Wpisy archiwalne w kategorii
do 200
Dystans całkowity: | 18929.24 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 155:33 |
Średnia prędkość: | 18.90 km/h |
Maksymalna prędkość: | 46.30 km/h |
Suma podjazdów: | 124713 m |
Liczba aktywności: | 110 |
Średnio na aktywność: | 172.08 km i 9h 09m |
Więcej statystyk |
Śląski, gminny, zygzak
Sobota, 10 października 2020 Kategoria do 200, Kocia czytelnia
Km: | 154.30 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 09:17 | km/h: | 16.62 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 838m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Lubię spać w lesie iglastym. Na ziemi zwykle jest mało
gałęzi, nie ma krzewów z kolcami, a często można spotkać mech, dzięki któremu
jest miękko. Tu mchu nie ma, ale i tak jest dobrze. Rano budzę się wypoczęta.
Gotuję wodę na kawę, jem śniadanie i zwijam się.
Początek trasy jest bardzo leśny. Lasy, grzyby, jesień. Wjazdy do lasów obstawione są samochodami widać, że ludzie ruszyli na grzyby. Chwilami aż nie chce się wierzyć, że to jest Śląsk.
Jak bardzo to wszystko odbiega od stereotypowych wyobrażeń! W miejscowości o miłej mi nazwie Koty, idę do sklepu. Kupuję wodę oraz trochę domowego placka owocowego. Zjadam go później w jednej z leśnych wiat.
Śląsk to kontrasty. Z jednej stronie lasy i puste drogi, z drugiej jednak przemysł. Miasteczko Śląskie wita mnie wysokimi kominami. Jadę sprawdzić co to jest. Okazuje się, że Huta Cynku. Zdarza się też spotkać tu podwójne kościoły. W Miasteczku Śląskim jest drewniany i zaraz obok ceglany.
Tarnowskie Góry mogłyby być symbolem tego jak pełen kontrastów jest Śląsk. Jest tu przyjemny rynek z brukiem i kamieniczkami oraz starym kościołem, ale i jakiś nowoczesny architektoniczny potworek. Uwieczniam go na jednym ze zdjęć, ale pozostałe zdjęcia rynku robię tak, by nie zakłócał kadru.
Piekary Śląskie z kolei są rozległe. Jadę i jadę. Ruch znaczny, ale kierowcy spokojni. Jadę pod urząd gminy, a potem pod bardzo ciekawy budynek szpitala. Ciepło, jak na październik! Wyjeżdżając z miasta, mijam kopalnię węgla, a kawałek dalej jeden z niezbyt licznych budynków z okopconą, czarną elewacją.
Śląsk to też górki. Tym razem nie jestem zaskoczona. Gdy w miniony weekend jeździłam po Śląsku, to zaskoczenie było. Dużo jest też dobrej jakości dróg i do tego bardzo łatwo jest się przyzwyczaić.
Jedną z dzisiejszych atrakcji jest Międzynarodowy Port Lotniczy w Pyrzowicach. Ciekawy obiekt. Przed Będzinem mijam nieczynną Kopalnię Węgla Kamiennego Grodziec. Działała w latach 1899-1998. Teraz jej budynki wyglądają nieco strasznie.
Dalej, po pokonaniu górki, jest Będzin zamek. Zamek jest udostępniony dla turystów. Wchodzę więc na mury i robię zdjęcia. Biję się z myślami, czy wjeżdżać głębiej w miasto. Obok trwa akurat komunijna sesja zdjęciowa. Pytam panią z aparatem, czy może jest tutejsza i czy wie, co warto zwiedzić w Będzinie. Okazuje się, że jest z pobliskiego Sosnowca i nie kojarzy, by był tu jakiś rynek.
Nieco zmęczona dniem, nie szukam innych zabytków, ani rynku, tylko jadę dalej, w stronę Dąbrowy Górniczej. Według mapy, są tu lasy. Gdzieś tu trzeba będzie znaleźć nocleg. Początek szukania miejscówki jest bardzo nieciekawy. Albo gęsty las, albo jeżyny, albo wyjątkowo kępkowato i nierówno, albo zarośla wysokie po pas, czy teren lekko podmokły. Dalej jest cmentarz. Jadę więc jeszcze kawałek i wtedy zauważam wąską nitkę asfaltu uciekającą w las. To jest to! Wnikam. Droga kończy się niby ślepo, ale w las idą dalej gruntówki. Wchodzę w jedną z nich. Struktura lasu jest wyjątkowo mało biwakowa. Kolce i krzaki! Dlatego rozbijam się na jednej ze ścieżek. Nie wygląda na uczęszczaną. Leży tu przewrócone drzewko i jest zarośnięta. Środek równy, po bokach błotniste koleiny. No ale nic lepszego tutaj nie znajdę. Rozbijam namiot. Noc jest umiarkowanie spokojna. Cały czas słychać zgrzyty i metaliczne dźwięki. Gdzieś tu musi być jakiś duży zakład przemysłowy. Poza tym mocno wieje.
Zaliczone gminy: Krupski Młyn, Tworóg, Koszęcin, Kalety, Miasteczko Śląskie, Świerklaniec, Tarnowskie Góry, Piekary Śląskie, Bobrowniki, Ożarowice, Mierzęcice, Psary, Wojkowice, Będzin.
Mapka:
Początek trasy jest bardzo leśny. Lasy, grzyby, jesień. Wjazdy do lasów obstawione są samochodami widać, że ludzie ruszyli na grzyby. Chwilami aż nie chce się wierzyć, że to jest Śląsk.
Jak bardzo to wszystko odbiega od stereotypowych wyobrażeń! W miejscowości o miłej mi nazwie Koty, idę do sklepu. Kupuję wodę oraz trochę domowego placka owocowego. Zjadam go później w jednej z leśnych wiat.
Śląsk to kontrasty. Z jednej stronie lasy i puste drogi, z drugiej jednak przemysł. Miasteczko Śląskie wita mnie wysokimi kominami. Jadę sprawdzić co to jest. Okazuje się, że Huta Cynku. Zdarza się też spotkać tu podwójne kościoły. W Miasteczku Śląskim jest drewniany i zaraz obok ceglany.
