, że przez cały czas było uchylone jedno z okienek.
A noc przyszła zimna, -3°C. Nie udało mi się dziś zrobić 200 km, a mimo to czuję się konkretnie przeorana. Może to też dlatego, że cały czas jestem wysoko – Grant Village jest na 2368 m).
Mapa
Ciąg dalszy
Trans Am Bike Race (5)
Środa, 6 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 189.40 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2088m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kiedy wstaję rano, niebo nie jest już doskonale czarne. To
oznacza tylko tyle, że być może spałam nieco za długo. Jednak wczorajsze
wczesne wstanie, chrapiący współtowarzysze i górzysty dzień spowodowały, że
zdecydowałam się na dłuższą regenerację. Budzę się w dobrej formie. Czuję się
zupełnie nieźle. Popijam izotonika, coś zjadam i zwijam biwak. Pora jechać! Na
niebie świeci księżyc w ostatniej kwadrze. Słońce jeszcze nie wstało. Podziwiam
surową scenerię. Jest perfekcyjnie pusto. Ameryka to wspaniałe miejsce dla
tych, co nie lubią tłumów, zgiełku. Wystarczy wjechać w głąb kraju i można
doświadczyć ciszy i spokoju w ogromnych ilościach. Czasem ta pustka aż
przytłacza.
Naraz góry robią się delikatnie zielone i… miękkie. To trzeba zobaczyć na własne oczy. Wyglądają jak miękkie poduszki. Znowu… myślę o spaniu!
Kończy się jazda w dół. Jeszcze jednak ostra hopka, podobny zjazd i początek większej wspinaczki. Zanim jednak na dobre wbiję się w ścianę, postój w Richland i śniadanie! Podczas śniadania spotykam znowu Johna i Jamesa. Fajnie jest się tasować.
Po śniadaniu we trojkę przystępujemy do podjazdu. John jest z nas najszybszy. James wspina się z podobną szybkością co ja. Jedziemy więc obok siebie wesoło gadając. Raz po raz przeliczam ile nam jeszcze zostało do końca góry. Koniec jest na wysokości 3653 ft (1113 m n.p.m.). Tu cała nasza trójka się zatrzymuje. Chwilę rozmawiamy, po czym zaczynamy zjazd. Początek jest ostry. Chłopaki rozpędzają się mocno i tyle ich widzę. Spotykamy się ponownie dość szybko - ze względu na duże ciepło, trzeba uzupełniać płyny. Miejscowości są daleko od siebie, więc gdy naraz, pośrodku niczego, trafia się stacja paliw ze sklepem, wjeżdżamy tam wszyscy! Obowiązkowo dokupuję picie. Poza tym wykończyłam już jedną całą tubkę kremu przeciwsłonecznego – kupuję więc drugą. A może by tak… przy okazji lody? Dlaczego nie. Trzeba sobie jakoś radzić ze skwarem.
Jemy lody, ładujemy elektronikę i gadamy o niedźwiedziach. Niedługo wjedziemy w rejony, gdzie prawdopodobieństwo spotkania niedźwiedzia będzie znaczne. Z naszej trójki tylko ja mam ze sobą gaz na niedźwiedzie. Dalsza droga to zupełnie odkryty teren, samo słońce i pagórki. Jest mało przyjemnie. W dodatku jakoś tak duszno. Jakby przedburzowo.
W końcu docieram do dużej tamy. Przy tamie tabliczka stanowa. Tak oto opuszczam Oregon, pierwszy ze stanów, przez które prowadzi wyścig. Wjeżdżam do Idaho. A właściwie wchodzę. Zaraz za tabliczką stanową droga wiedzie mocno do góry. W zasadzie mogłam to podjechać. Nie wiem dlaczego szłam. Chyba upał odebrał mi rozum…
Wsiadam więc na rower i jadę. Mija trochę czasu i mogę potężną tamę podziwiać z góry.
Dalsza droga to kompletne pustkowia. Niebo jest pełne chmur, powietrze ciężkie. Góry wydają się przytłaczające i mimo, że odcień mają zielonawy – pozbawione życia. Nie jest to miejsce, w którym fajnie jest być.
Naraz pojawia się miejsce, gdzie można odpocząć od duchoty – „Gateway to Hells Canyon Store and Cafe”! Zajeżdżam - to jedyny tego typu przybytek w okolicy, dalej zaczyna się na dobre duży podjazd. Pod ścianą stoją dwa rowery. Wchodzę do środka – jest przyjemnie chłodno, jest klima. Przy stoliku, nad pizzą pochylają się John i James. Częstują mnie. Pizza jest dobra, więc biorę identyczną dla siebie. Porządna, kaloryczna pizza z serem,sosem pomidorowym i pepperoni. Do tego zimna Cola. Nie ma to jak zdrowe odżywianie!
Podjazd zaczynam jako pierwsza. Gdzieś w połowie dogania mnie John i wyprzedza. Nie ma za to Jamesa. Pewnie, jak ostatnio, jedzie z moją prędkością, domyślam się więc, że mnie nie dogoni. No i nie dogania. Na górze spotykam Johna, no i zaczynamy zjazd. John szybko znika.
Zjazd jest straszny. Tzn. mógłby być wspaniały. Ale nie jest. Wszystko przez szarańczę.
Tego okropnego robactwa jest pełno na drodze.
To okropne robactwo potrafi wysoko skakać!
To okropne robactwo jest wprost przerażające!
Mimo upału, mam gęsią skórkę. Jadę cała w strachu. Czuję, że w żadnym wypadku nie mogę się zatrzymać, bo jeszcze TO na mnie wskoczy! A fe!!!!
Droga jest ruda od szarańczy. Tej skaczącej, tej łażącej i tej rozjechanej przez samochody.
Za żadną cenę nie zgodziłabym się robić tego zjazdu po raz drugi, w takich warunkach. Jednocześnie się cieszę, że jest to zjazd, a nie podjazd. Powolnego gramolenia się pod górę pośród szarańczy wolę sobie nawet nie wyobrażać! Kiedy tak jadę w dół, coś żądli mnie w prawą łydkę. Auć! Boli!
Zjazd kończy się w Cambridge. Tam staję na stacji. Opatruję użądlenie. Wygląda niegroźnie. Mały, czerwony punkcik i nic poza tym. Dojeżdża James. Johna już dawno nie ma. Teraz droga delikatnie się wspina, przez ok. 30 km. Następnie jest zjazd i trochę płaskiej drogi co Council. Kupuję jedzenie i picie na wieczór przed snem i na jutrzejszy poranek. Spotykam Jamesa. Bierze kawę i jedzie z nią do parku. Mówi, że będzie w tym parku spał. Jestem zaskoczona – kawa tuż przed snem? Śmieje się. Mówi, że może pić kawę i zaraz potem spać. Patrzę na niebo. Jeszcze nie jest ciemno, choć niedługo będzie. Przez chwilę myślę, czy też iść spać do parku. Ale decyduję, że jednak pojadę dalej. Przede mną spory podjazd. Jestem przekonana, że dziś już nie zdołam dotrzeć do New Meadows. Jednak podjadę tak blisko miasteczka, jak tylko się da.
Z miejscówką jest pewien problem. Kilometry pod górę uciekają powoli. Robi się coraz bardziej ciemno. Dookoła pustkowia i nie bardzo jest gdzie się schować. W dodatku prawie wszystko jest pogrodzone. Trochę żałuję, że nie zostałam w parku. No ale cóż…. Jadę i w końcu trafiam – wjazd na czyjeś gospodarstwo. Dom stoi po drugiej stronie ulicy. Nikogo nie ma na zewnątrz, nikt nie stoi w oknie, nie ma szczekających psów. Wbijam się więc w zarośla. I…. mimo, że jestem w zaroślach, moim namiotem szarpie wiatr. Szarpnie mocno przez calutką noc.
Mapa
Ciąg dalszy
Naraz góry robią się delikatnie zielone i… miękkie. To trzeba zobaczyć na własne oczy. Wyglądają jak miękkie poduszki. Znowu… myślę o spaniu!
Kończy się jazda w dół. Jeszcze jednak ostra hopka, podobny zjazd i początek większej wspinaczki. Zanim jednak na dobre wbiję się w ścianę, postój w Richland i śniadanie! Podczas śniadania spotykam znowu Johna i Jamesa. Fajnie jest się tasować.
