MRDP (4)
Środa, 23 sierpnia 2017 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, MRDP 2017
Km: | 235.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 13:59 | km/h: | 16.82 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2405m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wstaję tradycyjnie w środku nocy. Zbieram namiot, materac,
śpiwór i jadę. Idzie mi ta jazda dość średnio. Wczoraj był kolejny dzień, gdy
nie udało mi się przejechać 300 km i to nie nastraja mnie optymistycznie. Na
zmieszczenie się w limicie 10 dni powoli tracę szanse. Na domiar złego, właśnie
teraz w środku nocy, dostaję smsa, że może powinnam się wycofać z maratonu.
Wpadam na stację BP pocieszyć się kawą i zapiekanką. Narol. Nie ma to jak zajadać
smutki w środku nocy. Jak jakaś bulimiczka. A może jest w tym racja? Może
faktycznie powinnam się wycofać? Na relację sms o godz. 3:09 w nocy wysyłam więc
wiadomość: „A Wy też uważacie, że powinnam się wycofać, bo za wolno jadę?” Potem
okazuje się, że tamtą wiadomość źle zrozumiałam. Była ona wyrazem martwienia
się o mnie, bo przecież jadę solo, w limicie nie zdążę, maraton jest bardzo ciężki
i wyczerpujący, sporo osób już się wycofało, a pogoda jak dotąd jest przeokropna.
Jednak w środku nocy i na zmęczeniu myśli się inaczej. Troskę zinterpretowałam
jako atak.
Znowu zaczyna padać. W lekkim deszczyku jadę więc przed siebie. Zimno, mokro, do mety daleko. Zuza wisi gdzieś za mną. Pewnie zaraz mnie dogoni. Trudno, chce mi się spać i chwilowo cała reszta schodzi na dalszy plan. Docieram do murowanej kapliczki. Jest ona dość spora, ma drzwi, można wejść do środka. Na drzwiach jest napis, by w środku nie palić zniczy. Nie ma natomiast słowa o zakazie wprowadzania rowerów i leżenia na podłodze. Wchodzę więc z rowerem i kładę się na dywanie. Wreszcie na mnie nie pada i nie wieje! Jest ciepło i miło. Hmmm…. dobranoc? Kiedy zalegam, na zewnątrz spada ściana wody. Ulewa, że ho, ho!
Kiedy wychodzę z kapliczki, praktycznie już nie pada. Nie udało mi się zasnąć. Poleżałam jednak trochę z zamkniętymi oczyma i czuję się ok. O krok jest Radymno (PK11), a dalej Przemyśl, tam się wypije jakąś kawę. Bieszczady witają bardzo zmienną pogodą. Raz świeci słońce, raz robi się zimno i leje. Przebieram się chyba z milion razy, tracąc na tym kupę czasu. Niestety nie potrafię jechać w cieple ubrana w strój deszczowy, jak i nie potrafię sobie wyobrazić jazdy bez stroju deszczowego, gdy akurat robi się zimnica i leje.
W tej śmieszno-strasznej pogodzie tasuję się z Wikim i są to ostatnie chwile przed metą, gdy się widzimy. Mówi, że zaczyna mu się dobrze jechać i faktycznie to widać: oddala się niemal z prędkością światła.
Przed Caryńską kupuję u ulicznej straganiarki kilka oscypków. Pycha! W Caryńskiej planuję obiad. Hmm… a może i nocleg? Niestety wolnych pokoi nie ma. Z relacji sms widzę, że dogonili mnie tu Zuza i Olaf i chyba pojechali dalej. W każdym razie tu nie zatrzymali się (tak, tak – odpaliłam w końcu tablet). Obiad jest średni. Wzięłam rybę, która okazała się wyjątkowo oścista. Frytek jest dość mało. Mogło być lepiej.