Tarnowskie Góry mogłyby być symbolem tego jak pełen kontrastów jest Śląsk. Jest tu przyjemny rynek z brukiem i kamieniczkami oraz starym kościołem, ale i jakiś nowoczesny architektoniczny potworek. Uwieczniam go na jednym ze zdjęć, ale pozostałe zdjęcia rynku robię tak, by nie zakłócał kadru.
Piekary Śląskie z kolei są rozległe. Jadę i jadę. Ruch znaczny, ale kierowcy spokojni. Jadę pod urząd gminy, a potem pod bardzo ciekawy budynek szpitala. Ciepło, jak na październik! Wyjeżdżając z miasta, mijam kopalnię węgla, a kawałek dalej jeden z niezbyt licznych budynków z okopconą, czarną elewacją.
Śląsk to też górki. Tym razem nie jestem zaskoczona. Gdy w miniony weekend jeździłam po Śląsku, to zaskoczenie było. Dużo jest też dobrej jakości dróg i do tego bardzo łatwo jest się przyzwyczaić.
Jedną z dzisiejszych atrakcji jest Międzynarodowy Port Lotniczy w Pyrzowicach. Ciekawy obiekt. Przed Będzinem mijam nieczynną Kopalnię Węgla Kamiennego Grodziec. Działała w latach 1899-1998. Teraz jej budynki wyglądają nieco strasznie.
Dalej, po pokonaniu górki, jest Będzin zamek. Zamek jest udostępniony dla turystów. Wchodzę więc na mury i robię zdjęcia. Biję się z myślami, czy wjeżdżać głębiej w miasto. Obok trwa akurat komunijna sesja zdjęciowa. Pytam panią z aparatem, czy może jest tutejsza i czy wie, co warto zwiedzić w Będzinie. Okazuje się, że jest z pobliskiego Sosnowca i nie kojarzy, by był tu jakiś rynek.
Nieco zmęczona dniem, nie szukam innych zabytków, ani rynku, tylko jadę dalej, w stronę Dąbrowy Górniczej. Według mapy, są tu lasy. Gdzieś tu trzeba będzie znaleźć nocleg. Początek szukania miejscówki jest bardzo nieciekawy. Albo gęsty las, albo jeżyny, albo wyjątkowo kępkowato i nierówno, albo zarośla wysokie po pas, czy teren lekko podmokły. Dalej jest cmentarz. Jadę więc jeszcze kawałek i wtedy zauważam wąską nitkę asfaltu uciekającą w las. To jest to! Wnikam. Droga kończy się niby ślepo, ale w las idą dalej gruntówki. Wchodzę w jedną z nich. Struktura lasu jest wyjątkowo mało biwakowa. Kolce i krzaki! Dlatego rozbijam się na jednej ze ścieżek. Nie wygląda na uczęszczaną. Leży tu przewrócone drzewko i jest zarośnięta. Środek równy, po bokach błotniste koleiny. No ale nic lepszego tutaj nie znajdę. Rozbijam namiot. Noc jest umiarkowanie spokojna. Cały czas słychać zgrzyty i metaliczne dźwięki. Gdzieś tu musi być jakiś duży zakład przemysłowy. Poza tym mocno wieje.
Zaliczone gminy: Krupski Młyn, Tworóg, Koszęcin, Kalety, Miasteczko Śląskie, Świerklaniec, Tarnowskie Góry, Piekary Śląskie, Bobrowniki, Ożarowice, Mierzęcice, Psary, Wojkowice, Będzin.
Mapka:
Wisła 1200 (6)
Czwartek, 11 lipca 2019 Kategoria Kocia czytelnia, do 200
Km: | 168.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 868m | Sprzęt: Terenówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Tradycyjna pobudka o 3 nad ranem. Trzecia nad ranem brzmi
jakoś tak sympatyczniej niż trzecia w środku nocy. Wolę więc udawać, że ta
godzina to już prawie ranek. Zwijanie namiotów, coś na ząb i w drogę. Atrakcje
pojawiają się szybko: zarośla – do nich zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Ale
oto jest drewniany mostek na rzeczce. Nic by w tym nie było nadzwyczajnego,
gdyby nie to, że był on w fatalnym stanie. Wielu desek, tudzież belek
brakowało. Niektóre belki były luźne i kiedy próbowało się na nie wejść,
obracały się na konstrukcji mostku. Utrzymać na tym równowagę, to była
prawdziwa sztuka. Łatwo było się poślizgnąć, stracić równowagę i polecieć do
wody. Na początku spanikowałam. Po tym nie da się przejść! Potem wymyśliłam, że
przejdę na kolanach podpierając się rękoma. Nie było to łatwe, ale udało się. Teraz,
po czasie, myślę, że był to najtrudniejszy dla mnie moment maratonu. Jednocześnie
wspominam tę chwilę z uśmiechem na twarzy, choć wtedy do śmiechu mi zupełnie
nie było.
Poranek zrobił się ładny. Słyszałam i czytałam, że przed Toruniem będzie mocno piaszczysty odcinek. Co dziwne, jakoś mocno tego nie odczułam i większość słynnych piasków udało mi się przejechać.
I gdy już myślałam, że Toruń jest na wyciągnięcie ręki (wszak była tabliczka z napisem „Toruń”) – okazało się, że nie do końca. Ślad wywiódł nad rzekę. Wywiódł w chaszcze. Znowu przyszło zmagać się z bujną roślinnością na dość długim kawałku. Taki poranny spacer.
W końcu jednak pojawiło się miasto. Jego ścisłe centrum i jedzenie w McD. Piękna pogoda, aż by się posiedziało w Toruniu dłużej. A tu trzeba jechać.
Bydgoszcz trasa omija bokiem. To fajnie, bo tu trudno by chyba było coś sensownego wymyślić. W ogóle nie odczuwam bliskości miasta, które znajduje się po drugiej stronie rzeki.
Przed Chełmnem kilka górek. Tuż przed wjazdem do miasta, rozdzielamy się. Michał ma problem z tylnym kołem i podejrzewa, że to może być awaria piasty. Jedzie więc szukać sklepu rowerowego. Nie jest to pierwszy raz, gdy odwiedzam rowerowo Chełmno. Robi ono niezmiennie na mnie wrażenie. Jest tu bardzo ładnie, dużo starej zabudowy. Znowu by się chciało posiedzieć dłużej – tak jak wcześniej w Toruniu. I znowu wzywa Wisła. Pora jechać dalej, nie ma na co czekać.