Po śniadaniu we trojkę przystępujemy do podjazdu. John jest z nas najszybszy. James wspina się z podobną szybkością co ja. Jedziemy więc obok siebie wesoło gadając. Raz po raz przeliczam ile nam jeszcze zostało do końca góry. Koniec jest na wysokości 3653 ft (1113 m n.p.m.). Tu cała nasza trójka się zatrzymuje. Chwilę rozmawiamy, po czym zaczynamy zjazd. Początek jest ostry. Chłopaki rozpędzają się mocno i tyle ich widzę. Spotykamy się ponownie dość szybko - ze względu na duże ciepło, trzeba uzupełniać płyny. Miejscowości są daleko od siebie, więc gdy naraz, pośrodku niczego, trafia się stacja paliw ze sklepem, wjeżdżamy tam wszyscy! Obowiązkowo dokupuję picie. Poza tym wykończyłam już jedną całą tubkę kremu przeciwsłonecznego – kupuję więc drugą. A może by tak… przy okazji lody? Dlaczego nie. Trzeba sobie jakoś radzić ze skwarem.
Jemy lody, ładujemy elektronikę i gadamy o niedźwiedziach. Niedługo wjedziemy w rejony, gdzie prawdopodobieństwo spotkania niedźwiedzia będzie znaczne. Z naszej trójki tylko ja mam ze sobą gaz na niedźwiedzie. Dalsza droga to zupełnie odkryty teren, samo słońce i pagórki. Jest mało przyjemnie. W dodatku jakoś tak duszno. Jakby przedburzowo.
W końcu docieram do dużej tamy. Przy tamie tabliczka stanowa. Tak oto opuszczam Oregon, pierwszy ze stanów, przez które prowadzi wyścig. Wjeżdżam do Idaho. A właściwie wchodzę. Zaraz za tabliczką stanową droga wiedzie mocno do góry. W zasadzie mogłam to podjechać. Nie wiem dlaczego szłam. Chyba upał odebrał mi rozum…
Wsiadam więc na rower i jadę. Mija trochę czasu i mogę potężną tamę podziwiać z góry.
Dalsza droga to kompletne pustkowia. Niebo jest pełne chmur, powietrze ciężkie. Góry wydają się przytłaczające i mimo, że odcień mają zielonawy – pozbawione życia. Nie jest to miejsce, w którym fajnie jest być.
Naraz pojawia się miejsce, gdzie można odpocząć od duchoty – „Gateway to Hells Canyon Store and Cafe”! Zajeżdżam - to jedyny tego typu przybytek w okolicy, dalej zaczyna się na dobre duży podjazd. Pod ścianą stoją dwa rowery. Wchodzę do środka – jest przyjemnie chłodno, jest klima. Przy stoliku, nad pizzą pochylają się John i James. Częstują mnie. Pizza jest dobra, więc biorę identyczną dla siebie. Porządna, kaloryczna pizza z serem,sosem pomidorowym i pepperoni. Do tego zimna Cola. Nie ma to jak zdrowe odżywianie!
Podjazd zaczynam jako pierwsza. Gdzieś w połowie dogania mnie John i wyprzedza. Nie ma za to Jamesa. Pewnie, jak ostatnio, jedzie z moją prędkością, domyślam się więc, że mnie nie dogoni. No i nie dogania. Na górze spotykam Johna, no i zaczynamy zjazd. John szybko znika.
Zjazd jest straszny. Tzn. mógłby być wspaniały. Ale nie jest. Wszystko przez szarańczę.
Tego okropnego robactwa jest pełno na drodze.
To okropne robactwo potrafi wysoko skakać!
To okropne robactwo jest wprost przerażające!
Mimo upału, mam gęsią skórkę. Jadę cała w strachu. Czuję, że w żadnym wypadku nie mogę się zatrzymać, bo jeszcze TO na mnie wskoczy! A fe!!!!
Droga jest ruda od szarańczy. Tej skaczącej, tej łażącej i tej rozjechanej przez samochody.
Za żadną cenę nie zgodziłabym się robić tego zjazdu po raz drugi, w takich warunkach. Jednocześnie się cieszę, że jest to zjazd, a nie podjazd. Powolnego gramolenia się pod górę pośród szarańczy wolę sobie nawet nie wyobrażać! Kiedy tak jadę w dół, coś żądli mnie w prawą łydkę. Auć! Boli!
Zjazd kończy się w Cambridge. Tam staję na stacji. Opatruję użądlenie. Wygląda niegroźnie. Mały, czerwony punkcik i nic poza tym. Dojeżdża James. Johna już dawno nie ma. Teraz droga delikatnie się wspina, przez ok. 30 km. Następnie jest zjazd i trochę płaskiej drogi co Council. Kupuję jedzenie i picie na wieczór przed snem i na jutrzejszy poranek. Spotykam Jamesa. Bierze kawę i jedzie z nią do parku. Mówi, że będzie w tym parku spał. Jestem zaskoczona – kawa tuż przed snem? Śmieje się. Mówi, że może pić kawę i zaraz potem spać. Patrzę na niebo. Jeszcze nie jest ciemno, choć niedługo będzie. Przez chwilę myślę, czy też iść spać do parku. Ale decyduję, że jednak pojadę dalej. Przede mną spory podjazd. Jestem przekonana, że dziś już nie zdołam dotrzeć do New Meadows. Jednak podjadę tak blisko miasteczka, jak tylko się da.
Z miejscówką jest pewien problem. Kilometry pod górę uciekają powoli. Robi się coraz bardziej ciemno. Dookoła pustkowia i nie bardzo jest gdzie się schować. W dodatku prawie wszystko jest pogrodzone. Trochę żałuję, że nie zostałam w parku. No ale cóż…. Jadę i w końcu trafiam – wjazd na czyjeś gospodarstwo. Dom stoi po drugiej stronie ulicy. Nikogo nie ma na zewnątrz, nikt nie stoi w oknie, nie ma szczekających psów. Wbijam się więc w zarośla. I…. mimo, że jestem w zaroślach, moim namiotem szarpie wiatr. Szarpnie mocno przez calutką noc.
Mapa
Ciąg dalszy
Dolnośląska Jesień (2)
Sobota, 30 września 2017 Kategoria do 200, Kocia czytelnia
Km: | 173.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1217m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Poranek jest chłodny. 5 stopni
powyżej zera. Piję kawę 3w1, jem śniadanie i przedzieram się przez
chwastowisko do drogi. Idąc zdejmuję spacerującego po rękawiczce kleszcza.
Prawie każda miejscowość, przez którą jadę ma zachowaną starą, zabytkową drogę - jest to kamienny bruk. Okropne do jazdy są te bruki, nic
przyjemnego wytrząsać się na nich. Na szczęście to nigdy nie trwa długo. Wraz z
końcem zabudowań, wraca każdorazowo asfalt. W końcu to nie lubuskie lecz
dolnośląskie!
W Legnickim Polu uwagę zwraca bazylika pw. św. Jadwigi. Jest ogromna i ten ogrom w tak niedużej wiosce może zaskakiwać. Okazuje się, że jest ona częścią byłego zespołu klasztornego Benedyktynów. Jedną z ostatnich wiosek, gdzie trzęsę się na kamiennym bruku jest Winnica. Brukowany zjazd jest na aluminiowym rowerze bez jakiejkolwiek amortyzacji wyjątkowo nieprzyjemny i wstrząsający. Świat skacze mi przed oczami i czuję, że nie do końca panuję nad sytuacją. Oddycham z ulgą, gdy wreszcie to wytrząsanie się kończy.
Kiedy osiągam Chojnów, jest około południa. Jestem już mocno głodna, więc zachęcona smakowitymi zapachami wchodzę do pizzerii w centrum. Zamiast pizzy wolę jednak makaron, który nie jest tak ciężki i po którym jest łatwiej z powrotem wsiąść na rower. Kiedy ruszam, trasa odbija na południe i muszę walczyć z mocnym, zimnym wiatrem. Docieram do Olszanicy. Wieś jest długa, a droga przez nią idąca w całości wiedzie pod górę.
