MRDP (11 i 12) dni, których powinno nie być
Środa, 30 sierpnia 2017 Kategoria do 650, Kocia czytelnia, MRDP 2017
Km: | 628.80 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 31:23 | km/h: | 20.04 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2678m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ta noc jest
wyjątkowa. Budzę się sama, bez pomocy budzika, jakieś 2 minuty przed dzwonkiem
i czuję się wypoczęta. To niezwykłe. Przeciągam się kilka razy i wstaję. Skoro
obudziłam się sama, to jest szansa na realizację dość ambitnego planu
dociągnięcia na metę już bez większego spania i rozstawiania namiotu,
pompowania materaca, itd. Ewentualnie tylko kiwanie się na przystankach.
Wyjątkowe jest też to, że nie ma rosy – namiot jest praktycznie zupełnie suchy.
A to jeszcze nie koniec wyjątków: oto w świetle czołówki widzę, jak po mojej
prawej dłoni spaceruje sobie kleszcz…. Szybko go strząsam, ale już wiem, że od
razu jak tylko trafi się jakaś stacja, to muszę się w całości dokładnie
oglądnąć przed lustrem.
Gdy wychodzę z zagajnika, mój rower zaplątuje się w jakiś drut. Po chwili i ja. Nie wiem co to, może nawet wnyki. Wyplątuję rower i siebie i wychodzę na drogę. Jest prawie pusto, jedzie się dobrze. Mijam wielki Port Świecko, potem trafia się stacja paliw i idę sprawdzić czy nie mam na sobie kleszczy. Na szczęście czysto, można jechać dalej.
Kolano protestuje na górkach. Do mety już nie aż tak dużo zostało, no i prawdziwych gór już nie będzie. Powoli, do przodu. Poranek jest zimny i słoneczny. Dzień zapowiada się świetnie, choć ten chłód podpowiada, że to już zaczyna się powoli jesień…
Dziś jest dzień krajówek. We Frankfurcie n. Odrą kończę przygodę z DK 29 (była średnio przyjemna) i wskakuję na DK 31. Ta jest tak jakby lepsza, niemniej kiedy trasa odbija w boczną drogę w Cedyński Park Krajobrazowy, cieszę się. Krajobraz jest ciekawy: górki! Spokojnie je mielę. W Osinowie Dolnym (PK 35) odwiedzam McD. Jest jeszcze dość wcześnie i dostępna jest wyłącznie oferta śniadaniowa. Rozmawiam z sympatycznym chłopakiem, który mnie obsługuje i usiłuję go przekonać, by sprzedał mi moją ulubioną kanapkę Filet-O-Fish. Niestety nic z tego. Aby ją przygotować trzeba uruchomić urządzenie do robienia tych kanapek, a ono rozgrzewa się około 15 minut. To za długo. Przeglądam więc ofertę śniadaniową. Chłopak proponuje najróżniejsze kanapki i odnoszę wrażenie, że zaczyna ze mną flirtować. Jestem w ciężkim szoku. To już w końcu 11 dzień bez prysznica. Nie wierzę w to, że mogę wyglądać atrakcyjnie. No chyba, że dla żula, który nie mył się pół roku! On jednak na żule zdecydowanie nie wygląda. W końcu biorę kanapkę z jajkiem i pieczarkami. Jest tak dobra, że drugą identyczną kupuję na wynos. Na pewno się przyda – myślę sobie.
W Osinowie Dolnym jest tyle sklepów i reklam w języku niemieckim, że aż się zastanawiam, czy na pewno dobrze jadę, czy czasem nie pobłądzi łam i nie wjechałam przypadkiem do Niemiec…
Przed Widuchową niestety powrót na DK 31. Jednak prawdziwie źle robi się od Gryfina: ruch jest masakrycznie duży. A potem jest jeszcze gorzej, bo trwają roboty drogowe. Do ruchu, hałasu i smrodu spalin brakuje tylko zerwanej drogi i ruchu wahadłowego! Jedzie się wprost fatalnie przez bardzo długi odcinek. Od Gryfina aż za Szczecin. W dodatku mam problem z tylną przerzutką. W najmniej spodziewanym momencie potrafi zmienić bieg. Całość składa się na koszmar, o którym chciałabym móc już zapomnieć. Gdzieś tu jest PK 36 – Szczecin Zdroje.
Dobre sobie!
Zdroje!
Jadąc żadnego zdroju nie stwierdzam. Stwierdzam za to wyjątkowo obrzydliwy miejski syf. Punktu nie udaje mi się namierzyć. Ale już nie wracam go szukać. Musiałam przejechać nieświadomie. Sms z potwierdzeniem pobytu na punkcie wysyłam będąc kawałek za Szczecinem. Za miastem robi się znacznie lepiej. Choć ruch nadal jest dość duży. Wczesnym wieczorem docieram do Wolina. Upał wreszcie trochę zelżał. Na Orlenie kupuję izotonik, a potem rozsiadam się na zewnątrz, na rozgrzanej betonowej kostce i jem poranną kanapkę z jajkiem i pieczarkami z McD. Kawał drogi ze mną przejechała, ale nadal smakuje świetnie.