Wyjątkowo wymagający jest dojazd do Grudziądza. To dość osobliwa ścieżka. Singiel, ale na ogół z dobrą nawierzchnią. Jest za to wąsko, dróżka mocno kręci i jest niesamowicie interwałowa. Aby to dobrze pojechać i nie wylecieć z drogi, trzeba mieć znaczne umiejętności techniczne. Ja ich nie mam, dlatego na ogół idę pieszo. W sumie nie tylko idę – chwilami wręcz biegnę. Biegnie się całkiem dobrze. Oczywiście jestem tu sama. Michał, jak prawie cały czas, gdy robi się trudniej, leci po swojemu. Niestety jest tu razem ze mną, więc jakoś go muszę znosić.
W Grudziądzu jestem wczesnym wieczorem. Światło słoneczne jest już pomarańczowe. Ceglana, stara zabudowa miasta wygląda wprost zjawiskowo. Tak samo zjawiskowo wygląda Wisła, nad którą coraz niżej pochyla się słońce. Piękna końcówka dnia. Cieszę się, że trasa idzie przez stare centrum. Przynajmniej nie jest żal, że jadąc wyścig mijamy całe to piękno bokiem. Jest super – mam to wszystko na wyciągnięcie ręki.
A za Grudziądzem wracają swojskie krzaki. Jeśli na Wiśle dojeżdżasz na rozdroże i widzisz kilka ścieżek, to miej pewność, że ta najbardziej zarośnięta i najmniej prawdopodobna – to właśnie ta właściwa.
Wjeżdżam na wysoką górkę. Dojeżdża dwóch innych zawodników. Jeden z nich ma bajerancko wygolone włosy – w napis WISŁA. Mówią, że jeszcze pojadą trochę. My już dalej nie jedziemy i gdy koledzy znikają nam z oczu oddalamy się kawałek i rozbijamy namioty.
Trochę się zastanawiałam, czy tej ostatniej nocy nie spędzić na rowerze. Do mety zostało 140 km. Dużo i mało. Po drodze będzie jeszcze teren. Lepiej więc odpocząć i z nowymi siłami ruszyć w ostatni dzień wyścigu. Tym bardziej, że żadna z dziewczyn raczej mnie już nie dogoni przed metą.
Ciąg dalszy
Poranek zrobił się ładny. Słyszałam i czytałam, że przed Toruniem będzie mocno piaszczysty odcinek. Co dziwne, jakoś mocno tego nie odczułam i większość słynnych piasków udało mi się przejechać.
I gdy już myślałam, że Toruń jest na wyciągnięcie ręki (wszak była tabliczka z napisem „Toruń”) – okazało się, że nie do końca. Ślad wywiódł nad rzekę. Wywiódł w chaszcze. Znowu przyszło zmagać się z bujną roślinnością na dość długim kawałku. Taki poranny spacer.
W końcu jednak pojawiło się miasto. Jego ścisłe centrum i jedzenie w McD. Piękna pogoda, aż by się posiedziało w Toruniu dłużej. A tu trzeba jechać.
Bydgoszcz trasa omija bokiem. To fajnie, bo tu trudno by chyba było coś sensownego wymyślić. W ogóle nie odczuwam bliskości miasta, które znajduje się po drugiej stronie rzeki.
Przed Chełmnem kilka górek. Tuż przed wjazdem do miasta, rozdzielamy się. Michał ma problem z tylnym kołem i podejrzewa, że to może być awaria piasty. Jedzie więc szukać sklepu rowerowego. Nie jest to pierwszy raz, gdy odwiedzam rowerowo Chełmno. Robi ono niezmiennie na mnie wrażenie. Jest tu bardzo ładnie, dużo starej zabudowy. Znowu by się chciało posiedzieć dłużej – tak jak wcześniej w Toruniu. I znowu wzywa Wisła. Pora jechać dalej, nie ma na co czekać.
Wyjątkowo wymagający jest dojazd do Grudziądza. To dość osobliwa ścieżka. Singiel, ale na ogół z dobrą nawierzchnią. Jest za to wąsko, dróżka mocno kręci i jest niesamowicie interwałowa. Aby to dobrze pojechać i nie wylecieć z drogi, trzeba mieć znaczne umiejętności techniczne. Ja ich nie mam, dlatego na ogół idę pieszo. W sumie nie tylko idę – chwilami wręcz biegnę. Biegnie się całkiem dobrze. Oczywiście jestem tu sama. Michał, jak prawie cały czas, gdy robi się trudniej, leci po swojemu. Niestety jest tu razem ze mną, więc jakoś go muszę znosić.
W Grudziądzu jestem wczesnym wieczorem. Światło słoneczne jest już pomarańczowe. Ceglana, stara zabudowa miasta wygląda wprost zjawiskowo. Tak samo zjawiskowo wygląda Wisła, nad którą coraz niżej pochyla się słońce. Piękna końcówka dnia. Cieszę się, że trasa idzie przez stare centrum. Przynajmniej nie jest żal, że jadąc wyścig mijamy całe to piękno bokiem. Jest super – mam to wszystko na wyciągnięcie ręki.
A za Grudziądzem wracają swojskie krzaki. Jeśli na Wiśle dojeżdżasz na rozdroże i widzisz kilka ścieżek, to miej pewność, że ta najbardziej zarośnięta i najmniej prawdopodobna – to właśnie ta właściwa.
Wjeżdżam na wysoką górkę. Dojeżdża dwóch innych zawodników. Jeden z nich ma bajerancko wygolone włosy – w napis WISŁA. Mówią, że jeszcze pojadą trochę. My już dalej nie jedziemy i gdy koledzy znikają nam z oczu oddalamy się kawałek i rozbijamy namioty.
Trochę się zastanawiałam, czy tej ostatniej nocy nie spędzić na rowerze. Do mety zostało 140 km. Dużo i mało. Po drodze będzie jeszcze teren. Lepiej więc odpocząć i z nowymi siłami ruszyć w ostatni dzień wyścigu. Tym bardziej, że żadna z dziewczyn raczej mnie już nie dogoni przed metą.