Bolesławiec jest jedynym na trasie miasteczkiem, którego nie zwiedzam. W drodze do centrum spotykam dużą grupę podpitych młodych facetów. Krzyczą do mnie "oddawaj rower!" i wytaczają się całą gromadą z chodnika na ulicę. Uciekam więc czym prędzej i kompletnie mija mi ochota na odwiedzenie rynku. Wyjazd z miasta jest beznadziejny. Drogi w remoncie, pozrywane asfalty. Kiedy w końcu mam odbić w bok, okazuje się, że moja droga jest kompletnie nieprzejezdna po horyzont! Zakaz wjazdu, remont, góry piachu, ciężki sprzęt drogowy. No nie da się! Chwila nad GPSem i widzę alternatywny wyjazd. Zawracam z kilometr. Próbuję tego wyjazdu i nie udaje się! Droga niespodziewanie kończy się bramą i terenem wojskowym. Muszę wrócić do tamtego remontowanego odcinka i zrobić duży objazd. Mam już naprawdę dość Bolesławca! Sprawdzam, czy przez te objazdy nie uciekła mi żadna z gmin do zaliczenia. Wygląda na to, że na szczęście nie. Mogę spokojnie toczyć się dalej.
PrzedNowymi Jaroszewicami teren robi się pagórkowaty. Ciągle coś podjeżdżam, albo zjeżdżam. Drogi są wąskie, z dobrą nawierzchnią i z praktycznie zerowym ruchem. Widoczki świetne. Jadąc obserwuję jesienne prace polowe, praca wre! Jesień na dobre gości już na polach i w lasach. Kolorowe liście lecą z drzew. Wczesnym wieczorem docieram do Nowogrodźca, a potem, już z włączonymi lampkami, do Gościszowa, w którym na chwilę zatrzymuję się przy ruinach zamku.
Na sam koniec dnia robię podjazd przed Wolbromowem, a kiedy wzniesienie kończy się w lesie, szukam miejscówki. Jest już mocno szaro. Las wydaje się dobrym miejscem na nocleg. Jednak po krótkim spacerze wśród drzew widzę, że nic z tego nie będzie. Znowu jakieś jeżyny! Wychodzę więc z lasu i jadę kawałek dalej. Po drugiej stronie drogi las przechodzi w pole. Od drogi oddziela je gęstwina krzewów. Idealnie! Pole jest już zaorane, więc bez trudu idę kawałek jego skrajem.
Namiot stawiam, w linii prostej, może 10 m od drogi. Kiedy jem obiad, słyszę jak ktoś z przejeżdżającego drogą samochodu wyrzuca na ulicę szklaną butelkę. Brzęk tłuczonego szkła niesie się w wieczornej ciszy, a wraz z nim dzikie, imprezowe wrzaski z oddalającego się już samochodu.
Mapa:
Zdjęcia
Zaliczone gminy: Malczyce, Ruja, Legnickie Pole, Krotoszyce, Chojnów - teren wiejski, Chojnów - miasto, Zagrodno, Warta Bolesławiecka, Bolesławiec - miasto, Nowogrodziec (10 gmin).
Ciąg dalszy
W Legnickim Polu uwagę zwraca bazylika pw. św. Jadwigi. Jest ogromna i ten ogrom w tak niedużej wiosce może zaskakiwać. Okazuje się, że jest ona częścią byłego zespołu klasztornego Benedyktynów. Jedną z ostatnich wiosek, gdzie trzęsę się na kamiennym bruku jest Winnica. Brukowany zjazd jest na aluminiowym rowerze bez jakiejkolwiek amortyzacji wyjątkowo nieprzyjemny i wstrząsający. Świat skacze mi przed oczami i czuję, że nie do końca panuję nad sytuacją. Oddycham z ulgą, gdy wreszcie to wytrząsanie się kończy.
Kiedy osiągam Chojnów, jest około południa. Jestem już mocno głodna, więc zachęcona smakowitymi zapachami wchodzę do pizzerii w centrum. Zamiast pizzy wolę jednak makaron, który nie jest tak ciężki i po którym jest łatwiej z powrotem wsiąść na rower. Kiedy ruszam, trasa odbija na południe i muszę walczyć z mocnym, zimnym wiatrem. Docieram do Olszanicy. Wieś jest długa, a droga przez nią idąca w całości wiedzie pod górę.
Bolesławiec jest jedynym na trasie miasteczkiem, którego nie zwiedzam. W drodze do centrum spotykam dużą grupę podpitych młodych facetów. Krzyczą do mnie "oddawaj rower!" i wytaczają się całą gromadą z chodnika na ulicę. Uciekam więc czym prędzej i kompletnie mija mi ochota na odwiedzenie rynku. Wyjazd z miasta jest beznadziejny. Drogi w remoncie, pozrywane asfalty. Kiedy w końcu mam odbić w bok, okazuje się, że moja droga jest kompletnie nieprzejezdna po horyzont! Zakaz wjazdu, remont, góry piachu, ciężki sprzęt drogowy. No nie da się! Chwila nad GPSem i widzę alternatywny wyjazd. Zawracam z kilometr. Próbuję tego wyjazdu i nie udaje się! Droga niespodziewanie kończy się bramą i terenem wojskowym. Muszę wrócić do tamtego remontowanego odcinka i zrobić duży objazd. Mam już naprawdę dość Bolesławca! Sprawdzam, czy przez te objazdy nie uciekła mi żadna z gmin do zaliczenia. Wygląda na to, że na szczęście nie. Mogę spokojnie toczyć się dalej.
PrzedNowymi Jaroszewicami teren robi się pagórkowaty. Ciągle coś podjeżdżam, albo zjeżdżam. Drogi są wąskie, z dobrą nawierzchnią i z praktycznie zerowym ruchem. Widoczki świetne. Jadąc obserwuję jesienne prace polowe, praca wre! Jesień na dobre gości już na polach i w lasach. Kolorowe liście lecą z drzew. Wczesnym wieczorem docieram do Nowogrodźca, a potem, już z włączonymi lampkami, do Gościszowa, w którym na chwilę zatrzymuję się przy ruinach zamku.
Na sam koniec dnia robię podjazd przed Wolbromowem, a kiedy wzniesienie kończy się w lesie, szukam miejscówki. Jest już mocno szaro. Las wydaje się dobrym miejscem na nocleg. Jednak po krótkim spacerze wśród drzew widzę, że nic z tego nie będzie. Znowu jakieś jeżyny! Wychodzę więc z lasu i jadę kawałek dalej. Po drugiej stronie drogi las przechodzi w pole. Od drogi oddziela je gęstwina krzewów. Idealnie! Pole jest już zaorane, więc bez trudu idę kawałek jego skrajem.
Namiot stawiam, w linii prostej, może 10 m od drogi. Kiedy jem obiad, słyszę jak ktoś z przejeżdżającego drogą samochodu wyrzuca na ulicę szklaną butelkę. Brzęk tłuczonego szkła niesie się w wieczornej ciszy, a wraz z nim dzikie, imprezowe wrzaski z oddalającego się już samochodu.
Mapa:
Zdjęcia
Zaliczone gminy: Malczyce, Ruja, Legnickie Pole, Krotoszyce, Chojnów - teren wiejski, Chojnów - miasto, Zagrodno, Warta Bolesławiecka, Bolesławiec - miasto, Nowogrodziec (10 gmin).
Ciąg dalszy
MRDP (9)
Poniedziałek, 28 sierpnia 2017 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, MRDP 2017
Km: | 165.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 11:29 | km/h: | 14.39 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2398m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Budzik dzwoni w środku nocy. Chwilę trwa, nim dociera do
mnie, że właśnie trwa mój urlop wypoczynkowy. Mimo zmęczenia z radością zbieram
się do jazdy. Wypocznę na podjeździe do Karłowa. Oczywiście jest ciemno, choć
im dalej pod górę, tym tak jakby jaśniej – idzie nowy dzień. Kolano boli i cała
radość ucieka. Boli na tyle, że podjazd zamienia się w podejście. To straszne,
bo tu wcale nie jest jakoś wielce stromo. Podjazd jakich wiele. W dodatku
ogarnia mnie senność. Morfeusz czai się za każdym drzewem. Wiedzę go jak ziewa,
słania się na nogach, jak leży z boku drogi i chrapie. „Chodź, padnij i ty” –
zdaje się zachęcać. Godzina 7:32 – w końcu daję się przekonać. Zalegam pod wiatą. Nie
przeszkadza mi chłód. Odpływam na jakieś 15 minut. Godzinę później, znowu
wpadam w objęcia Morfeusza. Uwziął się, czy jak?
Tłumaczów, Krajanów i Dworki. W sumie aż do Głuszycy. Są to same dziury i wertepy oraz niekończące się podjazdy i zjazdy. Kolano nie chce przestać boleć i nastrój mam przez to coraz gorszy. W okolicach Głuszycy spotykam kibiców na rowerach. Gadamy sobie, jadą chwilę obok, robią fotki, a w samej Głuszycy wskazują miejsce, gdzie można zjeść smaczny obiadek, dodają, że wielu maratończyków tu właśnie jadło. Jest dość wcześnie, ale bardzo chętnie zjem coś ciepłego. Wbijam.