W Wolinie wjazd na DK3. Ruch ogromny, ale jest tu na szczęście porządne pobocze. O 20:22 osiągam Międzyzdroje (PK 37). Jest już prawie zupełnie ciemno. Tej nocy jednak trzeba jechać. Ruszam zatem w zaczynającą się właśnie noc. Ostatnią noc MRDP. W ciemnościach mknę przez Międzywodzie i Dziwnów do Pobierowa. Docieram tu o 23:26 i nadaję ze stacji paliw na relację sms: „Miau, miau, ide polowac na myszy ;-)”. Siedząc na podłodze piję kawę, zjadam batonika. W drogę!
Nocna jazda jak zwykle jest nudna. Widać mało. Jednak cieszę się, że przez wiele nadmorskich miejscowości przejadę nocą. Jest to tym lepsze, że przed Kołobrzegiem w kilku miejscach na długich odcinkach są remonty i ruch wahadłowy. W jednej z miejscowości muszę się zatrzymać na wymianę baterii w GPS. Niestety w ostatnim oświetlonym miejscu przed kolejnym wjazdem w ciemność, stoi postawny facet. Dookoła pusto. Nie ma mowy abym się tu zatrzymała. Trudno, będę musiała poświecić sobie czołówką i zmienić te baterie kawałek dalej. I dokładnie w momencie, gdy mijam tego faceta, rozżalona, że właśnie tu musi jak na złość stać, on odzywa się do mnie, życzy powodzenia! To takie zaskoczenie, że prawie spadam z roweru ze zdziwienia. A któż w nocy? Okazuje się, że jest to Wuj Tom! Sytuacja zmienia się o 180 stopni. Oczywiście, że się tu zatrzymam! To najlepsze na świecie miejsce do zmiany baterii! Co za miłe spotkanie. Chwilę gadamy, bo i chwilę trwa, nim udaje mi się wyciągnąć z torby baterie i je założyć. Niestety to co dobre, szybko się kończy. Trzeba jechać dalej.
Dotarcie do Kołobrzegu zajmuje mi nieskończenie dużo czasu. W każdej wiacie siedzi Morfeusz i ziewając zaprasza do snu. Wjeżdżam do jednej z takich wiat na kilka minut. Siadam, nie kiwam się. Kolejne wiaty to nic innego jak tylko wodzenie na pokuszenie. Czasem siadam, czasem nie. Tracę orientację. Nie każda wiata jest dobra. Jadąc człowiek szybko się uczy, która jest odpowiednia na wypoczynek, a która zupełnie się nie nadaje.
Trzebiatów w nocy jest pusty. Czasem ktoś szybko przejdzie miedzy budynkami. W końcu docieram do Kołobrzegu. Jest tu całodobowy Orlen. Oczywiście odwiedzam. To nie do końca tak miało być. Nocna jazda miała pójść sprawniej, tymczasem sporo się zeszło na kiwanie się po wiatach. Doprowadzam się do porządku: po wypiciu i zjedzeniu czegoś ciepłego od razu czuję się lepiej. Ruszam w dalszą drogę. Znam tę krajówkę (DK 11) z jednego ze swoich gminobrań. To nie jest zbyt przyjemna droga, więc fajnie, że zaczynam jazdę nią gdy jeszcze jest ciemno. Jakieś 30 km trzeba tą drogą przejechać. W międzyczasie robi się jasno. Nasila się problem z przerzutką tylną. Działają mi tylko najbardziej miękkie i najbardziej twarde biegi. Bez sensu. No nic, trzeba się wziąć za regulację. Znam się na tym wyjątkowo słabo, ale nie mam wyjścia - jeśli chcę jechać dalej, to muszę coś z tym zrobić. Trafia się akurat wiata, świetnie - będzie nieco wygodniej działać. Kręcę śrubą baryłkową przy przerzutce. Najpierw w jedną stronę (jest jeszcze gorzej), potem w drugą (Łał! Działa! Mam znowu wszystkie biegi!). Uradowana wsiadam i lecę dalej. Jak przyjemnie jest jechać na normalnie działającym rowerze.
Przed Mielnem wreszcie uciekam z DK11. Przejazd przez samo Mielno mógłby być nieprzyjemny. Ale nie jest, bo nadal jest wcześnie rano i ruchu prawie nie ma. W Unieściu, hmm... a może w Łazach odwiedzam cukiernię. Biorę anyżki i kilka muffinek oraz na miejscu zjadam rogala. Dzień się zapowiada bardzo ciepły. Planuję prawie się nie zatrzymywać aż do mety. Zapasy żarcia są. Wystarczy tylko jechać.
Plan niby prosty, ale nie tak łatwo go zrealizować. W nogach już spory dystans i bezsenna noc, jeśli nie liczyć bujania się po przystankach na parominutówki. Mimo ogólnego znużenia, do Ustki docieram sprawnie. Za Ustką pojawiają się drobne, acz częste podjazdy. Trochę zaskakujące. Dzień zrobił się gorący i wietrzny. W powietrzu coś wisi. Jakaś dziwna ciężkość.
Drogi stały się bardzo dziurawe. Bardzo trzęsie rowerem. Ręce bolą. Bolą coraz mocniej, bo fatalne nawierzchnie nie chcą się skończyć. Ledwo mogę tymi bolącymi łapkami utrzymać rower. Próbuję na różne sposoby, ale są chwile, gdy wydaje mi się, że to rower panuje nade mną, a nie ja nad nim. Gorąco zaczyna przeszkadzać, czuję się przegrzana. W sklepie spożywczym kupuję izotonik i chipsy. Zjadam je od razu. Nigdzie nie ma wiat w cieniu - wszystko na słońcu. Zrezygnowana siadam chwilę na trawie.
