MRDP (9)
Poniedziałek, 28 sierpnia 2017 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, MRDP 2017
Km: | 165.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 11:29 | km/h: | 14.39 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2398m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Budzik dzwoni w środku nocy. Chwilę trwa, nim dociera do
mnie, że właśnie trwa mój urlop wypoczynkowy. Mimo zmęczenia z radością zbieram
się do jazdy. Wypocznę na podjeździe do Karłowa. Oczywiście jest ciemno, choć
im dalej pod górę, tym tak jakby jaśniej – idzie nowy dzień. Kolano boli i cała
radość ucieka. Boli na tyle, że podjazd zamienia się w podejście. To straszne,
bo tu wcale nie jest jakoś wielce stromo. Podjazd jakich wiele. W dodatku
ogarnia mnie senność. Morfeusz czai się za każdym drzewem. Wiedzę go jak ziewa,
słania się na nogach, jak leży z boku drogi i chrapie. „Chodź, padnij i ty” –
zdaje się zachęcać. Godzina 7:32 – w końcu daję się przekonać. Zalegam pod wiatą. Nie
przeszkadza mi chłód. Odpływam na jakieś 15 minut. Godzinę później, znowu
wpadam w objęcia Morfeusza. Uwziął się, czy jak?
Tłumaczów, Krajanów i Dworki. W sumie aż do Głuszycy. Są to same dziury i wertepy oraz niekończące się podjazdy i zjazdy. Kolano nie chce przestać boleć i nastrój mam przez to coraz gorszy. W okolicach Głuszycy spotykam kibiców na rowerach. Gadamy sobie, jadą chwilę obok, robią fotki, a w samej Głuszycy wskazują miejsce, gdzie można zjeść smaczny obiadek, dodają, że wielu maratończyków tu właśnie jadło. Jest dość wcześnie, ale bardzo chętnie zjem coś ciepłego. Wbijam.
11:02 – nadaję na relację sms: Obiad w Gluszycy. Spotkalam Kibicow. Milo, ze ktos kibicuje kociemu ogonkowi.
Do Mieroszowa jest skakanie po górkach. W mieście coś dziwnego dzieje się z moim GPS. Najpierw wyświetla jakąś długą litanię napisów, a potem ułożone koncentrycznie kolorowe prostokąty. W życiu nie widziałam takiego dziwactwa. Wyjmuję baterie (normalnie wyłączyć nie idzie) i uruchamiam ponownie. Na szczęście działa.
Kiedy docieram do Lubawki, jest gorąco. Kolano boli w najlepsze, a tu jeszcze na horyzoncie jest podjazd przed Kowarami. Kręcę głównie lewą nogą, aby mniej bolało. Kiedy udaje mi się wreszcie zmielić ten podjazd, chce mi się płakać. Wygląda to bardzo nieciekawie. Zdaję sobie sprawę z tego, że dalej z takim bólem nie da się jechać. W perspektywie widzę wycof. Jednak póki co, jest zjazd do Kowar. Na wylocie z miejscowości zatrzymuję się. Siadam przy drodze na ziemi i przestawiam blok w bucie. Bardzo nie lubię kombinować z ustawieniami, ale w tym momencie nie mam już nic do stracenia. W tym czasie dogania i wyprzedza mnie Zuza. Jadę kawałek. Jest źle. Ponowne przestawienie. Spotykam kibica na rowerze, jest niezwykle sympatyczny, ma na imię Jarek. Robi mi parę fotek, rozmawia, jedzie obok. Niestety niewiele może się nacieszyć tą jazdą ze mną, bo ja znowu muszę się zatrzymać i przestawić blok oraz rozmasować kolano. Walczę o swoje być albo nie być na tym maratonie. Z Jarkiem rozjeżdżamy się w swoje strony na rondzie.
Fot. Jarek
Tuż za rondem stoi Zuza. Jest zdenerwowana. Mówi, że potrącił ją przed chwilą samochód. Na szczęście skończyło się na strachu - jest cała i jej rower też. Wkrótce spotykamy się przy spożywczaku. Robimy małe zakupy, siadamy na schodkach. Jest ciepły, letni dzień. Dwie dziewczyny z rowerami siedzą sobie pod sklepem. Widok, jakich wiele. Nikt by nie pomyślał, że właśnie jedziemy ultra maraton. Opowiadam o problemie z kolanem o tym, że być może będę musiała się wycofać i życzę jej powodzenia na dalszej trasie, przewidując (jak się później okazało – słusznie), że już więcej się nie spotkamy przed metą.