11:02 – nadaję na relację sms: Obiad w Gluszycy. Spotkalam Kibicow. Milo, ze ktos kibicuje kociemu ogonkowi.
Do Mieroszowa jest skakanie po górkach. W mieście coś dziwnego dzieje się z moim GPS. Najpierw wyświetla jakąś długą litanię napisów, a potem ułożone koncentrycznie kolorowe prostokąty. W życiu nie widziałam takiego dziwactwa. Wyjmuję baterie (normalnie wyłączyć nie idzie) i uruchamiam ponownie. Na szczęście działa.
Kiedy docieram do Lubawki, jest gorąco. Kolano boli w najlepsze, a tu jeszcze na horyzoncie jest podjazd przed Kowarami. Kręcę głównie lewą nogą, aby mniej bolało. Kiedy udaje mi się wreszcie zmielić ten podjazd, chce mi się płakać. Wygląda to bardzo nieciekawie. Zdaję sobie sprawę z tego, że dalej z takim bólem nie da się jechać. W perspektywie widzę wycof. Jednak póki co, jest zjazd do Kowar. Na wylocie z miejscowości zatrzymuję się. Siadam przy drodze na ziemi i przestawiam blok w bucie. Bardzo nie lubię kombinować z ustawieniami, ale w tym momencie nie mam już nic do stracenia. W tym czasie dogania i wyprzedza mnie Zuza. Jadę kawałek. Jest źle. Ponowne przestawienie. Spotykam kibica na rowerze, jest niezwykle sympatyczny, ma na imię Jarek. Robi mi parę fotek, rozmawia, jedzie obok. Niestety niewiele może się nacieszyć tą jazdą ze mną, bo ja znowu muszę się zatrzymać i przestawić blok oraz rozmasować kolano. Walczę o swoje być albo nie być na tym maratonie. Z Jarkiem rozjeżdżamy się w swoje strony na rondzie.
Fot. Jarek
Tuż za rondem stoi Zuza. Jest zdenerwowana. Mówi, że potrącił ją przed chwilą samochód. Na szczęście skończyło się na strachu - jest cała i jej rower też. Wkrótce spotykamy się przy spożywczaku. Robimy małe zakupy, siadamy na schodkach. Jest ciepły, letni dzień. Dwie dziewczyny z rowerami siedzą sobie pod sklepem. Widok, jakich wiele. Nikt by nie pomyślał, że właśnie jedziemy ultra maraton. Opowiadam o problemie z kolanem o tym, że być może będę musiała się wycofać i życzę jej powodzenia na dalszej trasie, przewidując (jak się później okazało – słusznie), że już więcej się nie spotkamy przed metą.
Zjeżdżając nad Sosnówkę, płaczę w głos. To przecież nie tak miało być. Oczy okropnie szczypią - łzy, pot, krem do opalania – mam w nich wszystko. W Piechowicach idę do apteki. Kupuję bandaż elastyczny i leki przeciwbólowe. Pluję sobie w brodę, że w Nowym Żmigrodzie odesłałam paczką do domu zapasowe wkładki i klin do butów oraz plastry do tapingu. Pierwsze obandażowanie kolana jest za mocne – prawie nie mogę zgiąć nogi. Owijam więc ponownie – lżej.
Ostrego podjazdu do Szklarskiej Poręby nie jestem w stanie zrobić. Jest to zatem długie podejście. Dalej się wypłaszcza i jako tako jadę, a potem następuje zjazd do Świeradowa, mety GMRDP. Spotykam tu kibica w samochodzie. Chwilę rozmawiamy. Pyta o plany na noc. Mówię, że będę szukała noclegu. Odpowiada, że w Świeradowie trudno o kwaterę, raczej są tu same hotele. Proponuje pomoc w szukaniu, sięga po telefon…. Stop! Szybko gadam, że ja z kat. Solo, więc nie może mi w niczym pomóc. No i to tyle. Kolega mówi mi jeszcze, że Zuza i Olaf są już na podjeździe i chyba w nocy też pojadą,życzy mi powodzenia i ucieka.
Ja już nigdzie dalej dziś nie pojadę... Na liczniku zaledwie 165 km...
Trudno. Kolano musi odpocząć. Choć nie wiem, czy to cokolwiek da. Trochę jadę, trochę idę rozglądając się za miejscówką noclegową. Zaczyna się podjazd, z boku drogi jest jakieś ogrodzenie, za ogrodzeniem czarno. Furtka. Uchylam. Boisko piłkarskie! Równa trawka, płasko, kompletnie pusto. Namiot ustawiam w miejscu, z którego oddaje się rzut rożny.
Mapa:
ZDJĘCIA
Ciąg dalszy
Tłumaczów, Krajanów i Dworki. W sumie aż do Głuszycy. Są to same dziury i wertepy oraz niekończące się podjazdy i zjazdy. Kolano nie chce przestać boleć i nastrój mam przez to coraz gorszy. W okolicach Głuszycy spotykam kibiców na rowerach. Gadamy sobie, jadą chwilę obok, robią fotki, a w samej Głuszycy wskazują miejsce, gdzie można zjeść smaczny obiadek, dodają, że wielu maratończyków tu właśnie jadło. Jest dość wcześnie, ale bardzo chętnie zjem coś ciepłego. Wbijam.
11:02 – nadaję na relację sms: Obiad w Gluszycy. Spotkalam Kibicow. Milo, ze ktos kibicuje kociemu ogonkowi.
Do Mieroszowa jest skakanie po górkach. W mieście coś dziwnego dzieje się z moim GPS. Najpierw wyświetla jakąś długą litanię napisów, a potem ułożone koncentrycznie kolorowe prostokąty. W życiu nie widziałam takiego dziwactwa. Wyjmuję baterie (normalnie wyłączyć nie idzie) i uruchamiam ponownie. Na szczęście działa.
Kiedy docieram do Lubawki, jest gorąco. Kolano boli w najlepsze, a tu jeszcze na horyzoncie jest podjazd przed Kowarami. Kręcę głównie lewą nogą, aby mniej bolało. Kiedy udaje mi się wreszcie zmielić ten podjazd, chce mi się płakać. Wygląda to bardzo nieciekawie. Zdaję sobie sprawę z tego, że dalej z takim bólem nie da się jechać. W perspektywie widzę wycof. Jednak póki co, jest zjazd do Kowar. Na wylocie z miejscowości zatrzymuję się. Siadam przy drodze na ziemi i przestawiam blok w bucie. Bardzo nie lubię kombinować z ustawieniami, ale w tym momencie nie mam już nic do stracenia. W tym czasie dogania i wyprzedza mnie Zuza. Jadę kawałek. Jest źle. Ponowne przestawienie. Spotykam kibica na rowerze, jest niezwykle sympatyczny, ma na imię Jarek. Robi mi parę fotek, rozmawia, jedzie obok. Niestety niewiele może się nacieszyć tą jazdą ze mną, bo ja znowu muszę się zatrzymać i przestawić blok oraz rozmasować kolano. Walczę o swoje być albo nie być na tym maratonie. Z Jarkiem rozjeżdżamy się w swoje strony na rondzie.
Fot. Jarek
Tuż za rondem stoi Zuza. Jest zdenerwowana. Mówi, że potrącił ją przed chwilą samochód. Na szczęście skończyło się na strachu - jest cała i jej rower też. Wkrótce spotykamy się przy spożywczaku. Robimy małe zakupy, siadamy na schodkach. Jest ciepły, letni dzień. Dwie dziewczyny z rowerami siedzą sobie pod sklepem. Widok, jakich wiele. Nikt by nie pomyślał, że właśnie jedziemy ultra maraton. Opowiadam o problemie z kolanem o tym, że być może będę musiała się wycofać i życzę jej powodzenia na dalszej trasie, przewidując (jak się później okazało – słusznie), że już więcej się nie spotkamy przed metą.
Zjeżdżając nad Sosnówkę, płaczę w głos. To przecież nie tak miało być. Oczy okropnie szczypią - łzy, pot, krem do opalania – mam w nich wszystko. W Piechowicach idę do apteki. Kupuję bandaż elastyczny i leki przeciwbólowe. Pluję sobie w brodę, że w Nowym Żmigrodzie odesłałam paczką do domu zapasowe wkładki i klin do butów oraz plastry do tapingu. Pierwsze obandażowanie kolana jest za mocne – prawie nie mogę zgiąć nogi. Owijam więc ponownie – lżej.