Spać mi się chce na tyle, że parę kilometrów dalej zalegam na przypadkowej ławce pod jakąś szopą. Ławka jest tak obrzydliwa, że normalnie nigdy w życiu nawet bym nie pomyślała, by na niej choćby usiąść. Teraz... jest mi wszystko jedno - nie tylko siadam, ja się kładę i wygodnie układam na boku! Co za różnica? Prawdopodobnie jestem bardziej brudna niż ta ławka. Skoro 12 dniowa koszulka mnie nie zabiła, to i ławka nie zabije. Usiłuję spać, ale nic z tego - ławka jest za wąska i cały czas muszę trzymać równowagę, aby nie zlecieć na ziemię. Co za bezsens! Tylko tracę czas. Tak więc kończę tarzanie swojej brudnej osoby o brudną ławkę. Jadę dalej, wypatrując jakiegoś normalnego przystanku. Wymagania mam wysokie: ma być murowany i ma stać tak, by do środka nie wpadało słońce.
W końcu znajduję. Co za ulga! Siedzisko jest rozwalone - deski ławki się ruszają, ale to nie przeszkadza. Kładę się i chyba odpływam. Kiedy otwieram oczy, czuję dziwny strach. Zupełnie niepotrzebnie. Chwilę później podjeżdża na rowerach para w średnim wieku widać, że są umordowani upałem. Zbieram siebie i rower. Jeszcze jestem trochę nieprzytomna. Paplam do nich, że już zwalniam to wspaniałe miejsce, że jest tu bardzo wygodnie, można pospać trochę.
- Jest bardzo wygodnie, śmiało, proszę się położyć. - Zachęcam.
Patrzą na mnie jak na wariatkę i mówią, że wyglądam na zmęczoną, pytają ile dziś przejechałam. Dobre pytanie, sama do końca nie wiem. Sprawdzam na GPS.
- 514 km - odpowiadam i uciekam.
Punkt kontrolny Gniewino nie chce się pojawić. Tymczasem moje dłonie ledwo już działają i przypominają raczej potłuczone pomidory lub dłonio-kotlety. Kolano boli w najlepsze. Górki, których w końcówce trasy jest bardzo dużo sprawiły, że cały ból się rozbujał na nowo. Cisnę głównie lewą nogą. Niestety na tylu górkach trudno jest pracować tylko jedną nogą.... Za Wickiem ogarnia mnie rozpacz - jeśli te górki wreszcie się nie skończą to z bolącym kolanem nie dam rady jechać i będę musiała iść na metę z papcia. Jednak szybko się uspokajam - do mety jeszcze 59 km. Jak będzie trzeba - pójdę pieszo!
Na relację sms wysyłam wiadomość o godz. 16:01: Od dziur mam poodbijane dlonie i trudno utrzymac rower. same gorki. prawe kolano mocno boli, a tylko lewa noga ciezko ciagnac. jeszcze mam 59km. tj. 7 godzin. tak sadze. Ale chocbym i miala pieszo, to na mete dotre. pozdrawiam, Kot.
Podjazdy idą niezwykle powoli. Potem jest zjazd nad jez. Żarnowieckie. Niebo wygląda jakby zaraz miało zacząć padać. Niewesoła to perspektywa. Znad jeziora jest ostatni większy podjazd przed metą. Mniej więcej w 2/3 robię go w siodle. Reszta z papcia. Z bezsilności i złości klnę w głos. Na to wszystko pojawia się w aucie Michał Zieliński. Jedzie fajnym wozem terenowym. Chętnie bym taki miała. Robi mi fotki, rozmawiamy i wtedy na chwilę obracam się za siebie, bo wydaj mi się, że nagle zrobiło się dziwnie ciemno.
Fot. Michał Zieliński
Wolałabym tego nie widzieć: niebo granatowo-sine. Niechybnie zaraz rąbnie tu deszczem. Przedburzowy wiatr już wystartował. W Glinkach chowam się na przystanku. Jednak jeszcze nie pada, więc po chwili namysłu wsiadam i jadę dalej. Wiatr rzuca mną po szosie. Udaje się dotrzeć do Karwieńskich Błot - tam zaczynają się ulewa i burza. W silnym, porywistym wietrze pędzę pod wiatę. Uff! Udało się!
Czekam aż nawałnica przejdzie. W międzyczasie łapię mega dół. Dłonie, kolano, a teraz jeszcze wszystko wskazuje na to, że na sam koniec zmoknę i utopię w tym deszczu buty. Są to jedyne buty jakie mam. Dziś wieczorem na mecie i jutro cały dzień nad morzem spędzę w mokrych butach! A tak mało zabrakło, by zdążyć przed tą nawałnicą! Przez te buty rozsypuję się kompletnie, ryczę i postanawiam wycofać się z maratonu. Właśnie teraz. Na 10,5 km przed metą. Tyle było innych okazji do wycofu, a ta jedyna właściwa jest tu. Stukam więc sms, że rezygnuję i już go mam wysyłać, gdy nie wiadomo skąd pojawia się Michuss. Podjeżdża autem i jakby nigdy nic wysiada i wbija pod moją wiatę. Rozmawiamy. Nie bardzo pamiętam o czym. W każdym razie deszcz się wreszcie uspokaja i wtedy stwierdzam, że muszę już jechać, bo zaraz się zrobi ciemno. Dzwonię do Dyrektora Daniela, który prosił mnie bym dała znać, gdy ruszę, to zjawią się powitać mnie pod latarnią na Rozewiu.