Zjeżdżając nad Sosnówkę, płaczę w głos. To przecież nie tak miało być. Oczy okropnie szczypią - łzy, pot, krem do opalania – mam w nich wszystko. W Piechowicach idę do apteki. Kupuję bandaż elastyczny i leki przeciwbólowe. Pluję sobie w brodę, że w Nowym Żmigrodzie odesłałam paczką do domu zapasowe wkładki i klin do butów oraz plastry do tapingu. Pierwsze obandażowanie kolana jest za mocne – prawie nie mogę zgiąć nogi. Owijam więc ponownie – lżej.
Ostrego podjazdu do Szklarskiej Poręby nie jestem w stanie zrobić. Jest to zatem długie podejście. Dalej się wypłaszcza i jako tako jadę, a potem następuje zjazd do Świeradowa, mety GMRDP. Spotykam tu kibica w samochodzie. Chwilę rozmawiamy. Pyta o plany na noc. Mówię, że będę szukała noclegu. Odpowiada, że w Świeradowie trudno o kwaterę, raczej są tu same hotele. Proponuje pomoc w szukaniu, sięga po telefon…. Stop! Szybko gadam, że ja z kat. Solo, więc nie może mi w niczym pomóc. No i to tyle. Kolega mówi mi jeszcze, że Zuza i Olaf są już na podjeździe i chyba w nocy też pojadą,życzy mi powodzenia i ucieka.
Ja już nigdzie dalej dziś nie pojadę... Na liczniku zaledwie 165 km...
Trudno. Kolano musi odpocząć. Choć nie wiem, czy to cokolwiek da. Trochę jadę, trochę idę rozglądając się za miejscówką noclegową. Zaczyna się podjazd, z boku drogi jest jakieś ogrodzenie, za ogrodzeniem czarno. Furtka. Uchylam. Boisko piłkarskie! Równa trawka, płasko, kompletnie pusto. Namiot ustawiam w miejscu, z którego oddaje się rzut rożny.
Mapa:
ZDJĘCIA
Ciąg dalszy
Tłumaczów, Krajanów i Dworki. W sumie aż do Głuszycy. Są to same dziury i wertepy oraz niekończące się podjazdy i zjazdy. Kolano nie chce przestać boleć i nastrój mam przez to coraz gorszy. W okolicach Głuszycy spotykam kibiców na rowerach. Gadamy sobie, jadą chwilę obok, robią fotki, a w samej Głuszycy wskazują miejsce, gdzie można zjeść smaczny obiadek, dodają, że wielu maratończyków tu właśnie jadło. Jest dość wcześnie, ale bardzo chętnie zjem coś ciepłego. Wbijam.
11:02 – nadaję na relację sms: Obiad w Gluszycy. Spotkalam Kibicow. Milo, ze ktos kibicuje kociemu ogonkowi.
Do Mieroszowa jest skakanie po górkach. W mieście coś dziwnego dzieje się z moim GPS. Najpierw wyświetla jakąś długą litanię napisów, a potem ułożone koncentrycznie kolorowe prostokąty. W życiu nie widziałam takiego dziwactwa. Wyjmuję baterie (normalnie wyłączyć nie idzie) i uruchamiam ponownie. Na szczęście działa.
Kiedy docieram do Lubawki, jest gorąco. Kolano boli w najlepsze, a tu jeszcze na horyzoncie jest podjazd przed Kowarami. Kręcę głównie lewą nogą, aby mniej bolało. Kiedy udaje mi się wreszcie zmielić ten podjazd, chce mi się płakać. Wygląda to bardzo nieciekawie. Zdaję sobie sprawę z tego, że dalej z takim bólem nie da się jechać. W perspektywie widzę wycof. Jednak póki co, jest zjazd do Kowar. Na wylocie z miejscowości zatrzymuję się. Siadam przy drodze na ziemi i przestawiam blok w bucie. Bardzo nie lubię kombinować z ustawieniami, ale w tym momencie nie mam już nic do stracenia. W tym czasie dogania i wyprzedza mnie Zuza. Jadę kawałek. Jest źle. Ponowne przestawienie. Spotykam kibica na rowerze, jest niezwykle sympatyczny, ma na imię Jarek. Robi mi parę fotek, rozmawia, jedzie obok. Niestety niewiele może się nacieszyć tą jazdą ze mną, bo ja znowu muszę się zatrzymać i przestawić blok oraz rozmasować kolano. Walczę o swoje być albo nie być na tym maratonie. Z Jarkiem rozjeżdżamy się w swoje strony na rondzie.
