Trans Am Bike Race (14)
Piątek, 15 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 190.60 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1623m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kiedy się budzę, zauważam, że przez cały czas gdy spałam, miałam
włączoną przednią lampkę na rowerze. Kładąc się spać zapomniałam jej wyłączyć.
Musiałam być nieźle zmęczona. Teraz, gdy wychodzę z poczty, jest rześko.
Rower strajkuje. Tylna przerzutka nie chce działać jak należy. To ten moment, gdy zwykłe kręcenie śrubą baryłkową już nie wystarcza. Muszę więc zrobić, po raz pierwszy w życiu, większą regulację z naciąganiem linki. W brodę sobie pluję, że nie zajęłam się tym przed wyjściem z poczty, w cieple. Teraz, gdy już kawałek ujechałam nie będę się przecież cofać. Zwłaszcza, że droga (delikatnie co prawda, ale jednak) idzie pod górę. Żadnego tracenia wysokości. Dygocząc z zimna (i strachu - czy się uda) reguluję przy drodze. Najbliższą miejscowością jest Walden. Docieram tu wcześnie rano, jadąc rozglądam się uważnie. Udaje się znaleźć miłe miejsce, gdzie serwują śniadania.
Za Walden droga nadal idzie pod górę. Już nie wieje tak fatalnie jak wczoraj. Drogi są gorsze niż w Wyoming – węższe, bez pobocza. Ruchu na razie prawie nie ma.
Po ujechaniu 67 km od Cowdrey, gdzie spałam, podjazd wreszcie kończy się. Jestem teraz na wysokości 2924 m. n.p.m. (Willow Creek Pass).
Na samej przełęczy trawę skubie klępa z młodym. Fajny widok. Gapię się, nie mogę oderwać wzroku. Zwierzęta nic nie robią sobie z mojej obecności. To niesamowite. Dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, że takie gapienie się z bliska może być dla mnie średnio bezpieczne. To w końcu matka i młode!
Być może to wysokość odebrała mi jasność myślenia, boli mnie głowa, łatwo się męczę, muszę często robić odpoczynki. Nie czuję się dobrze.Twarz, tzn. usta i nos cały czas mam osłonięte, by chronić drogi oddechowe przed suchym i ostrym powietrzem. Mam duży problem z nosem. Dodatkowo pogoda jest dziwna. Nie jest ani zimno ani ciepło. Niebo jest pełne chmur, wieje. A co najdziwniejsze – jest duszno. Zjazd z przełęczy jest marny, bo pod wiatr. Rower nie chce jechać, trzeba pracować na zjeździe, by jakoś tracić tę wysokość.
Przygnębiająco na mnie działa świadomość, że zjeżdżam tylko kawałek w dół. Potem znowu zacznie się wspinaczka, która tym razem zakończy się w najwyższym punkcie wyścigu, na Hoosier Pass. Skoro tu czuję się tak źle, to jak będzie na wysokości 3500?
Wolę o tym nie myśleć teraz.
Czuję się chora, wszystkie mijane pustkowia i miejscowości zlewają mi się w jedno – nie mam spójnych wspomnień, które bym mogła połączyć w ciąg zdarzeń. Zamiast tego, w głowie siedzą wyrwane z kontekstu migawki:
- tłumek ludzi w sklepie, w Parshall. Zaraz, a może to było w Kremmling?
- zjadam trójkącik pizzy, a... może dwa.
- siedzę z rowerem w markecie.
- jadąc drogą, mijam po lewej lotnisko. Małe lotnisko. Obserwuję rękaw wskazujący kierunek i siłę wiatru. Chyba jadę pod wiatr.
- dość spory ruch, wąska droga.
- odrąbana głowa łosia leżąca na środku ulicy. Ssssss – wolałabym tego nigdy nie widzieć.
- wiadukt, zupełnie niski, a wydający się jak najwyższa góra. Podjeżdżam go z trudem, brakuje mi powietrza. Ostatkiem tchu sama z siebie się śmieję – a więc zdobywam kolejny podjazd.
Taka rozsypanka. Luźne wspomnienia z tego dnia.
A na koniec jazda ruchliwą drogą nr 40. Są przyjemniejsze drogi do jazdy rowerem. Tej raczej nie polecam. Po 20 km trasa wyścigu wreszcie schodzi z tej paskudnej szosy i odbija w prawo, nad jezioro. Jestem w rezerwacie Green Mountain. Ładnie tu. Droga wije się nad jeziorem, dzień coraz to bardziej zamienia się w wieczór.
Zaczynam myśleć o noclegu. Czuję się mocno zmęczona wysokością. Znajduję jakąś agroturystykę, pukam, nikt nie otwiera. Jadę więc dalej. Nie za bardzo jest tu gdzie spać. Nie widzę zupełnie możliwości by w tej okolicy rozbić namiot. Tymczasem objazd jeziora się kończy i trasa wyścigu wraca na drogę nr 40. Jest już ciemno. W oddali się błyska, chyba idzie burza. Ruch jest duży. Zakładam kamizelkę odblaskową. Jest ona różowa, a odblaski to nie tylko standardowe poziome paski ale też motylki, kwiatki i gwiazdki. To ma działać (i działa) na kierowców.