Mżawka. Na butach połówkowe ochraniacze. Nie utopię ich? Ogarnia mnie wesołość. Buty chyba dowiozę suche! Wjazd do Jastrzębiej Góry tragicznie dziurawy i popękany, z jakimiś wystającymi bruzdami asfaltu. Zabić się na tym idzie, zwłaszcza, że to już zmierzch i jest mokro! Nim jednak do mnie to dociera, fatalny odcinek specjalny mam za sobą. Teraz trochę gładkiego asfaltu, potem znajomy bruk i skręt w lewo pod rozewską latarnię. Czekają tam na mnie Daniel i Michał Zieliński. Są gratulacje (jestem nieco zmieszana - czy na pewno zasługuję? W końcu dojechałam jako ostatnia), Daniel wręcza mi statuetkę i zaraz ją odbiera (To rozumiem! Za taką jazdę nie należy się ona na dłużej niż na parę minut).
Fot. Michał Zieliński
Statuetka jest rozklekotana, puściła śruba i składa się ona z dwóch osobnych części. Kiedyś, w przyszłości, dostanę nową. Gadamy, robimy sobie fotki i wtedy Daniel przypomina, że muszę wysłać sms o treści META. A by to szlag! Jeszcze na koniec taka strata czasu! A potem... spokojnym krokiem wracamy na Gościniec Ori. Bo dokąd tu się spieszyć?
Mapa:
Zaliczone podczas MRDP gminy: Siemiatycze miasto, Siemiatycze obszar wiejski, Narol, Cieszanów, Oleszyce, Laszki, Radymno miasto, Orły, Żurawica, Godów, Gorzyce, Krzyżanowice, Krzanowice, Leśna, Platerówka, Sulików, Zgorzelec obszar wiejski, Zgorzelec miasto (18 gmin).
ZDJĘCIA
Gdy wychodzę z zagajnika, mój rower zaplątuje się w jakiś drut. Po chwili i ja. Nie wiem co to, może nawet wnyki. Wyplątuję rower i siebie i wychodzę na drogę. Jest prawie pusto, jedzie się dobrze. Mijam wielki Port Świecko, potem trafia się stacja paliw i idę sprawdzić czy nie mam na sobie kleszczy. Na szczęście czysto, można jechać dalej.
Kolano protestuje na górkach. Do mety już nie aż tak dużo zostało, no i prawdziwych gór już nie będzie. Powoli, do przodu. Poranek jest zimny i słoneczny. Dzień zapowiada się świetnie, choć ten chłód podpowiada, że to już zaczyna się powoli jesień…
Dziś jest dzień krajówek. We Frankfurcie n. Odrą kończę przygodę z DK 29 (była średnio przyjemna) i wskakuję na DK 31. Ta jest tak jakby lepsza, niemniej kiedy trasa odbija w boczną drogę w Cedyński Park Krajobrazowy, cieszę się. Krajobraz jest ciekawy: górki! Spokojnie je mielę. W Osinowie Dolnym (PK 35) odwiedzam McD. Jest jeszcze dość wcześnie i dostępna jest wyłącznie oferta śniadaniowa. Rozmawiam z sympatycznym chłopakiem, który mnie obsługuje i usiłuję go przekonać, by sprzedał mi moją ulubioną kanapkę Filet-O-Fish. Niestety nic z tego. Aby ją przygotować trzeba uruchomić urządzenie do robienia tych kanapek, a ono rozgrzewa się około 15 minut. To za długo. Przeglądam więc ofertę śniadaniową. Chłopak proponuje najróżniejsze kanapki i odnoszę wrażenie, że zaczyna ze mną flirtować. Jestem w ciężkim szoku. To już w końcu 11 dzień bez prysznica. Nie wierzę w to, że mogę wyglądać atrakcyjnie. No chyba, że dla żula, który nie mył się pół roku! On jednak na żule zdecydowanie nie wygląda. W końcu biorę kanapkę z jajkiem i pieczarkami. Jest tak dobra, że drugą identyczną kupuję na wynos. Na pewno się przyda – myślę sobie.
W Osinowie Dolnym jest tyle sklepów i reklam w języku niemieckim, że aż się zastanawiam, czy na pewno dobrze jadę, czy czasem nie pobłądzi łam i nie wjechałam przypadkiem do Niemiec…
Przed Widuchową niestety powrót na DK 31. Jednak prawdziwie źle robi się od Gryfina: ruch jest masakrycznie duży. A potem jest jeszcze gorzej, bo trwają roboty drogowe. Do ruchu, hałasu i smrodu spalin brakuje tylko zerwanej drogi i ruchu wahadłowego! Jedzie się wprost fatalnie przez bardzo długi odcinek. Od Gryfina aż za Szczecin. W dodatku mam problem z tylną przerzutką. W najmniej spodziewanym momencie potrafi zmienić bieg. Całość składa się na koszmar, o którym chciałabym móc już zapomnieć. Gdzieś tu jest PK 36 – Szczecin Zdroje.