Fot. Jarek
Tuż za rondem stoi Zuza. Jest zdenerwowana. Mówi, że potrącił ją przed chwilą samochód. Na szczęście skończyło się na strachu - jest cała i jej rower też. Wkrótce spotykamy się przy spożywczaku. Robimy małe zakupy, siadamy na schodkach. Jest ciepły, letni dzień. Dwie dziewczyny z rowerami siedzą sobie pod sklepem. Widok, jakich wiele. Nikt by nie pomyślał, że właśnie jedziemy ultra maraton. Opowiadam o problemie z kolanem o tym, że być może będę musiała się wycofać i życzę jej powodzenia na dalszej trasie, przewidując (jak się później okazało – słusznie), że już więcej się nie spotkamy przed metą.
Zjeżdżając nad Sosnówkę, płaczę w głos. To przecież nie tak miało być. Oczy okropnie szczypią - łzy, pot, krem do opalania – mam w nich wszystko. W Piechowicach idę do apteki. Kupuję bandaż elastyczny i leki przeciwbólowe. Pluję sobie w brodę, że w Nowym Żmigrodzie odesłałam paczką do domu zapasowe wkładki i klin do butów oraz plastry do tapingu. Pierwsze obandażowanie kolana jest za mocne – prawie nie mogę zgiąć nogi. Owijam więc ponownie – lżej.
Ostrego podjazdu do Szklarskiej Poręby nie jestem w stanie zrobić. Jest to zatem długie podejście. Dalej się wypłaszcza i jako tako jadę, a potem następuje zjazd do Świeradowa, mety GMRDP. Spotykam tu kibica w samochodzie. Chwilę rozmawiamy. Pyta o plany na noc. Mówię, że będę szukała noclegu. Odpowiada, że w Świeradowie trudno o kwaterę, raczej są tu same hotele. Proponuje pomoc w szukaniu, sięga po telefon…. Stop! Szybko gadam, że ja z kat. Solo, więc nie może mi w niczym pomóc. No i to tyle. Kolega mówi mi jeszcze, że Zuza i Olaf są już na podjeździe i chyba w nocy też pojadą,życzy mi powodzenia i ucieka.
Ja już nigdzie dalej dziś nie pojadę... Na liczniku zaledwie 165 km...
Trudno. Kolano musi odpocząć. Choć nie wiem, czy to cokolwiek da. Trochę jadę, trochę idę rozglądając się za miejscówką noclegową. Zaczyna się podjazd, z boku drogi jest jakieś ogrodzenie, za ogrodzeniem czarno. Furtka. Uchylam. Boisko piłkarskie! Równa trawka, płasko, kompletnie pusto. Namiot ustawiam w miejscu, z którego oddaje się rzut rożny.
Mapa:
ZDJĘCIA
Ciąg dalszy
komentarze
Tak, tak, bez problemu. Wystarczy przeczytać. :)
transatlantyk - 20:14 poniedziałek, 11 września 2017 | linkuj
A poznałaś przyczynę tego bólu ? Ja obstawiam że skończyła się w twoim organizmie taka maż co jest między chrząstkami - maź stawowa.
Są specjalne preparaty na stawy by ta maź zawsze była....kiedyś (po operacji na kolano) brałam taki preparat nazywał się Litozin .... Katana1978 - 20:05 poniedziałek, 11 września 2017 | linkuj
Są specjalne preparaty na stawy by ta maź zawsze była....kiedyś (po operacji na kolano) brałam taki preparat nazywał się Litozin .... Katana1978 - 20:05 poniedziałek, 11 września 2017 | linkuj
Stadion miejski w Świeradowie - genialno-szalony pomysł na nocleg. Powinnaś napisać "poradnik szukania miejscówki for dummies" :)
piotrekzkrakowa - 19:28 poniedziałek, 11 września 2017 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!