Ciąg dalszy
Wisła 1200 (5)
Środa, 10 lipca 2019 Kategoria Kocia czytelnia, do 200
Km: | 168.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 868m | Sprzęt: Terenówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rano znowu ciężko jest wstać. Jednak trzeba się przełamać.
Schodzimy po rowery i niespodzianka. Kiedyśmy wczoraj wieczorem tu przyjechali,
nasze rowery były jedynymi. Teraz jest tu tych rowerów całkiem sporo. Inni też
tu śpią!
Wychodzimy na zewnątrz. Szybko robi się trudno. Teren, górki, na które trzeba wpychać rower. No i atrakcja – przeprawa przez rzeczkę, na której zamiast mostku jest łódka. Łódka ustawiona w poprzek. Można na nią wejść i przejść przez nią na drugi brzeg. Prawdziwy smaczek!
Dalej jest trochę łatwiejszego terenu, który przechodzi w zaskakująco trudne podejścia i zejścia. Wiatr tego dnia mamy przeciwny i jest to wiatr zimny. To już kolejny dzień jazdy pod wiatr. Raz po raz są przelotne deszczyki.
W Płocku, gdy w końcu tu docieramy, idziemy na obiad. Odpoczywamy od wiatru. Do dania głównego biorę wielką szklanicę herbaty z sokiem malinowym, cytryną i goździkami. Coś niedobrego dzieje się z moją łydką. Chyba za dużo pchania roweru po stromiznach i coś sobie naciągnęłam. Boli dość mocno. Próbuję to rozmasować, ale mało pomaga. Po obiedzie, przez ten ból, trudno jest ruszyć. Zatrzymujemy się pod jedną z wiat przystankowych. Z takim bólem ciężko jest jechać. Próbuję znowu to rozmasować. Daję do tego jeszcze grubą warstwę leku przeciwzapalnego i przeciwbólowego. Zalepiam to opatrunkiem i jedziemy. Jest tak jakby lepiej. Dziś odwiedzamy jeszcze Włocławek, choć jadąc wschodnim brzegiem Wisły, w zasadzie mijamy to miasto bokiem. Fajnie, że obiad zjedliśmy w Płocku.
Tego dnia jest jeszcze jeden trudniejszy odcinek nad rzeką.
Potem już łatwiejsze ścieżki, a nawet trochę szosy. W miejscowości o ciekawej nazwie Stary Bógpomóż jesteśmy pod wieczór. Jedziemy jeszcze trochę i gdy szosa przechodzi w teren, kawałek za tabliczką informującą, że wjeżdżamy na teren obszaru Natura 2000 Włocławska Dolina Wisły, rozbijamy w lesie namioty.
Ciąg dalszy
Wychodzimy na zewnątrz. Szybko robi się trudno. Teren, górki, na które trzeba wpychać rower. No i atrakcja – przeprawa przez rzeczkę, na której zamiast mostku jest łódka. Łódka ustawiona w poprzek. Można na nią wejść i przejść przez nią na drugi brzeg. Prawdziwy smaczek!
Dalej jest trochę łatwiejszego terenu, który przechodzi w zaskakująco trudne podejścia i zejścia. Wiatr tego dnia mamy przeciwny i jest to wiatr zimny. To już kolejny dzień jazdy pod wiatr. Raz po raz są przelotne deszczyki.
W Płocku, gdy w końcu tu docieramy, idziemy na obiad. Odpoczywamy od wiatru. Do dania głównego biorę wielką szklanicę herbaty z sokiem malinowym, cytryną i goździkami. Coś niedobrego dzieje się z moją łydką. Chyba za dużo pchania roweru po stromiznach i coś sobie naciągnęłam. Boli dość mocno. Próbuję to rozmasować, ale mało pomaga. Po obiedzie, przez ten ból, trudno jest ruszyć. Zatrzymujemy się pod jedną z wiat przystankowych. Z takim bólem ciężko jest jechać. Próbuję znowu to rozmasować. Daję do tego jeszcze grubą warstwę leku przeciwzapalnego i przeciwbólowego. Zalepiam to opatrunkiem i jedziemy. Jest tak jakby lepiej. Dziś odwiedzamy jeszcze Włocławek, choć jadąc wschodnim brzegiem Wisły, w zasadzie mijamy to miasto bokiem. Fajnie, że obiad zjedliśmy w Płocku.
Tego dnia jest jeszcze jeden trudniejszy odcinek nad rzeką.
Potem już łatwiejsze ścieżki, a nawet trochę szosy. W miejscowości o ciekawej nazwie Stary Bógpomóż jesteśmy pod wieczór. Jedziemy jeszcze trochę i gdy szosa przechodzi w teren, kawałek za tabliczką informującą, że wjeżdżamy na teren obszaru Natura 2000 Włocławska Dolina Wisły, rozbijamy w lesie namioty.
Ciąg dalszy
Wisła 1200 (3)
Poniedziałek, 8 lipca 2019 Kategoria Kocia czytelnia, do 200
Km: | 177.40 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 940m | Sprzęt: Terenówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Budzik dzwoni o 3 w nocy i nie jest to nic miłego. Nie jest
już co prawda zupełnie ciemno, ale to wcale nie sprawia, że wstaje się łatwiej.
Zjazd z Gór Pieprzowych jest… zaskakujący. Nie napiszę nic więcej. Tego trzeba
doświadczyć osobiście.
Końcówka nocy i pierwsze godziny dnia upływają potem pod znakiem przede wszystkim asfaltów i lekkiego terenu oraz stromych podjazdów i zjazdów nadwiślańskimi skarpami. Mocno w górę, mocno w dół i tak co chwilę. Mijamy też sady wiśniowe. Gdyby nie to, że podczas ostatniego gminobrania pod Warszawą widziałam na własne oczy jak mocno takie sady są pryskane, to pewnie bym kilka wiśni sobie zjadła. A tak, niestety można tylko popatrzeć. Sklepów jest mało, zaopatrzenie w wodę nie jest takie proste, szkoda więc jej marnować na mycie owoców.