Dobre sobie!
Zdroje!
Jadąc żadnego zdroju nie stwierdzam. Stwierdzam za to wyjątkowo obrzydliwy miejski syf. Punktu nie udaje mi się namierzyć. Ale już nie wracam go szukać. Musiałam przejechać nieświadomie. Sms z potwierdzeniem pobytu na punkcie wysyłam będąc kawałek za Szczecinem. Za miastem robi się znacznie lepiej. Choć ruch nadal jest dość duży. Wczesnym wieczorem docieram do Wolina. Upał wreszcie trochę zelżał. Na Orlenie kupuję izotonik, a potem rozsiadam się na zewnątrz, na rozgrzanej betonowej kostce i jem poranną kanapkę z jajkiem i pieczarkami z McD. Kawał drogi ze mną przejechała, ale nadal smakuje świetnie.
W Wolinie wjazd na DK3. Ruch ogromny, ale jest tu na szczęście porządne pobocze. O 20:22 osiągam Międzyzdroje (PK 37). Jest już prawie zupełnie ciemno. Tej nocy jednak trzeba jechać. Ruszam zatem w zaczynającą się właśnie noc. Ostatnią noc MRDP. W ciemnościach mknę przez Międzywodzie i Dziwnów do Pobierowa. Docieram tu o 23:26 i nadaję ze stacji paliw na relację sms: „Miau, miau, ide polowac na myszy ;-)”. Siedząc na podłodze piję kawę, zjadam batonika. W drogę!
Nocna jazda jak zwykle jest nudna. Widać mało. Jednak cieszę się, że przez wiele nadmorskich miejscowości przejadę nocą. Jest to tym lepsze, że przed Kołobrzegiem w kilku miejscach na długich odcinkach są remonty i ruch wahadłowy. W jednej z miejscowości muszę się zatrzymać na wymianę baterii w GPS. Niestety w ostatnim oświetlonym miejscu przed kolejnym wjazdem w ciemność, stoi postawny facet. Dookoła pusto. Nie ma mowy abym się tu zatrzymała. Trudno, będę musiała poświecić sobie czołówką i zmienić te baterie kawałek dalej. I dokładnie w momencie, gdy mijam tego faceta, rozżalona, że właśnie tu musi jak na złość stać, on odzywa się do mnie, życzy powodzenia! To takie zaskoczenie, że prawie spadam z roweru ze zdziwienia. A któż w nocy? Okazuje się, że jest to Wuj Tom! Sytuacja zmienia się o 180 stopni. Oczywiście, że się tu zatrzymam! To najlepsze na świecie miejsce do zmiany baterii! Co za miłe spotkanie. Chwilę gadamy, bo i chwilę trwa, nim udaje mi się wyciągnąć z torby baterie i je założyć. Niestety to co dobre, szybko się kończy. Trzeba jechać dalej.
Dotarcie do Kołobrzegu zajmuje mi nieskończenie dużo czasu. W każdej wiacie siedzi Morfeusz i ziewając zaprasza do snu. Wjeżdżam do jednej z takich wiat na kilka minut. Siadam, nie kiwam się. Kolejne wiaty to nic innego jak tylko wodzenie na pokuszenie. Czasem siadam, czasem nie. Tracę orientację. Nie każda wiata jest dobra. Jadąc człowiek szybko się uczy, która jest odpowiednia na wypoczynek, a która zupełnie się nie nadaje.
Trzebiatów w nocy jest pusty. Czasem ktoś szybko przejdzie miedzy budynkami. W końcu docieram do Kołobrzegu. Jest tu całodobowy Orlen. Oczywiście odwiedzam. To nie do końca tak miało być. Nocna jazda miała pójść sprawniej, tymczasem sporo się zeszło na kiwanie się po wiatach. Doprowadzam się do porządku: po wypiciu i zjedzeniu czegoś ciepłego od razu czuję się lepiej. Ruszam w dalszą drogę. Znam tę krajówkę (DK 11) z jednego ze swoich gminobrań. To nie jest zbyt przyjemna droga, więc fajnie, że zaczynam jazdę nią gdy jeszcze jest ciemno. Jakieś 30 km trzeba tą drogą przejechać. W międzyczasie robi się jasno. Nasila się problem z przerzutką tylną. Działają mi tylko najbardziej miękkie i najbardziej twarde biegi. Bez sensu. No nic, trzeba się wziąć za regulację. Znam się na tym wyjątkowo słabo, ale nie mam wyjścia - jeśli chcę jechać dalej, to muszę coś z tym zrobić. Trafia się akurat wiata, świetnie - będzie nieco wygodniej działać. Kręcę śrubą baryłkową przy przerzutce. Najpierw w jedną stronę (jest jeszcze gorzej), potem w drugą (Łał! Działa! Mam znowu wszystkie biegi!). Uradowana wsiadam i lecę dalej. Jak przyjemnie jest jechać na normalnie działającym rowerze.
Przed Mielnem wreszcie uciekam z DK11. Przejazd przez samo Mielno mógłby być nieprzyjemny. Ale nie jest, bo nadal jest wcześnie rano i ruchu prawie nie ma. W Unieściu, hmm... a może w Łazach odwiedzam cukiernię. Biorę anyżki i kilka muffinek oraz na miejscu zjadam rogala. Dzień się zapowiada bardzo ciepły. Planuję prawie się nie zatrzymywać aż do mety. Zapasy żarcia są. Wystarczy tylko jechać.