Ostrego podjazdu do Szklarskiej Poręby nie jestem w stanie zrobić. Jest to zatem długie podejście. Dalej się wypłaszcza i jako tako jadę, a potem następuje zjazd do Świeradowa, mety GMRDP. Spotykam tu kibica w samochodzie. Chwilę rozmawiamy. Pyta o plany na noc. Mówię, że będę szukała noclegu. Odpowiada, że w Świeradowie trudno o kwaterę, raczej są tu same hotele. Proponuje pomoc w szukaniu, sięga po telefon…. Stop! Szybko gadam, że ja z kat. Solo, więc nie może mi w niczym pomóc. No i to tyle. Kolega mówi mi jeszcze, że Zuza i Olaf są już na podjeździe i chyba w nocy też pojadą,życzy mi powodzenia i ucieka.
Ja już nigdzie dalej dziś nie pojadę... Na liczniku zaledwie 165 km...
Trudno. Kolano musi odpocząć. Choć nie wiem, czy to cokolwiek da. Trochę jadę, trochę idę rozglądając się za miejscówką noclegową. Zaczyna się podjazd, z boku drogi jest jakieś ogrodzenie, za ogrodzeniem czarno. Furtka. Uchylam. Boisko piłkarskie! Równa trawka, płasko, kompletnie pusto. Namiot ustawiam w miejscu, z którego oddaje się rzut rożny.
Mapa:
ZDJĘCIA
Ciąg dalszy
Kotlin - Wrocław (2)
Sobota, 15 lipca 2017 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście
Uczestnicy
Km: | 195.70 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 508m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Budzik nie jest potrzebny. Budzę się sama dlatego, że robi się jasno. Zerkam na zegarek: 4 nad ranem. No nie! Jest sobota, nie chcę wstawać tak wcześnie. Obracam się więc na drugi bok i próbuję spać dalej. Niestety nie bardzo mi to spanie wychodzi. Wiercę się trochę, mija pół godzinki i dochodzę do wniosku, że chętnie wypiję gorącą kawę 3w1. Czyli jednak pora wstać. Jest rześko - tylko 10 stopni. Moje wysokie zarośla całe są w rosie i w... ślimakach.
Rozległe, puste, polne przestrzenie towarzyszą mi jeszcze przez ponad 30 km. Co za niesamowita monotonia! Trochę bardziej zielono robi się jedynie nad Prosną, ale potem są znowu tylko pola. W końcu jednak robi się ciekawiej - pojawiają się lasy, a nawet zbiorniki wodne.
Wyjątkowo nieprzyjemne okazują się miasteczka. Odolanów, z dużym ruchem samochodowym, wydaje mi się wprost okropny, uciekam więc z niego czym prędzej. Pierwszą przerwę robię nad Zalewem Sośnie. Przy drewnianym stoliku zjadam drożdżówkę. Naraz słyszę czyiś głos. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że dochodzi on z... Zalewu. To zupełnie zaskakujące - środkiem Zalewu idzie jakiś facet. Wody ma raz po pas, raz po ramiona. Musi być bardzo płytko. Rozmawia z kimś kto chyba stoi na brzegu. Dobre kilkadziesiąt metrów od niego.
Miłą niespodzianką jest wioska o nazwie Kocina. Poza nazwą niestety nie znajduję tu niczego ciekawego, w dodatku asfalt jest mocno zniszczony. Dla kontrastu DK25 jest gładka i równa. Mimo to, jazda krajówką nie jest przyjemna. Po Odolanowie to drugie dziś miejsce, w którym nie chcę zbyt długo być, przyspieszam więc i tak osiągam Międzybórz, a wraz z nim Orlen. To dopiero 10 km od postoju nad Zalewem Sośnie, jednak nie potrafię sobie odmówić wypicia kawy.
Na stacji jest tłoczno, ciasno i duszno. W dodatku kawa jest wyjątkowo gorąca i nie idzie jej szybko wypić. Muszę więc chwilę gnieść się w tym tłumku i duchocie. Po wypiciu kawy i zjedzeniu zapiekanki, z prawdziwą ulgą wychodzę na zewnątrz. Krajówki zostały już na szczęście ostatnie metry.
Pogoda zaczyna się psuć. Na niebie wiszą ciężkie chmury. Wszystko wskazuje na to, że prognozy się sprawdzą i popada... a może jednak nie? Raz po raz przebija słońce i wtedy wraca miłe ciepło. Jadę drogą równoległą do S8. To chyba stara krajówka, bo szosa jest szeroka, z porządnym poboczem. Do tego równa. Świetnie się jeździ takimi drogami.
W Oleśnicy, podobnie jak w Odolanowie, ruch jest duży. Jest to więc drugie miasteczko, z którego szybciutko uciekam. Przed wjazdem do Wrocławia odbijam jeszcze na chwilę na północ, by zaliczyć gminę Dobroszyce. Szare niebo robi się sine. Zrywa się porywisty wiatr i zaczyna lać. Spada na mnie ściana wody. Nie zatrzymuję się - to bez sensu i tak jestem mokruteńka. Jaki jest więc sens ubierać kurtkę przeciwdeszczową? Jadę do pierwszej napotkanej wiaty przystankowej i przeczekuję resztę tej niesamowitej ulewy.
A po ulewie... jakby nigdy nic, wychodzi słońce i robi się wprost gorąco. Szybko wysycham, jedynie buty pozostają mokre dłużej. Do Wrocławia wjeżdżam mało ruchliwymi, lokalnymi drogami. W oddali widzę chmury kłębiące się nad Ślężą. Na mnie jednak tego dnia nie spada już ani jedna kropla deszczu.
Wyjazd kończę w gościnie u czarnegokotka. Spędzamy bardzo mile czas na pogaduszkach, jedzeniu pysznych potraw i nocnym zwiedzaniu Starego Miasta. Sobotę kończymy głęboko w nocy, właściwie jest to już niedziela. Kotek i Kot idą przez rozbawiony, nocny Wrocław. Jeden jest czarny, drugi różowy. Chociaż.... w nocy wszystkie Koty są czarne :)
Rozległe, puste, polne przestrzenie towarzyszą mi jeszcze przez ponad 30 km. Co za niesamowita monotonia! Trochę bardziej zielono robi się jedynie nad Prosną, ale potem są znowu tylko pola. W końcu jednak robi się ciekawiej - pojawiają się lasy, a nawet zbiorniki wodne.
Wyjątkowo nieprzyjemne okazują się miasteczka. Odolanów, z dużym ruchem samochodowym, wydaje mi się wprost okropny, uciekam więc z niego czym prędzej. Pierwszą przerwę robię nad Zalewem Sośnie. Przy drewnianym stoliku zjadam drożdżówkę. Naraz słyszę czyiś głos. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że dochodzi on z... Zalewu. To zupełnie zaskakujące - środkiem Zalewu idzie jakiś facet. Wody ma raz po pas, raz po ramiona. Musi być bardzo płytko. Rozmawia z kimś kto chyba stoi na brzegu. Dobre kilkadziesiąt metrów od niego.
Miłą niespodzianką jest wioska o nazwie Kocina. Poza nazwą niestety nie znajduję tu niczego ciekawego, w dodatku asfalt jest mocno zniszczony. Dla kontrastu DK25 jest gładka i równa. Mimo to, jazda krajówką nie jest przyjemna. Po Odolanowie to drugie dziś miejsce, w którym nie chcę zbyt długo być, przyspieszam więc i tak osiągam Międzybórz, a wraz z nim Orlen. To dopiero 10 km od postoju nad Zalewem Sośnie, jednak nie potrafię sobie odmówić wypicia kawy.
Na stacji jest tłoczno, ciasno i duszno. W dodatku kawa jest wyjątkowo gorąca i nie idzie jej szybko wypić. Muszę więc chwilę gnieść się w tym tłumku i duchocie. Po wypiciu kawy i zjedzeniu zapiekanki, z prawdziwą ulgą wychodzę na zewnątrz. Krajówki zostały już na szczęście ostatnie metry.