Dojazd do Kazimierza Dolnego nie jest łatwy. Są wąwozy i ostry teren. Znowu długimi odcinkami pcham rower. No ale w końcu docieramy! Robimy sobie kilka fotek, bo jest tu bardzo ładnie. Trasa Wisły jest fajnie pomyślana. Dużo terenu, ale są też urokliwe centra miast i miasteczek, w których często można zjeść coś dobrego. Mocno rzucają się w oczy te wszystkie kontrasty: klimat miasteczek vs przedzieranie się przez zarośla, piachy, wały itd. Przyroda i cywilizacja – wszystko to płynnie i harmonijnie się uzupełnia. W Kazimierzu mamy na licznikach już 100 km, jemy obiad i spotykamy kilku zawodników.
Cały czas mam problem z kolanem, które boli po upadku pierwszego dnia wyścigu. Kiedy zakładam nogawki, jest gorzej. Czasem więc, mimo chłodu, jadę w krótkich spodenkach. Jakby tego było mało, dziś mocno wieje. Dziwaczna pogoda. W słońcu niby ciepło, ale wiatr jest silny i zimny. Od tej pogody, Michała łapie przeziębienie.
Puławy, Dęblin, w końcu Maciejowice. To był trudny dzień. Zaskakująco dużo górek, wąwozy, ażurowe płyty betonowe – na których strasznie trzęsło, wiatr. Kawałek za miastem, tuż nad samą Wisłą, rozbijamy nasze namioty i kończymy na dziś.
Ciąg dalszy
Końcówka nocy i pierwsze godziny dnia upływają potem pod znakiem przede wszystkim asfaltów i lekkiego terenu oraz stromych podjazdów i zjazdów nadwiślańskimi skarpami. Mocno w górę, mocno w dół i tak co chwilę. Mijamy też sady wiśniowe. Gdyby nie to, że podczas ostatniego gminobrania pod Warszawą widziałam na własne oczy jak mocno takie sady są pryskane, to pewnie bym kilka wiśni sobie zjadła. A tak, niestety można tylko popatrzeć. Sklepów jest mało, zaopatrzenie w wodę nie jest takie proste, szkoda więc jej marnować na mycie owoców.
Dojazd do Kazimierza Dolnego nie jest łatwy. Są wąwozy i ostry teren. Znowu długimi odcinkami pcham rower. No ale w końcu docieramy! Robimy sobie kilka fotek, bo jest tu bardzo ładnie. Trasa Wisły jest fajnie pomyślana. Dużo terenu, ale są też urokliwe centra miast i miasteczek, w których często można zjeść coś dobrego. Mocno rzucają się w oczy te wszystkie kontrasty: klimat miasteczek vs przedzieranie się przez zarośla, piachy, wały itd. Przyroda i cywilizacja – wszystko to płynnie i harmonijnie się uzupełnia. W Kazimierzu mamy na licznikach już 100 km, jemy obiad i spotykamy kilku zawodników.
Cały czas mam problem z kolanem, które boli po upadku pierwszego dnia wyścigu. Kiedy zakładam nogawki, jest gorzej. Czasem więc, mimo chłodu, jadę w krótkich spodenkach. Jakby tego było mało, dziś mocno wieje. Dziwaczna pogoda. W słońcu niby ciepło, ale wiatr jest silny i zimny. Od tej pogody, Michała łapie przeziębienie.
Puławy, Dęblin, w końcu Maciejowice. To był trudny dzień. Zaskakująco dużo górek, wąwozy, ażurowe płyty betonowe – na których strasznie trzęsło, wiatr. Kawałek za miastem, tuż nad samą Wisłą, rozbijamy nasze namioty i kończymy na dziś.
Ciąg dalszy
Podwarszawskie gminobranie (2)
Czwartek, 20 czerwca 2019 Kategoria do 200, Kocia czytelnia
Km: | 190.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 09:42 | km/h: | 19.64 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 290m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rano nie wstałam aż tak wcześnie, bo spać poszłam przecież
dopiero ok. 1 w nocy. Kiedyś w końcu trzeba odpocząć. Kiedy budzik zadzwonił,
było już zupełnie jasno. Śniadanie, kawa i w drogę. Chociaż… zanim ruszyłam i
wyszłam z lasu, coś nieprzyjemnie ugryzło mnie w nogę. Ból, pieczenie,
Cortyzon. Jakoś trzeba sobie radzić.
Od samego początku było mocno ciepło, a sama trasa była mało urozmaicona. Zaczęłam od przemieszczania się drogami technicznymi wzdłuż trasy S8. Trochę głośno od sunących nią samochodów, ale spokojnie, bo sama droga techniczna była praktycznie zupełnie pusta. Na wjeździe do Wyszkowa Orlen i postój. Zakupy nieco inne niż zwykle i w drogę! W Wyszkowie przekraczam mostem Bug i znowu wskakuję na szosę idącą wzdłuż S8. Kilometry uciekają szybko.
Obiad zjadam w Łochowie. Miła restauracja. Wybieram chłodnik pomidorowy i na główne rybę z ziemniakami. O ile drugie danie było pyszne, to chłodnik okazał się kompletną klapą. Zamiast pomidorów dominował w nim por i to surowy. Zjadłam trochę tego, bo głupio mi było oddać nietknięty talerz i to był poważny błąd. Bardzo szybko zaczęłam czuć się źle. Por i cebula to praktycznie to samo, a ja przecież nie mogę jeść cebuli! Za tę lekkomyślność płacę srodze marnym samopoczuciem aż do końca dnia. Dalsza droga to w zasadzie jest już tylko człapanie. Zaliczam wymęczona problemami trawiennymi kolejne gminy: Wołomin, Kobyłka, Marki – wszystko na jedno kopyto. Ruch znaczny. Jedynie Ząbki były ok. Jakoś nie pasowały do pozostałych gmin. Ząbki będę wspominać dobrze.
Nierówną walkę z niestrawnością kończę na stacji metra. Korzystam z komunikacji, by dostać się do gmin Legionowo i Jabłonna. Średnio mnie bawi jeżdżenie po wielkiej miejskiej aglomeracji, więc odpuszczam sobie całe te atrakcje związane z przejazdem na północ Warszawy rowerem. W końcu gminy, przez które trzeba by się przebijać mam już zaliczone od dłuższego czasu.
Zdjecia
Zaliczone gminy: Dąbrówka, Zabrodzie, Wyszków, Brańszczyk, Brok, Małkinia Górna, Sadowne, Stoczek, Łochów, Jadów, Strachówka, Wołomin, Kobyłka, Marki, Zielonka, Ząbki (16 gmin).