Plan niby prosty, ale nie tak łatwo go zrealizować. W nogach już spory dystans i bezsenna noc, jeśli nie liczyć bujania się po przystankach na parominutówki. Mimo ogólnego znużenia, do Ustki docieram sprawnie. Za Ustką pojawiają się drobne, acz częste podjazdy. Trochę zaskakujące. Dzień zrobił się gorący i wietrzny. W powietrzu coś wisi. Jakaś dziwna ciężkość.
Drogi stały się bardzo dziurawe. Bardzo trzęsie rowerem. Ręce bolą. Bolą coraz mocniej, bo fatalne nawierzchnie nie chcą się skończyć. Ledwo mogę tymi bolącymi łapkami utrzymać rower. Próbuję na różne sposoby, ale są chwile, gdy wydaje mi się, że to rower panuje nade mną, a nie ja nad nim. Gorąco zaczyna przeszkadzać, czuję się przegrzana. W sklepie spożywczym kupuję izotonik i chipsy. Zjadam je od razu. Nigdzie nie ma wiat w cieniu - wszystko na słońcu. Zrezygnowana siadam chwilę na trawie.
Spać mi się chce na tyle, że parę kilometrów dalej zalegam na przypadkowej ławce pod jakąś szopą. Ławka jest tak obrzydliwa, że normalnie nigdy w życiu nawet bym nie pomyślała, by na niej choćby usiąść. Teraz... jest mi wszystko jedno - nie tylko siadam, ja się kładę i wygodnie układam na boku! Co za różnica? Prawdopodobnie jestem bardziej brudna niż ta ławka. Skoro 12 dniowa koszulka mnie nie zabiła, to i ławka nie zabije. Usiłuję spać, ale nic z tego - ławka jest za wąska i cały czas muszę trzymać równowagę, aby nie zlecieć na ziemię. Co za bezsens! Tylko tracę czas. Tak więc kończę tarzanie swojej brudnej osoby o brudną ławkę. Jadę dalej, wypatrując jakiegoś normalnego przystanku. Wymagania mam wysokie: ma być murowany i ma stać tak, by do środka nie wpadało słońce.
W końcu znajduję. Co za ulga! Siedzisko jest rozwalone - deski ławki się ruszają, ale to nie przeszkadza. Kładę się i chyba odpływam. Kiedy otwieram oczy, czuję dziwny strach. Zupełnie niepotrzebnie. Chwilę później podjeżdża na rowerach para w średnim wieku widać, że są umordowani upałem. Zbieram siebie i rower. Jeszcze jestem trochę nieprzytomna. Paplam do nich, że już zwalniam to wspaniałe miejsce, że jest tu bardzo wygodnie, można pospać trochę.
- Jest bardzo wygodnie, śmiało, proszę się położyć. - Zachęcam.
Patrzą na mnie jak na wariatkę i mówią, że wyglądam na zmęczoną, pytają ile dziś przejechałam. Dobre pytanie, sama do końca nie wiem. Sprawdzam na GPS.
- 514 km - odpowiadam i uciekam.
Punkt kontrolny Gniewino nie chce się pojawić. Tymczasem moje dłonie ledwo już działają i przypominają raczej potłuczone pomidory lub dłonio-kotlety. Kolano boli w najlepsze. Górki, których w końcówce trasy jest bardzo dużo sprawiły, że cały ból się rozbujał na nowo. Cisnę głównie lewą nogą. Niestety na tylu górkach trudno jest pracować tylko jedną nogą.... Za Wickiem ogarnia mnie rozpacz - jeśli te górki wreszcie się nie skończą to z bolącym kolanem nie dam rady jechać i będę musiała iść na metę z papcia. Jednak szybko się uspokajam - do mety jeszcze 59 km. Jak będzie trzeba - pójdę pieszo!
Na relację sms wysyłam wiadomość o godz. 16:01: Od dziur mam poodbijane dlonie i trudno utrzymac rower. same gorki. prawe kolano mocno boli, a tylko lewa noga ciezko ciagnac. jeszcze mam 59km. tj. 7 godzin. tak sadze. Ale chocbym i miala pieszo, to na mete dotre. pozdrawiam, Kot.
Podjazdy idą niezwykle powoli. Potem jest zjazd nad jez. Żarnowieckie. Niebo wygląda jakby zaraz miało zacząć padać. Niewesoła to perspektywa. Znad jeziora jest ostatni większy podjazd przed metą. Mniej więcej w 2/3 robię go w siodle. Reszta z papcia. Z bezsilności i złości klnę w głos. Na to wszystko pojawia się w aucie Michał Zieliński. Jedzie fajnym wozem terenowym. Chętnie bym taki miała. Robi mi fotki, rozmawiamy i wtedy na chwilę obracam się za siebie, bo wydaj mi się, że nagle zrobiło się dziwnie ciemno.