Pogoda zaczyna się psuć. Na niebie wiszą ciężkie chmury. Wszystko wskazuje na to, że prognozy się sprawdzą i popada... a może jednak nie? Raz po raz przebija słońce i wtedy wraca miłe ciepło. Jadę drogą równoległą do S8. To chyba stara krajówka, bo szosa jest szeroka, z porządnym poboczem. Do tego równa. Świetnie się jeździ takimi drogami.
W Oleśnicy, podobnie jak w Odolanowie, ruch jest duży. Jest to więc drugie miasteczko, z którego szybciutko uciekam. Przed wjazdem do Wrocławia odbijam jeszcze na chwilę na północ, by zaliczyć gminę Dobroszyce. Szare niebo robi się sine. Zrywa się porywisty wiatr i zaczyna lać. Spada na mnie ściana wody. Nie zatrzymuję się - to bez sensu i tak jestem mokruteńka. Jaki jest więc sens ubierać kurtkę przeciwdeszczową? Jadę do pierwszej napotkanej wiaty przystankowej i przeczekuję resztę tej niesamowitej ulewy.
A po ulewie... jakby nigdy nic, wychodzi słońce i robi się wprost gorąco. Szybko wysycham, jedynie buty pozostają mokre dłużej. Do Wrocławia wjeżdżam mało ruchliwymi, lokalnymi drogami. W oddali widzę chmury kłębiące się nad Ślężą. Na mnie jednak tego dnia nie spada już ani jedna kropla deszczu.
Wyjazd kończę w gościnie u czarnegokotka. Spędzamy bardzo mile czas na pogaduszkach, jedzeniu pysznych potraw i nocnym zwiedzaniu Starego Miasta. Sobotę kończymy głęboko w nocy, właściwie jest to już niedziela. Kotek i Kot idą przez rozbawiony, nocny Wrocław. Jeden jest czarny, drugi różowy. Chociaż.... w nocy wszystkie Koty są czarne :)
Mapa:
Zdjęcia
Zaliczone gminy: Godziesze Wielkie, Sośnie, Międzybórz, Kobyla Góra, Syców, Dziadowa Kłoda, Dobroszyce (7 gmin).
Ciąg dalszy
Wakacje na Ścianie 4
Wtorek, 13 czerwca 2017 Kategoria do 200, Kocia czytelnia
Uczestnicy
Km: | 162.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 703m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dziś na długi czas dosłownie przyklejamy się do granicy. Początkowo polsko - białoruskiej, potem polsko - ukraińskiej.
Udaje nam się przejechać niecałe 20 km (lecimy akurat ścieżkami rowerowymi przez Włodawę) i wtedy z posesji na dużej prędkości wyjeżdża samochód. Prawie ląduję na jego masce. Udaje mi się wyhamować i mocno skręcić kierownicę, by nie doszło do wypadku. To mogło skończyć się fatalnie. Zatrzymujemy ten samochód i robimy kierowcy mega awanturę. Niestety w nerwach żadne z nas nie wzywa policji, ani nie robi zdjęcia tablic rejestracyjnych i kierowca ostatecznie ucieka bezkarnie. To niemiłe spotkanie wystarcza w zupełności, by kompletnie przeszła mi ochota na jakikolwiek dłuższy postój w tym mieście. Michał kupuje jedynie wodę, chwilę gada pod sklepem z sakwiarzami, którzy trochę narzekają na Green Velo i bez żalu wybywamy stąd.
Udaje nam się przejechać niecałe 20 km (lecimy akurat ścieżkami rowerowymi przez Włodawę) i wtedy z posesji na dużej prędkości wyjeżdża samochód. Prawie ląduję na jego masce. Udaje mi się wyhamować i mocno skręcić kierownicę, by nie doszło do wypadku. To mogło skończyć się fatalnie. Zatrzymujemy ten samochód i robimy kierowcy mega awanturę. Niestety w nerwach żadne z nas nie wzywa policji, ani nie robi zdjęcia tablic rejestracyjnych i kierowca ostatecznie ucieka bezkarnie. To niemiłe spotkanie wystarcza w zupełności, by kompletnie przeszła mi ochota na jakikolwiek dłuższy postój w tym mieście. Michał kupuje jedynie wodę, chwilę gada pod sklepem z sakwiarzami, którzy trochę narzekają na Green Velo i bez żalu wybywamy stąd.
Mocno dziś wieje, w dodatku zakwasy nic, a nic nie chcą ustąpić. Jedzie się więc ciężko i powoli. W Dorohusku na ławce w parku robimy pierwszą dłuższą przerwę. Miejsce nie jest osłonięte od wiatru, szybko robi się nam zimno.
Naszą uwagę praktycznie od samego początku wyjazdu zwraca ogromna ilość bocianów. W każdej miejscowości przynajmniej po kilka zajętych gniazd. Mniej lub bardziej okazałych. Bociany chodzące po podwórkach, łąkach, a nawet po ulicy to tutaj zupełnie normalny widok.
Przed Hrubieszowem pojawiają się pierwsze większe pagórki. Na wjeździe do miasta odwiedzamy Orlen, bo to chyba pora na kawę :). Wyjeżdżając z miasta kręcimy chwilę po DK74, a potem zmagając się z mocnym wiatrem skaczemy po kolejnych wzniesieniach. Po (mimo zakwasów) kawie jedzie mi się super.
Naszą uwagę praktycznie od samego początku wyjazdu zwraca ogromna ilość bocianów. W każdej miejscowości przynajmniej po kilka zajętych gniazd. Mniej lub bardziej okazałych. Bociany chodzące po podwórkach, łąkach, a nawet po ulicy to tutaj zupełnie normalny widok.
Przed Hrubieszowem pojawiają się pierwsze większe pagórki. Na wjeździe do miasta odwiedzamy Orlen, bo to chyba pora na kawę :). Wyjeżdżając z miasta kręcimy chwilę po DK74, a potem zmagając się z mocnym wiatrem skaczemy po kolejnych wzniesieniach. Po (mimo zakwasów) kawie jedzie mi się super.
Namioty rozbijamy dziś w lesie liściastym. Noc jest bardzo wietrzna i z tego powodu słabo śpię.
Mapa:
Zdjęcia
Zaliczone gminy: Włodawa (teren wiejski), Włodawa (miasto), Wola Uhruska, Ruda-Huta, Dorohusk, Dubienka, Horodło, Hrubieszów (teren wiejski), Hrubieszów (miasto), Werbkowice, Mircze, Tyszowce (12 gmin).
Ciąg dalszy
Wakacje na Ścianie 3
Poniedziałek, 12 czerwca 2017 Kategoria do 200, Kocia czytelnia
Uczestnicy
Km: | 179.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 593m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Od rana czuję się średnio. Przed wakacjami praktycznie cały miesiąc nie jeździłam na rowerze z powodu urazu kciuka. Dwa dni jazdy sprawiły, że w nogach zrobiły mi się mega zakwasy. Dość powiedzieć, że trudno mi jest zginać nogi. Nawet wejść do namiotu lub z niego wyjść. Nieprzyjemne jest również zwykłe chodzenie.
Pogoda nie jest zbyt piękna. Chłodno i niebo zaciągnięte chmurami. Jedzie mi się niezbyt dobrze przez te zakwasy. Czuję je szczególnie gdy jedziemy pod górę do Świętej Góry Grabarki - serca polskiego prawosławia. Góra zasłynęła w 1710 roku, gdy w okolicy szalała epidemia cholery. Wtedy to pewnemu starcowi we śnie objawiło się, że ratunku trzeba szukać na pobliskiej górze. Ludzie idąc na górę, przynosili ze sobą krzyże, pili wodę ze źródełka i obmywali się nią. Wg kronik parafialnych ratunek od choroby znalazło wtedy 10.000 osób. Wzgórze jest zadrzewione, jednak to nie drzewa robią największe wrażenie.
Robi je las krzyży.
Wyjeżdżając z Grabarki ryzykujemy jazdę mało ruchliwą drogą do Mielnika, do przeprawy promowej na Bugu. Prom powinien być. Alternatywą dla promu jest DK19. Michał mówi, że droga ta nie należy do przyjemnych. W Mielniku najpierw znajdujemy miejsce starej przeprawy promowej. Poza skromną, przycumowaną łódeczką nie ma tu nic. Sprawdzamy jeszcze raz w internecie gdzie znajduje się przeprawa i jedziemy dalej. Mamy nieco szczęścia. Mimo, że załapaliśmy się na przerwę w kursowaniu promu (prom pływa bezpłatnie, ale pan proponuje, że jeśli damy mu małą łapóweczkę, to zrobi dla nas jeszcze jeden kurs przed przerwą), udaje nam się popłynąć. A to dlatego, że krótko po nas na przeprawę trafia... klasa policyjna! Wszyscy płyniemy za darmo - tak jak powinno być i nikt już o łapówkach nie wspomina :).