Jadę drogą nr 40 jeszcze 10 km. Cały czas leciutko pod górę. W końcu rezygnuję z dobicia do CG, który powinien być gdzieś za Heeny. Zajeżdżam na plac odpoczynkowy dla TIRów. Wyjmuję z toreb namiot, materac i śpiwór i idę spać. Na liczniku tylko 190 km. Mało, powinnam zrobić więcej. Z drugiej strony... sama nie wiem, jak to zrobiłam, że przejechałam aż tyle tak źle się czując i robiąc tyle przerw. Wieje, mocno wieje. Wiatr szarpie namiotem. To niespokojna noc…
Mapa
Ciąg dalszy
Rower strajkuje. Tylna przerzutka nie chce działać jak należy. To ten moment, gdy zwykłe kręcenie śrubą baryłkową już nie wystarcza. Muszę więc zrobić, po raz pierwszy w życiu, większą regulację z naciąganiem linki. W brodę sobie pluję, że nie zajęłam się tym przed wyjściem z poczty, w cieple. Teraz, gdy już kawałek ujechałam nie będę się przecież cofać. Zwłaszcza, że droga (delikatnie co prawda, ale jednak) idzie pod górę. Żadnego tracenia wysokości. Dygocząc z zimna (i strachu - czy się uda) reguluję przy drodze. Najbliższą miejscowością jest Walden. Docieram tu wcześnie rano, jadąc rozglądam się uważnie. Udaje się znaleźć miłe miejsce, gdzie serwują śniadania.
Za Walden droga nadal idzie pod górę. Już nie wieje tak fatalnie jak wczoraj. Drogi są gorsze niż w Wyoming – węższe, bez pobocza. Ruchu na razie prawie nie ma.
Po ujechaniu 67 km od Cowdrey, gdzie spałam, podjazd wreszcie kończy się. Jestem teraz na wysokości 2924 m. n.p.m. (Willow Creek Pass).
Na samej przełęczy trawę skubie klępa z młodym. Fajny widok. Gapię się, nie mogę oderwać wzroku. Zwierzęta nic nie robią sobie z mojej obecności. To niesamowite. Dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, że takie gapienie się z bliska może być dla mnie średnio bezpieczne. To w końcu matka i młode!
Być może to wysokość odebrała mi jasność myślenia, boli mnie głowa, łatwo się męczę, muszę często robić odpoczynki. Nie czuję się dobrze.Twarz, tzn. usta i nos cały czas mam osłonięte, by chronić drogi oddechowe przed suchym i ostrym powietrzem. Mam duży problem z nosem. Dodatkowo pogoda jest dziwna. Nie jest ani zimno ani ciepło. Niebo jest pełne chmur, wieje. A co najdziwniejsze – jest duszno. Zjazd z przełęczy jest marny, bo pod wiatr. Rower nie chce jechać, trzeba pracować na zjeździe, by jakoś tracić tę wysokość.
Przygnębiająco na mnie działa świadomość, że zjeżdżam tylko kawałek w dół. Potem znowu zacznie się wspinaczka, która tym razem zakończy się w najwyższym punkcie wyścigu, na Hoosier Pass. Skoro tu czuję się tak źle, to jak będzie na wysokości 3500?
Wolę o tym nie myśleć teraz.
Czuję się chora, wszystkie mijane pustkowia i miejscowości zlewają mi się w jedno – nie mam spójnych wspomnień, które bym mogła połączyć w ciąg zdarzeń. Zamiast tego, w głowie siedzą wyrwane z kontekstu migawki:
- tłumek ludzi w sklepie, w Parshall. Zaraz, a może to było w Kremmling?
- zjadam trójkącik pizzy, a... może dwa.
- siedzę z rowerem w markecie.
- jadąc drogą, mijam po lewej lotnisko. Małe lotnisko. Obserwuję rękaw wskazujący kierunek i siłę wiatru. Chyba jadę pod wiatr.
- dość spory ruch, wąska droga.
- odrąbana głowa łosia leżąca na środku ulicy. Ssssss – wolałabym tego nigdy nie widzieć.
- wiadukt, zupełnie niski, a wydający się jak najwyższa góra. Podjeżdżam go z trudem, brakuje mi powietrza. Ostatkiem tchu sama z siebie się śmieję – a więc zdobywam kolejny podjazd.
Taka rozsypanka. Luźne wspomnienia z tego dnia.
A na koniec jazda ruchliwą drogą nr 40. Są przyjemniejsze drogi do jazdy rowerem. Tej raczej nie polecam. Po 20 km trasa wyścigu wreszcie schodzi z tej paskudnej szosy i odbija w prawo, nad jezioro. Jestem w rezerwacie Green Mountain. Ładnie tu. Droga wije się nad jeziorem, dzień coraz to bardziej zamienia się w wieczór.
Zaczynam myśleć o noclegu. Czuję się mocno zmęczona wysokością. Znajduję jakąś agroturystykę, pukam, nikt nie otwiera. Jadę więc dalej. Nie za bardzo jest tu gdzie spać. Nie widzę zupełnie możliwości by w tej okolicy rozbić namiot. Tymczasem objazd jeziora się kończy i trasa wyścigu wraca na drogę nr 40. Jest już ciemno. W oddali się błyska, chyba idzie burza. Ruch jest duży. Zakładam kamizelkę odblaskową. Jest ona różowa, a odblaski to nie tylko standardowe poziome paski ale też motylki, kwiatki i gwiazdki. To ma działać (i działa) na kierowców.
Jadę drogą nr 40 jeszcze 10 km. Cały czas leciutko pod górę. W końcu rezygnuję z dobicia do CG, który powinien być gdzieś za Heeny. Zajeżdżam na plac odpoczynkowy dla TIRów. Wyjmuję z toreb namiot, materac i śpiwór i idę spać. Na liczniku tylko 190 km. Mało, powinnam zrobić więcej. Z drugiej strony... sama nie wiem, jak to zrobiłam, że przejechałam aż tyle tak źle się czując i robiąc tyle przerw. Wieje, mocno wieje. Wiatr szarpie namiotem. To niespokojna noc…
Mapa
Ciąg dalszy
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!