Fot. Michał Zieliński
Wolałabym tego nie widzieć: niebo granatowo-sine. Niechybnie zaraz rąbnie tu deszczem. Przedburzowy wiatr już wystartował. W Glinkach chowam się na przystanku. Jednak jeszcze nie pada, więc po chwili namysłu wsiadam i jadę dalej. Wiatr rzuca mną po szosie. Udaje się dotrzeć do Karwieńskich Błot - tam zaczynają się ulewa i burza. W silnym, porywistym wietrze pędzę pod wiatę. Uff! Udało się!
Czekam aż nawałnica przejdzie. W międzyczasie łapię mega dół. Dłonie, kolano, a teraz jeszcze wszystko wskazuje na to, że na sam koniec zmoknę i utopię w tym deszczu buty. Są to jedyne buty jakie mam. Dziś wieczorem na mecie i jutro cały dzień nad morzem spędzę w mokrych butach! A tak mało zabrakło, by zdążyć przed tą nawałnicą! Przez te buty rozsypuję się kompletnie, ryczę i postanawiam wycofać się z maratonu. Właśnie teraz. Na 10,5 km przed metą. Tyle było innych okazji do wycofu, a ta jedyna właściwa jest tu. Stukam więc sms, że rezygnuję i już go mam wysyłać, gdy nie wiadomo skąd pojawia się Michuss. Podjeżdża autem i jakby nigdy nic wysiada i wbija pod moją wiatę. Rozmawiamy. Nie bardzo pamiętam o czym. W każdym razie deszcz się wreszcie uspokaja i wtedy stwierdzam, że muszę już jechać, bo zaraz się zrobi ciemno. Dzwonię do Dyrektora Daniela, który prosił mnie bym dała znać, gdy ruszę, to zjawią się powitać mnie pod latarnią na Rozewiu.
Mżawka. Na butach połówkowe ochraniacze. Nie utopię ich? Ogarnia mnie wesołość. Buty chyba dowiozę suche! Wjazd do Jastrzębiej Góry tragicznie dziurawy i popękany, z jakimiś wystającymi bruzdami asfaltu. Zabić się na tym idzie, zwłaszcza, że to już zmierzch i jest mokro! Nim jednak do mnie to dociera, fatalny odcinek specjalny mam za sobą. Teraz trochę gładkiego asfaltu, potem znajomy bruk i skręt w lewo pod rozewską latarnię. Czekają tam na mnie Daniel i Michał Zieliński. Są gratulacje (jestem nieco zmieszana - czy na pewno zasługuję? W końcu dojechałam jako ostatnia), Daniel wręcza mi statuetkę i zaraz ją odbiera (To rozumiem! Za taką jazdę nie należy się ona na dłużej niż na parę minut).
Fot. Michał Zieliński
Statuetka jest rozklekotana, puściła śruba i składa się ona z dwóch osobnych części. Kiedyś, w przyszłości, dostanę nową. Gadamy, robimy sobie fotki i wtedy Daniel przypomina, że muszę wysłać sms o treści META. A by to szlag! Jeszcze na koniec taka strata czasu! A potem... spokojnym krokiem wracamy na Gościniec Ori. Bo dokąd tu się spieszyć?
Mapa:
Zaliczone podczas MRDP gminy: Siemiatycze miasto, Siemiatycze obszar wiejski, Narol, Cieszanów, Oleszyce, Laszki, Radymno miasto, Orły, Żurawica, Godów, Gorzyce, Krzyżanowice, Krzanowice, Leśna, Platerówka, Sulików, Zgorzelec obszar wiejski, Zgorzelec miasto (18 gmin).
ZDJĘCIA
komentarze
Już jakoś przeczytałem relację... w końcu... i na koniec mam tylko stwierdzenie - Marzenka TO SĄ TE DNI KTÓRE WŁAŚNIE POWINNY BYĆ... POWINNY SIĘ ZDARZYĆ... bo to były dla Ciebie pewnie jedne z najszczęśliwszych dni w całym rowerowaniu...
... A o czas przyjdzie jeszcze pora powalczyć , żeby go w końcu "pokonać"...
Sukcesów życzę w Ameryce... kbialy2002 - 08:19 środa, 22 listopada 2017 | linkuj
... A o czas przyjdzie jeszcze pora powalczyć , żeby go w końcu "pokonać"...
Sukcesów życzę w Ameryce... kbialy2002 - 08:19 środa, 22 listopada 2017 | linkuj
Gratulacje.
To wielka sprawa,że Daniel pofatygował się na metę żeby wręczyć statuetkę.Opraw tą fotkę w ramkę i powieś na ścianie.To niesamowita promocja ultra ha ha.
Z tym bagażem to chyba nikt by nie dojechał do mety :)
Pozdrawiam i zdrowia życzę. GoralNizinny - 14:56 wtorek, 26 września 2017 | linkuj
To wielka sprawa,że Daniel pofatygował się na metę żeby wręczyć statuetkę.Opraw tą fotkę w ramkę i powieś na ścianie.To niesamowita promocja ultra ha ha.