Po drugiej stronie Bugu przysiadamy pod wiatą na jedzonko (pada akurat deszczyk), a potem gruntówką dojeżdżamy do szosy.
Entuzjazm do jazdy na dobre wraca w Terespolu. Tak, to jest TEN słynny Terespol, daleko na wschodzie kraju. Nie jestem wielką entuzjastką robienia zdjęć przy każdej lub prawie każdej tabliczce z nazwą miejscowości, ale tu fotkę trzeba zrobić koniecznie! Kawałek za miastem rozsiadamy się na trawie i robimy krótką przerwę na kanapki. Pogoda pogarsza się. Do Kodenia jedziemy targani zimnym wiatrem. Kiedy już tam docieramy, idziemy na porządny obiad. Gdy jemy, przetacza się burza i spada ściana wody. Czekamy aż pogoda się wyszaleje i jedziemy na noc do Hanny.
Hanna to nie jest nasza koleżanka. Jest to nazwa miejscowości oraz gminy!
Mapa:
Pogoda nie jest zbyt piękna. Chłodno i niebo zaciągnięte chmurami. Jedzie mi się niezbyt dobrze przez te zakwasy. Czuję je szczególnie gdy jedziemy pod górę do Świętej Góry Grabarki - serca polskiego prawosławia. Góra zasłynęła w 1710 roku, gdy w okolicy szalała epidemia cholery. Wtedy to pewnemu starcowi we śnie objawiło się, że ratunku trzeba szukać na pobliskiej górze. Ludzie idąc na górę, przynosili ze sobą krzyże, pili wodę ze źródełka i obmywali się nią. Wg kronik parafialnych ratunek od choroby znalazło wtedy 10.000 osób. Wzgórze jest zadrzewione, jednak to nie drzewa robią największe wrażenie.
Robi je las krzyży.
Wyjeżdżając z Grabarki ryzykujemy jazdę mało ruchliwą drogą do Mielnika, do przeprawy promowej na Bugu. Prom powinien być. Alternatywą dla promu jest DK19. Michał mówi, że droga ta nie należy do przyjemnych. W Mielniku najpierw znajdujemy miejsce starej przeprawy promowej. Poza skromną, przycumowaną łódeczką nie ma tu nic. Sprawdzamy jeszcze raz w internecie gdzie znajduje się przeprawa i jedziemy dalej. Mamy nieco szczęścia. Mimo, że załapaliśmy się na przerwę w kursowaniu promu (prom pływa bezpłatnie, ale pan proponuje, że jeśli damy mu małą łapóweczkę, to zrobi dla nas jeszcze jeden kurs przed przerwą), udaje nam się popłynąć. A to dlatego, że krótko po nas na przeprawę trafia... klasa policyjna! Wszyscy płyniemy za darmo - tak jak powinno być i nikt już o łapówkach nie wspomina :).
Po drugiej stronie Bugu przysiadamy pod wiatą na jedzonko (pada akurat deszczyk), a potem gruntówką dojeżdżamy do szosy.
Entuzjazm do jazdy na dobre wraca w Terespolu. Tak, to jest TEN słynny Terespol, daleko na wschodzie kraju. Nie jestem wielką entuzjastką robienia zdjęć przy każdej lub prawie każdej tabliczce z nazwą miejscowości, ale tu fotkę trzeba zrobić koniecznie! Kawałek za miastem rozsiadamy się na trawie i robimy krótką przerwę na kanapki. Pogoda pogarsza się. Do Kodenia jedziemy targani zimnym wiatrem. Kiedy już tam docieramy, idziemy na porządny obiad. Gdy jemy, przetacza się burza i spada ściana wody. Czekamy aż pogoda się wyszaleje i jedziemy na noc do Hanny.
Hanna to nie jest nasza koleżanka. Jest to nazwa miejscowości oraz gminy!
Mapa:
Zdjęcia
Zaliczone gminy: Dubicze Cerkiewne, Kleszczele, Milejczyce, Nurzec Stacja, Mielnik, Sarnaki, Konstantynów, Janów Podlaski, Rokitno, Terespol, Kodeń, Sławatycze, Hanna (13 gmin).
Ciąg dalszy
Wakacje na Ścianie 2
Niedziela, 11 czerwca 2017 Kategoria do 200, Kocia czytelnia
Uczestnicy
Km: | 157.30 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 782m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Droga, przy której spaliśmy wydawała się mało ruchliwa, ale jednak ostatecznie byliśmy zaskoczeni, że samochodów jest więcej niż się początkowo spodziewaliśmy.
Mapa:
Zdjęcia
Zaliczone gminy: Sokółka, Szudziałowo, Krynki, Gródek, Michałowo, Narewka, Hajnówka (obszar wiejski), Hajnówka (miasto), Białowieża (9 gmin).
Ciąg dalszy
Krótko po ruszeniu zbliżamy się niemal na wyciągnięcie ręki do białoruskiej granicy. Widać dość wyraźnie słupki graniczne, a las za tymi słupkami to już Białoruś. Moja elektronika cały czas nie działa (poza GPS). W Krynkach robimy postój w parku, a potem odwiedzamy sklepik. Kupując baterie do licznika dochodzę do wniosku, że wzroku nie mam już tak ostrego jak w młodości. Usiłuję odczytać wypisany maczkiem symbol baterii i nie udaje mi się to. Z pomocą przychodzi miła pracownica sklepu... podając mi swoje okulary. Zakładam je na nos i nagle napis widać zupełnie czytelnie :). Niestety nowa bateria nie pomaga. Licznik raz się włącza, raz wyłącza kasując wszystkie dane. Najbardziej przeszkadza mi to, że nie widzę aktualnej temperatury oraz godziny.
Przed nami Kruszyniany. Miejsce wyjątkowo atrakcyjne. Przede wszystkim, mimo wczesnej godzinny, jedziemy do Zajazdu Tatarskiego. Chcemy spróbować kuchni tatarskiej. Obiad przed południem? A dlaczego nie! Nie jest łatwo wybrać. Jednak w końcu decyduję się na babkę ziemniaczaną po tatarsku. Babka jest na ciepło. Michał też bierze coś egzotycznego. Najadamy się pysznym jedzonkiem do syta i z nową energią jedziemy pod piękny zielony meczet. Bardzo żałuję, że niebo jest szare. O ile ładniej by tu było, gdyby zechciało być błękitne! Pod meczetem spotkanie z Zibim - starym znajomym z maratonów szosowych.
Na trasie mamy niedługi odcinek krajówką. Jest to DK65. Ruchu jednak nie ma prawie wcale. Strasznie nie jest.
Następny przystanek robimy nad zbiornikiem zaporowym Siemianówka, utworzonym w dolinie górnej Narwi. Dzień jest dziwny. Gdy słońce się chowa - robi się chłodno. Gdy wychodzi zza chmur - jest gorąco. Kiedy zbliżamy się do jeziora, akurat jest gorąco. Kupujemy więc lody i tak zaopatrzeni jedziemy nad wodę. Jak miło jest być na wakacjach!
Do Narewki jedziemy ruchliwą, mało przyjemną drogą. Wpadamy na pomysł, by uciec z tej szosy, trochę wydłużyć trasę i gruntówką pojechać do Białowieży. Szutrowa droga jest w dobrym stanie i jedzie się nią przyjemnie. Odwiedzamy Białowieżę, przekraczamy też bramę Białowieskiego Parku Narodowego. Niestety żubrów nie udaje nam się zobaczyć.
Zwartym kompleksem leśnym pomykamy do Hajnówki. Robimy w niej zakupy na wieczór i parę kilometrów za miasteczkiem rozbijamy namioty.
Przed nami Kruszyniany. Miejsce wyjątkowo atrakcyjne. Przede wszystkim, mimo wczesnej godzinny, jedziemy do Zajazdu Tatarskiego. Chcemy spróbować kuchni tatarskiej. Obiad przed południem? A dlaczego nie! Nie jest łatwo wybrać. Jednak w końcu decyduję się na babkę ziemniaczaną po tatarsku. Babka jest na ciepło. Michał też bierze coś egzotycznego. Najadamy się pysznym jedzonkiem do syta i z nową energią jedziemy pod piękny zielony meczet. Bardzo żałuję, że niebo jest szare. O ile ładniej by tu było, gdyby zechciało być błękitne! Pod meczetem spotkanie z Zibim - starym znajomym z maratonów szosowych.