Kiedy wychodzę z mety BBT, jest przenikliwie zimny wieczór. Nie wygląda to zbyt dobrze. Robi się ciemno, jest zimno, góry tak jakby nie chcą się skończyć…. Co ja gadam! One przecież dopiero się zaczęły! Wymyślam, że może dojadę do Cisnej i tam poszukam noclegu pod dachem. To zaskakujące. Wiozę ze sobą fajny namiot, świetny materac oraz genialny nowy śpiwór, a ciągle myślę o spaniu w jakimś pomieszczeniu! Szaleństwo, czy jak?
Wtem słyszę krzyki podenerwowanych mężczyzn biegnących z góry w stronę ulicy. Robi mi się nieswojo. Jacyś awanturnicy? Kurde! Jestem tu zupełnie sama. Jadę powoli i chwilę się zastanawiam, co robić. Jechać, czy się zatrzymać, przycupnąć gdzieś z boku i przeczekać aż sobie pójdą... Zaraz potem słyszę ujadanie psów. I nadal te dziwne krzyki. Chwilę później wszystko staje się jasne – to pasterze na noc zganiają owce do gospodarstwa. Przemykam więc szybko, cały czas czując dziwny strach.
Z mapy wynika, że do Cisnej jeszcze daleko, a mi się już chce spać. Teraz! Zaczynam zatem poszukiwania kwatery. Wetlina. Łażę od drzwi do drzwi. Nigdzie mnie nie chcą z rowerem na jedną noc. Jeden wynajmujący godzi się mnie przyjąć. Prowadzi na tyły posesji. Jakieś schody, zapach stęchlizny. I co? Mam za to jeszcze płacić? Obracam się na pięcie i spadam stąd. Wiele kwater to istne imprezowanie. Muzyka aż dudni. Tam nie da się spać. W zasadzie to obojętne jak spędzę noc: nie śpiąc i dygocząc w namiocie, czy nie śpiąc przez denerwujący hałas. A w namiocie przynajmniej mam noc gratis. No i jak widać, wyraźnie łatwiej jest mi znaleźć odpowiednie krzaki, niż odpowiedni dach. Jadę jeszcze kawałek. Osiągam Smerek. Schodzę nad rz. Wetlinę. Czy muszę dodawać, że od rzeki ciągnie przenikliwym chłodem? Nie mam już jednak siły na szukanie czegoś lepszego. Po co, skoro to jest wystarczająco dobre?
Mapa:
ZDJĘCIA
Ciąg dalszy
Znowu zaczyna padać. W lekkim deszczyku jadę więc przed siebie. Zimno, mokro, do mety daleko. Zuza wisi gdzieś za mną. Pewnie zaraz mnie dogoni. Trudno, chce mi się spać i chwilowo cała reszta schodzi na dalszy plan. Docieram do murowanej kapliczki. Jest ona dość spora, ma drzwi, można wejść do środka. Na drzwiach jest napis, by w środku nie palić zniczy. Nie ma natomiast słowa o zakazie wprowadzania rowerów i leżenia na podłodze. Wchodzę więc z rowerem i kładę się na dywanie. Wreszcie na mnie nie pada i nie wieje! Jest ciepło i miło. Hmmm…. dobranoc? Kiedy zalegam, na zewnątrz spada ściana wody. Ulewa, że ho, ho!
Kiedy wychodzę z kapliczki, praktycznie już nie pada. Nie udało mi się zasnąć. Poleżałam jednak trochę z zamkniętymi oczyma i czuję się ok. O krok jest Radymno (PK11), a dalej Przemyśl, tam się wypije jakąś kawę. Bieszczady witają bardzo zmienną pogodą. Raz świeci słońce, raz robi się zimno i leje. Przebieram się chyba z milion razy, tracąc na tym kupę czasu. Niestety nie potrafię jechać w cieple ubrana w strój deszczowy, jak i nie potrafię sobie wyobrazić jazdy bez stroju deszczowego, gdy akurat robi się zimnica i leje.
W tej śmieszno-strasznej pogodzie tasuję się z Wikim i są to ostatnie chwile przed metą, gdy się widzimy. Mówi, że zaczyna mu się dobrze jechać i faktycznie to widać: oddala się niemal z prędkością światła.