Z tym bagażem to chyba nikt by nie dojechał do mety :)
Pozdrawiam i zdrowia życzę. GoralNizinny - 14:56 wtorek, 26 września 2017 | linkuj
Przede wszystkim gratuluję! Jestem pełen podziwu dla wyniku, sposobu w jaki przejechałaś tą trasę, motywacji, samozaparcia oraz walki z przeciwnościami!
chapeau bas! zapala - 18:22 poniedziałek, 25 września 2017 | linkuj
chapeau bas! zapala - 18:22 poniedziałek, 25 września 2017 | linkuj
Gdyby zsumować wszystkie emocje wszystkich czytelników Kota łącznie, to by ich wyszło więcej, niźli emocji własnych rzeczonej bohaterki. ;)
Bravissimo Michuss, vivat Kot, vivat wszystkie stany! ;) mors - 20:53 czwartek, 14 września 2017 | linkuj
Bravissimo Michuss, vivat Kot, vivat wszystkie stany! ;) mors - 20:53 czwartek, 14 września 2017 | linkuj
Twoja relacja jest jedyną jaką przeczytałem z tegorocznych MRDP.
Tyle dobrego ducha, potrafisz przekazać tylko Ty. Dziękuję za walkę, za tę wielką, przygodę, za Twoje osobiste zwycięstwo. Za to, że piszesz to, co czujesz. Za to, że morał tej historii jest oczywisty. lutra - 20:38 czwartek, 14 września 2017 | linkuj
Tyle dobrego ducha, potrafisz przekazać tylko Ty. Dziękuję za walkę, za tę wielką, przygodę, za Twoje osobiste zwycięstwo. Za to, że piszesz to, co czujesz. Za to, że morał tej historii jest oczywisty. lutra - 20:38 czwartek, 14 września 2017 | linkuj
To prawda, emocje podczas czytania relacji są niewiarygodne. Gratuluję ukończenia maratonu! Gratuluję sił i odwagi. Jest meta! Jest radość i są wspomnienia.
anka88 - 18:15 czwartek, 14 września 2017 | linkuj
Rozmawialiśmy o Twojej potencjalnej rezygnacji, bo chyba rzeczywiście akurat stukałaś tego smsa. No i powiedziałem Ci, że do mety maks. 15 km, na co z oburzeniem odparłaś, że nie, że już tylko 10,5! ;)
Piękny wyczyn, świetna lektura! Gratuluję! michuss - 12:36 czwartek, 14 września 2017 | linkuj
Piękny wyczyn, świetna lektura! Gratuluję! michuss - 12:36 czwartek, 14 września 2017 | linkuj
Gratuluje i zazdroszczę tej Mocy w głowie :) Super relacja, świetnie się czyta i empatuje ;)
artd70 - 09:25 czwartek, 14 września 2017 | linkuj
Ja ciągle nie dowierzam jak samotnie zrobiłaś tak ogromny dystans - będąc w dziczy dzień i noc :).
Podziwiam ogromnie!!! Bardziej już podziwiać nie potrafię! WOW!!! Aga - 05:33 czwartek, 14 września 2017 | linkuj
Podziwiam ogromnie!!! Bardziej już podziwiać nie potrafię! WOW!!! Aga - 05:33 czwartek, 14 września 2017 | linkuj
Gratulacje za wytrwałość i dojechanie do mety. Postuluję przyznanie Tobie nagrody Associated Press za najlepszą relację z Maratonu i najlepszą relację SMSową. Szczególnie podobał mi się "Tour de Orlen", może zostaniesz organizatorem takiego maratonu ;D
fliker - 21:51 środa, 13 września 2017 | linkuj
W rowerowym świecie jest postacią niesłychaną,
osobą powszechnie znaną i lubianą.
Napędzana nieznanym powerem,
ciągle uwielbia jeździć rowerem!
Na stacjach z orłem pija kawę,
w blogowaniu też ma wprawę.
Po pysznej kawie z Siostrą na molo
objechała Polskę w kategorii solo!
Nie siedziała nikomu na kole,
jadąc rowerem, była w swoim żywiole!
Do mety walczyła dzielnie i zawzięcie,
choć niekiedy, docierało Jej miauknięcie.
Liczni kibice podziwiali Jej zmagania,
zachodzili w głowę od GPS-u znikania.
Teraz biją brawa i składają gratulacje
oraz czekają na kolejne Kota relacje!
Brawo!
Gratuluję i pozdrawiam. malarz - 20:39 środa, 13 września 2017 | linkuj
osobą powszechnie znaną i lubianą.
Napędzana nieznanym powerem,
ciągle uwielbia jeździć rowerem!
Na stacjach z orłem pija kawę,
w blogowaniu też ma wprawę.
Po pysznej kawie z Siostrą na molo
objechała Polskę w kategorii solo!
Nie siedziała nikomu na kole,
jadąc rowerem, była w swoim żywiole!
Do mety walczyła dzielnie i zawzięcie,
choć niekiedy, docierało Jej miauknięcie.
Liczni kibice podziwiali Jej zmagania,
zachodzili w głowę od GPS-u znikania.
Teraz biją brawa i składają gratulacje
oraz czekają na kolejne Kota relacje!
Brawo!
Gratuluję i pozdrawiam. malarz - 20:39 środa, 13 września 2017 | linkuj
Dziękuję za emocje podczas MRDP i te fantastyczne relacje w odcinkach, potrafisz w nich zawrzeć całe piękno rowerowania - zmaganie się z przeciwnościami i własnymi ograniczeniami a potem dziecięca radość, że się udało :)
czarnykotek - 20:05 środa, 13 września 2017 | linkuj
Jestem przekonany że w 2021 roku zmieścisz się w 240 godzinach. Pozdrowienia.
MARECKY - 19:43 środa, 13 września 2017 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!