Na trasie mamy niedługi odcinek krajówką. Jest to DK65. Ruchu jednak nie ma prawie wcale. Strasznie nie jest.
Następny przystanek robimy nad zbiornikiem zaporowym Siemianówka, utworzonym w dolinie górnej Narwi. Dzień jest dziwny. Gdy słońce się chowa - robi się chłodno. Gdy wychodzi zza chmur - jest gorąco. Kiedy zbliżamy się do jeziora, akurat jest gorąco. Kupujemy więc lody i tak zaopatrzeni jedziemy nad wodę. Jak miło jest być na wakacjach!
Do Narewki jedziemy ruchliwą, mało przyjemną drogą. Wpadamy na pomysł, by uciec z tej szosy, trochę wydłużyć trasę i gruntówką pojechać do Białowieży. Szutrowa droga jest w dobrym stanie i jedzie się nią przyjemnie. Odwiedzamy Białowieżę, przekraczamy też bramę Białowieskiego Parku Narodowego. Niestety żubrów nie udaje nam się zobaczyć.
Zwartym kompleksem leśnym pomykamy do Hajnówki. Robimy w niej zakupy na wieczór i parę kilometrów za miasteczkiem rozbijamy namioty.
Mapa:
Zdjęcia
Zaliczone gminy: Sokółka, Szudziałowo, Krynki, Gródek, Michałowo, Narewka, Hajnówka (obszar wiejski), Hajnówka (miasto), Białowieża (9 gmin).
Ciąg dalszy
Dolnośląski maj (5)
Wtorek, 2 maja 2017 Kategoria do 200, Kocia czytelnia
Km: | 182.60 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1195m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzień
zaczynam wcześnie. Jestem w niedoczasie i powinnam dziś nieco nadgonić, jeśli chcę
odwiedzić wszystkie zaplanowane na tę majówkę gminy. Do Jaworzyny Śląskiej jadę
terenem. Mimo sporych kałuż tu i ówdzie, idzie w miarę normalnie jechać. Teren
nie jest grząski, nie zapadam się, koła nie uciekają. Na dziś zapowiadane były
opady. Cały czas mam nadzieję, że gdy zacznie padać, to wreszcie uspokoi się
ten silny wiatr.
Jest zimno. Pod kaskiem mam ocieplaną czapkę, ale to za mało. Zakładam na kask osłonkę przeciwdeszczową. I tak niebawem pewnie się przyda. Jednak i to jest mało. Dokładam więc zimową czapkę z windstoperem i dopiero wtedy jest ok. Zakładam też ochraniacze na buty. Lodowaty wiatr mocno wyziębia.
Padać zaczyna kilka minut po godz. 9.00. W deszczu jadę do Dzierżoniowa. Moja nowa kurtka deszczowa nie ma kaptura, więc dla ochrony karku przed wodą, zakładam dodatkowo pod kask foliówkę tak, by nachodziła na kark i lekko na plecy. Wygląda to z pewnością okropnie, ale jest skuteczne. W Dzierżoniowie dwie panie rozmawiając ze sobą żalą się, że jest zimno jak zimą, że w ogóle nie idzie wyjść z domu i, że znowu pada. Mają niestety rację...
Gdy ruszam dalej, widoki mam żadne. Pogoda jest tak obrzydliwa, że nie widać prawie nic. Deszcz przestaje padać około 15.00. Kiedy jadę przez Ślężański Park Krajobrazowy, jest już całkiem przyjemnie: nie pada, nie wieje, zrobiło się nawet dość ciepło. I tylko widoczność cały czas mała. Słynna w kolarskim świecie Sobótka nie zachwyca. W zasadzie nic tu nie ma.
Jadąc dalej, czuję kłujący ból w lewym kolanie. Chyba ta trasa przy marnych warunkach pogodowych i tak niewielkiej ilości wyjazdów w tym roku jest jednak za ciężka. Kolano wyraźnie daje do zrozumienia, że przegięłam. No nic, toczę się zatem powolutku. Nie pali się w końcu. Przed Pustkowem wjeżdżam na kamienny bruk, który ciągnie się przez kilka kilometrów, aż za Tyniec n. Ślężą. Pod koniec dnia zdobywam gminę Żórawina. Stojąc przy skrzyżowaniu gadam z miejscowym. Początkowo wydaje mi się, że to zwykły miejscowy człowiek na rowerze, jakich widuje się wielu. Jednak po chwili rozmowy, okazuje się, że to prawdziwy pasjonat roweru, który ma tu w okolicy swoją ulubioną trasę na 100 km, który lubi rano wstać, po to by pojeździć na rowerze. Świetnie nam się rozmawia, do tego stopnia, że opowiadam mu nawet o zaliczaniu gmin.
Na noc zatrzymuję się w opuszczonym sadzie owocowym. Mój namiot otaczają kwitnące drzewka. Prawdziwy maj!
Zaliczone gminy: Jaworzyna Śląska, Mietków, Marcinowice, Dzierżoniów (obszar wiejski), Dzierżoniów (miasto), Pieszyce, Bielawa, Piława Górna, Niemcza, Ciepłowody, Kondratowice, Łagiewniki, Jordanów Śląski, Sobótka, Kobierzyce, Borów, Żórawina (17 gmin).
Jest zimno. Pod kaskiem mam ocieplaną czapkę, ale to za mało. Zakładam na kask osłonkę przeciwdeszczową. I tak niebawem pewnie się przyda. Jednak i to jest mało. Dokładam więc zimową czapkę z windstoperem i dopiero wtedy jest ok. Zakładam też ochraniacze na buty. Lodowaty wiatr mocno wyziębia.
Padać zaczyna kilka minut po godz. 9.00. W deszczu jadę do Dzierżoniowa. Moja nowa kurtka deszczowa nie ma kaptura, więc dla ochrony karku przed wodą, zakładam dodatkowo pod kask foliówkę tak, by nachodziła na kark i lekko na plecy. Wygląda to z pewnością okropnie, ale jest skuteczne. W Dzierżoniowie dwie panie rozmawiając ze sobą żalą się, że jest zimno jak zimą, że w ogóle nie idzie wyjść z domu i, że znowu pada. Mają niestety rację...
Gdy ruszam dalej, widoki mam żadne. Pogoda jest tak obrzydliwa, że nie widać prawie nic. Deszcz przestaje padać około 15.00. Kiedy jadę przez Ślężański Park Krajobrazowy, jest już całkiem przyjemnie: nie pada, nie wieje, zrobiło się nawet dość ciepło. I tylko widoczność cały czas mała. Słynna w kolarskim świecie Sobótka nie zachwyca. W zasadzie nic tu nie ma.
Jadąc dalej, czuję kłujący ból w lewym kolanie. Chyba ta trasa przy marnych warunkach pogodowych i tak niewielkiej ilości wyjazdów w tym roku jest jednak za ciężka. Kolano wyraźnie daje do zrozumienia, że przegięłam. No nic, toczę się zatem powolutku. Nie pali się w końcu. Przed Pustkowem wjeżdżam na kamienny bruk, który ciągnie się przez kilka kilometrów, aż za Tyniec n. Ślężą. Pod koniec dnia zdobywam gminę Żórawina. Stojąc przy skrzyżowaniu gadam z miejscowym. Początkowo wydaje mi się, że to zwykły miejscowy człowiek na rowerze, jakich widuje się wielu. Jednak po chwili rozmowy, okazuje się, że to prawdziwy pasjonat roweru, który ma tu w okolicy swoją ulubioną trasę na 100 km, który lubi rano wstać, po to by pojeździć na rowerze. Świetnie nam się rozmawia, do tego stopnia, że opowiadam mu nawet o zaliczaniu gmin.
Na noc zatrzymuję się w opuszczonym sadzie owocowym. Mój namiot otaczają kwitnące drzewka. Prawdziwy maj!
Zaliczone gminy: Jaworzyna Śląska, Mietków, Marcinowice, Dzierżoniów (obszar wiejski), Dzierżoniów (miasto), Pieszyce, Bielawa, Piława Górna, Niemcza, Ciepłowody, Kondratowice, Łagiewniki, Jordanów Śląski, Sobótka, Kobierzyce, Borów, Żórawina (17 gmin).
Zdjęcia
Ciąg dalszy