Ciąg dalszy
Od samego początku było mocno ciepło, a sama trasa była mało urozmaicona. Zaczęłam od przemieszczania się drogami technicznymi wzdłuż trasy S8. Trochę głośno od sunących nią samochodów, ale spokojnie, bo sama droga techniczna była praktycznie zupełnie pusta. Na wjeździe do Wyszkowa Orlen i postój. Zakupy nieco inne niż zwykle i w drogę! W Wyszkowie przekraczam mostem Bug i znowu wskakuję na szosę idącą wzdłuż S8. Kilometry uciekają szybko.
Obiad zjadam w Łochowie. Miła restauracja. Wybieram chłodnik pomidorowy i na główne rybę z ziemniakami. O ile drugie danie było pyszne, to chłodnik okazał się kompletną klapą. Zamiast pomidorów dominował w nim por i to surowy. Zjadłam trochę tego, bo głupio mi było oddać nietknięty talerz i to był poważny błąd. Bardzo szybko zaczęłam czuć się źle. Por i cebula to praktycznie to samo, a ja przecież nie mogę jeść cebuli! Za tę lekkomyślność płacę srodze marnym samopoczuciem aż do końca dnia. Dalsza droga to w zasadzie jest już tylko człapanie. Zaliczam wymęczona problemami trawiennymi kolejne gminy: Wołomin, Kobyłka, Marki – wszystko na jedno kopyto. Ruch znaczny. Jedynie Ząbki były ok. Jakoś nie pasowały do pozostałych gmin. Ząbki będę wspominać dobrze.
Nierówną walkę z niestrawnością kończę na stacji metra. Korzystam z komunikacji, by dostać się do gmin Legionowo i Jabłonna. Średnio mnie bawi jeżdżenie po wielkiej miejskiej aglomeracji, więc odpuszczam sobie całe te atrakcje związane z przejazdem na północ Warszawy rowerem. W końcu gminy, przez które trzeba by się przebijać mam już zaliczone od dłuższego czasu.
Zdjecia
Zaliczone gminy: Dąbrówka, Zabrodzie, Wyszków, Brańszczyk, Brok, Małkinia Górna, Sadowne, Stoczek, Łochów, Jadów, Strachówka, Wołomin, Kobyłka, Marki, Zielonka, Ząbki (16 gmin).
Ciąg dalszy
Weronika i Paulina
Sobota, 9 lutego 2019 Kategoria do 200, Kocia czytelnia
Km: | 158.92 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Miasto w sobotę, przed świtem jest pustawe. Słońce jeszcze
śpi, gdy mkniemy ulicami i ścieżkami. To jest ten czas, gdy można swobodnie
lecieć głównymi arteriami i nie przejmować się ruchem. Noc dość szybko
zamienia się w dzień. Nie spodziewamy się widoku wschodzącego słońca, wszak
niebo jest pełne chmur i niechybnie będzie dziś padać, ale… wschód jest.
Mogłoby być piękniej - słońce wstaje nad dawną DK5, reklamy, ogrodzenia,
brzydka zabudowa. To sprawia, że nie zatrzymujemy się, nie robimy zdjęć. W znajomej
cukierni kupuję kilka drożdżówek. Jest zimno, więc z pewnością się przydadzą. Chłód
poranka jest dokuczliwy. Czuję, że mocno marzną mi stopy, zaledwie jeden stopień
powyżej zera.
Kiedy tak jedziemy przez lasy, odczucie zimna jest jeszcze silniejsze – po bokach drogi leży śnieg, od którego bije chłodem. Tę drogę dobrze znam. Każdy kilometr. Wiem jak tu wygląda w dzień i… wiem jak tu wygląda w nocy. W blasku słońca i w świetle księżyca. Pod błękitnym i pod szarym niebem. To w końcu moja wylotówka na północ. Aż do Janowca Wielkopolskiego jest ona zbieżna z trasą do Gdańska, Kołobrzegu, Wielanowa, Olsztyna, czy Iławy. W niektórych miejscach na szosie jest nadal szron i trochę lodu. Na szczęście tylko trochę, bo mamy rowery z wąskimi oponami. W Janowcu, na „moim” Orlenie, robimy przerwę. Zawsze się tu zatrzymuję. Bierzemy gorące napoje i… szykujemy się emocjonalnie na deszcz. Dobrze wiemy co będzie dalej: spadnie deszcz, przy temperaturze 4 stopni powyżej zera. Znamy przyszłość, a jednak wychodzimy na zewnątrz bez obaw. Wiatr wieje w plecy i to zdecydowanie ratuje sytuację i pozwala z optymizmem patrzeć w dal.
O 10.50 zaczyna się załamanie pogody. Trafia się akurat wiata przystankowa. Ubieramy stroje deszczowe i mkniemy dalej, w szarość dnia. Deszczyk siąpi delikatnie - pogoda łaskawie oszczędza nam soczystej ulewy. Po drodze sprawdzamy objazd ruchliwej szosy między Kcynią a Nakłem. Fragment tego objazdu już kiedyś opracowałam. Dalsza część okazuje się być równie dobra i w przyszłości z pewnością będę z niej korzystała.
Robi się wesoło, gdy na szosie pojawiają się one: Weronika i Paulina. Weronika nas nie lubi i zakazuje jazdy szosą stosownym znakiem drogowym, Paulina natomiast jest zdecydowanie milsza – tu zakazów jazdy brak. W okolicach Pauliny teren z boku drogi mocno się wznosi. Z góry jest ładny, szeroki, widok na dolinę Noteci. Ja zostaję jednak na dole, bo mam awarię łydki. Zobaczę to wszystko dopiero na zdjęciach. Aż do samego Nakła n. Notecią możemy cieszyć się pustymi szosami. Na wjeździe do miasta, jak zwykle, duży ruch. Zawsze jadę tu kostkową ścieżką rowerową – teraz robimy tak samo. Chyba nigdy nie polubię Nakła. Dziś deszcz przeplata się tu ze słońcem. Zagniewane granatowe niebo podświetlają złociste promienie słońca. To jest miejsce na drugi odpoczynek. Na stacji są kanapy, można się wygodnie rozsiąść w cieple.