Przed Caryńską kupuję u ulicznej straganiarki kilka oscypków. Pycha! W Caryńskiej planuję obiad. Hmm… a może i nocleg? Niestety wolnych pokoi nie ma. Z relacji sms widzę, że dogonili mnie tu Zuza i Olaf i chyba pojechali dalej. W każdym razie tu nie zatrzymali się (tak, tak – odpaliłam w końcu tablet). Obiad jest średni. Wzięłam rybę, która okazała się wyjątkowo oścista. Frytek jest dość mało. Mogło być lepiej.
Kiedy wychodzę z mety BBT, jest przenikliwie zimny wieczór. Nie wygląda to zbyt dobrze. Robi się ciemno, jest zimno, góry tak jakby nie chcą się skończyć…. Co ja gadam! One przecież dopiero się zaczęły! Wymyślam, że może dojadę do Cisnej i tam poszukam noclegu pod dachem. To zaskakujące. Wiozę ze sobą fajny namiot, świetny materac oraz genialny nowy śpiwór, a ciągle myślę o spaniu w jakimś pomieszczeniu! Szaleństwo, czy jak?
Wtem słyszę krzyki podenerwowanych mężczyzn biegnących z góry w stronę ulicy. Robi mi się nieswojo. Jacyś awanturnicy? Kurde! Jestem tu zupełnie sama. Jadę powoli i chwilę się zastanawiam, co robić. Jechać, czy się zatrzymać, przycupnąć gdzieś z boku i przeczekać aż sobie pójdą... Zaraz potem słyszę ujadanie psów. I nadal te dziwne krzyki. Chwilę później wszystko staje się jasne – to pasterze na noc zganiają owce do gospodarstwa. Przemykam więc szybko, cały czas czując dziwny strach.
Z mapy wynika, że do Cisnej jeszcze daleko, a mi się już chce spać. Teraz! Zaczynam zatem poszukiwania kwatery. Wetlina. Łażę od drzwi do drzwi. Nigdzie mnie nie chcą z rowerem na jedną noc. Jeden wynajmujący godzi się mnie przyjąć. Prowadzi na tyły posesji. Jakieś schody, zapach stęchlizny. I co? Mam za to jeszcze płacić? Obracam się na pięcie i spadam stąd. Wiele kwater to istne imprezowanie. Muzyka aż dudni. Tam nie da się spać. W zasadzie to obojętne jak spędzę noc: nie śpiąc i dygocząc w namiocie, czy nie śpiąc przez denerwujący hałas. A w namiocie przynajmniej mam noc gratis. No i jak widać, wyraźnie łatwiej jest mi znaleźć odpowiednie krzaki, niż odpowiedni dach. Jadę jeszcze kawałek. Osiągam Smerek. Schodzę nad rz. Wetlinę. Czy muszę dodawać, że od rzeki ciągnie przenikliwym chłodem? Nie mam już jednak siły na szukanie czegoś lepszego. Po co, skoro to jest wystarczająco dobre?
Mapa:
ZDJĘCIA
Ciąg dalszy
komentarze
Jak rozmawiałem z Robertem po "wycieczce", to mówił że kluczem do zwycięstwa jest sen. Ważne by te kilka chwil spędzić w ciepłym, suchym pomieszczeniu (przednio wziąwszy kąpiel)... no tak, ale w "linii gór" nie można obie pozwolić na luz... No i trzeba być Robertem :)
Czytam dalej... sierra - 18:56 niedziela, 10 września 2017 | linkuj
Czytam dalej... sierra - 18:56 niedziela, 10 września 2017 | linkuj
Pozytywne myśli to najlepszy klucz do sukcesu :)
anka88 - 18:46 niedziela, 10 września 2017 | linkuj
Niestety tak teraz wyglądają ''dzikie Bieszczady'': komercja. Większość miejscowości jest nastawiona tylko na kasę. W relacji daje się odczuć trud maratonu. Mimo niesprzyjających warunków - nogi kręcą i o to chodzi. Jechać nawet jeśli nie ma w tym za dużo sensu, sama jazda może być tym sensem-celem.
bm1 - 18:47 środa, 6 września 2017 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!