Stąd już tylko jakieś 20-25 km do celu naszego wyjazdu – do Bydgoszczy. Wybieramy możliwie najspokojniejszą drogę – jest to szosa biegnąca równolegle do DK 10. Kierowcy co prawda wyprzedzają nas grzecznie i nie trafiają się „sytuacje”, jednak mimo to wygodniej i milej jest jechać pustymi drogami. Z pewną ulgą zajeżdżamy zatem na dworzec kolejowy w Bydgoszczy. Nieźle trafiliśmy, jeszcze parę chwil i przyjedzie pociąg.
Zdjęcia
Mapa
Kiedy tak jedziemy przez lasy, odczucie zimna jest jeszcze silniejsze – po bokach drogi leży śnieg, od którego bije chłodem. Tę drogę dobrze znam. Każdy kilometr. Wiem jak tu wygląda w dzień i… wiem jak tu wygląda w nocy. W blasku słońca i w świetle księżyca. Pod błękitnym i pod szarym niebem. To w końcu moja wylotówka na północ. Aż do Janowca Wielkopolskiego jest ona zbieżna z trasą do Gdańska, Kołobrzegu, Wielanowa, Olsztyna, czy Iławy. W niektórych miejscach na szosie jest nadal szron i trochę lodu. Na szczęście tylko trochę, bo mamy rowery z wąskimi oponami. W Janowcu, na „moim” Orlenie, robimy przerwę. Zawsze się tu zatrzymuję. Bierzemy gorące napoje i… szykujemy się emocjonalnie na deszcz. Dobrze wiemy co będzie dalej: spadnie deszcz, przy temperaturze 4 stopni powyżej zera. Znamy przyszłość, a jednak wychodzimy na zewnątrz bez obaw. Wiatr wieje w plecy i to zdecydowanie ratuje sytuację i pozwala z optymizmem patrzeć w dal.
O 10.50 zaczyna się załamanie pogody. Trafia się akurat wiata przystankowa. Ubieramy stroje deszczowe i mkniemy dalej, w szarość dnia. Deszczyk siąpi delikatnie - pogoda łaskawie oszczędza nam soczystej ulewy. Po drodze sprawdzamy objazd ruchliwej szosy między Kcynią a Nakłem. Fragment tego objazdu już kiedyś opracowałam. Dalsza część okazuje się być równie dobra i w przyszłości z pewnością będę z niej korzystała.
Robi się wesoło, gdy na szosie pojawiają się one: Weronika i Paulina. Weronika nas nie lubi i zakazuje jazdy szosą stosownym znakiem drogowym, Paulina natomiast jest zdecydowanie milsza – tu zakazów jazdy brak. W okolicach Pauliny teren z boku drogi mocno się wznosi. Z góry jest ładny, szeroki, widok na dolinę Noteci. Ja zostaję jednak na dole, bo mam awarię łydki. Zobaczę to wszystko dopiero na zdjęciach. Aż do samego Nakła n. Notecią możemy cieszyć się pustymi szosami. Na wjeździe do miasta, jak zwykle, duży ruch. Zawsze jadę tu kostkową ścieżką rowerową – teraz robimy tak samo. Chyba nigdy nie polubię Nakła. Dziś deszcz przeplata się tu ze słońcem. Zagniewane granatowe niebo podświetlają złociste promienie słońca. To jest miejsce na drugi odpoczynek. Na stacji są kanapy, można się wygodnie rozsiąść w cieple.
Stąd już tylko jakieś 20-25 km do celu naszego wyjazdu – do Bydgoszczy. Wybieramy możliwie najspokojniejszą drogę – jest to szosa biegnąca równolegle do DK 10. Kierowcy co prawda wyprzedzają nas grzecznie i nie trafiają się „sytuacje”, jednak mimo to wygodniej i milej jest jechać pustymi drogami. Z pewną ulgą zajeżdżamy zatem na dworzec kolejowy w Bydgoszczy. Nieźle trafiliśmy, jeszcze parę chwil i przyjedzie pociąg.
Zdjęcia
Mapa
Zakładanie plomb (1)
Sobota, 6 października 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia
Km: | 157.67 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 825m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
O tych kilometrach wolałabym nie pamiętać. Wyrzucić z głowy,
tak jakby ich nigdy nie było. Bydgoszcz – Koronowo, zaciskam usta w wąską
kreskę. Trzeba to przełknąć, tak jak przełyka się gorzki syrop. Duży ruch,
hałas, wypadek z udziałem samochodu i motocykla. Wolałabym tu nie być.
*
Szybki zjazd i potem długawy, dość ostry, podjazd. Nie zrzucam z blatu. Koronowo zostaje za mną i robi się jakoś tak milej i spokojniej. Pagórki. Drzewa ubrane w coraz bardziej kolorowe liście. Pola w większości świeżo zaorane, tu i tam wschodzą już oziminy.
*
Niespecjalnie lubię krajówki. DK 25 prowadzi do Człuchowa. Mogę jakoś to ominąć. Mam wgrany objazd. Jednak dziś nie trzeba. Na drodze jest kompletnie pusto. Więc po co nadkładać? Po co udziwniać? Po co kombinować? Skoro może być… prosto.
*
Wiercenie jest długie na jakieś 105 km. Po drodze jeden sklep-stop. W końcu jestem w Człuchowie! Miasto zalane jest słońcem, zostaję tu… tylko na chwilę. Zakładam gminną plombę na mojej mapie w zaliczgmine.pl.
*
Późne popołudnie na kaszubskich pagórkach. Jadę lekko. Po raz pierwszy od dawna lecę z wiatrem. Prawie już zapomniałam jak to jest. Prawie zapomniałam, że… może być spokojnie, bez szarpania. A jednak to jest możliwe.
*
Nieczynny sklep przy drodze. Dykta w oknach. Kraty. Nikt niczego tu już nie kupi. Warszawa w środku lasu, znalazłam tu tylko jeden dom. Babilon – byłam tu niedawno – nie sama. Teraz jest tu zupełnie inaczej. Jazda solo ma inny smak.
*
O czym szumią drzewa? Spoglądam w górę, w niebo, w ich korony. Nie szumią. Stoją w milczeniu. A w moich uszach gra muzyka, Summer moved on.
*
Niebo przybiera kolor szkarłatny. Tuż za Lipnicą jest maleńkie jezioro Lipionek. Pewnie w środku dnia bym nie zwróciła na nie uwagi. Jednak teraz, w świetle zatopionego słońca, wygląda zjawiskowo. Czasem niewiele trzeba, by zwyczajność stała się niezwyczajna.
*
Stoję oczarowana. Robię zdjęcia, jedno za drugim. To co piękne nie może jednak trwać zbyt długo. Od wody ciągnie chłodem. Niebo ciemnieje coraz bardziej. To już czas.
*
Nie jadę nigdzie daleko. Nie trzeba. Tu łatwo jest o miejscówkę. Jeszcze nie jest zupełnie ciemno. Pozwalam sobie na bycie wybredną. Trafia się górka. Wyobrażam sobie wschód słońca z tego wzniesienia. Jutro rano. Tak, to dobry punkt. Targam rower pod górę. Potem długo jeszcze idę polem. W końcu zatrzymuję się pod rozłożystą sosną. Wystarczy na dziś.
Zdjęcia
https://ridewithgps.com/trips/28541902
Ciąg dalszy
*
Szybki zjazd i potem długawy, dość ostry, podjazd. Nie zrzucam z blatu. Koronowo zostaje za mną i robi się jakoś tak milej i spokojniej. Pagórki. Drzewa ubrane w coraz bardziej kolorowe liście. Pola w większości świeżo zaorane, tu i tam wschodzą już oziminy.
*
Niespecjalnie lubię krajówki. DK 25 prowadzi do Człuchowa. Mogę jakoś to ominąć. Mam wgrany objazd. Jednak dziś nie trzeba. Na drodze jest kompletnie pusto. Więc po co nadkładać? Po co udziwniać? Po co kombinować? Skoro może być… prosto.
*
Wiercenie jest długie na jakieś 105 km. Po drodze jeden sklep-stop. W końcu jestem w Człuchowie! Miasto zalane jest słońcem, zostaję tu… tylko na chwilę. Zakładam gminną plombę na mojej mapie w zaliczgmine.pl.
*
Późne popołudnie na kaszubskich pagórkach. Jadę lekko. Po raz pierwszy od dawna lecę z wiatrem. Prawie już zapomniałam jak to jest. Prawie zapomniałam, że… może być spokojnie, bez szarpania. A jednak to jest możliwe.
*
Nieczynny sklep przy drodze. Dykta w oknach. Kraty. Nikt niczego tu już nie kupi. Warszawa w środku lasu, znalazłam tu tylko jeden dom. Babilon – byłam tu niedawno – nie sama. Teraz jest tu zupełnie inaczej. Jazda solo ma inny smak.
*
O czym szumią drzewa? Spoglądam w górę, w niebo, w ich korony. Nie szumią. Stoją w milczeniu. A w moich uszach gra muzyka, Summer moved on.
*
Niebo przybiera kolor szkarłatny. Tuż za Lipnicą jest maleńkie jezioro Lipionek. Pewnie w środku dnia bym nie zwróciła na nie uwagi. Jednak teraz, w świetle zatopionego słońca, wygląda zjawiskowo. Czasem niewiele trzeba, by zwyczajność stała się niezwyczajna.
*
Stoję oczarowana. Robię zdjęcia, jedno za drugim. To co piękne nie może jednak trwać zbyt długo. Od wody ciągnie chłodem. Niebo ciemnieje coraz bardziej. To już czas.
*
Nie jadę nigdzie daleko. Nie trzeba. Tu łatwo jest o miejscówkę. Jeszcze nie jest zupełnie ciemno. Pozwalam sobie na bycie wybredną. Trafia się górka. Wyobrażam sobie wschód słońca z tego wzniesienia. Jutro rano. Tak, to dobry punkt. Targam rower pod górę. Potem długo jeszcze idę polem. W końcu zatrzymuję się pod rozłożystą sosną. Wystarczy na dziś.
Zdjęcia
https://ridewithgps.com/trips/28541902
Ciąg dalszy
Trans Am Bike Race (34)
Czwartek, 5 lipca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 153.10 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2214m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
To było dobre, by nocować tutaj, tuż pod górą i od rana zacząć wspinaczkę...
pieszą. To bardzo ciężki podjazd. Normalnie do zrobienia w siodle. Ale nie po
ponad 6000 km wyścigu. Pod koniec góry (4 km marszu),
spotkam motocyklistę.
To jeden z „Road Angels” – obserwuje wyścig i widząc, że ktoś z nas zaczyna podjazd, wyjeżdża mu motocyklem na spotkanie. Doskonale wie jak tu jest. Wie, że to odosobniona góra, że od wielu kilometrów nie było możliwości, by zaopatrzyć się w jedzenie i picie. Widział już wielu zawodników kompletnie wycieńczonych tą ścianą. I dlatego w swoich motocyklowych kuferkach ma wszystko co może być zawodnikowi potrzebne.
Mi wystarcza trochę arbuza i picie. Miłe spotkanie.
Zjazd jest niejednorodny. Z elementami podjazdu.
Od 11 godz. znowu spiekota. Masakra. Raz po raz nawierzchnią znowu jest loose gravel. Można to wziąć w ręce i przepuścić pomiędzy palcami.
A na rowerze można się na tym elegancko wyłożyć. W końcu zajeżdżam do White Hall, mając w nogach 76 km i 1400 m pionu, jest 13.50. Na wjeździe do miejscowości dogania mnie samochód, a w nim cztery dziewczyny. Mówią, że obserwowały na mapie jak jadę i wsiadły do samochodu, by mnie złapać. Mają dla mnie niespodziankę. Jest to przepyszny napój przecierowy z truskawek i bananów oraz ciastko. Odpoczywam wraz z nimi w klimatyzowanym sklepie. Mówią, że dziś moim punktem końcowym pewnie będzie Palmyra, to 61 km dalej. Żadna z nas jeszcze nie wie, że nie zostanę tam na noc, lecz dokręcę jeszcze 15 km.
Do końca dnia jest gorąco. Bardzo nieprzyjemnym doświadczeniem jest przejazd przez Charlottesville - duże miasto. Ogromny ruch, wąskie, kręte i pagórkowate drogi. Dramat. Jest to chyba jedyny fragment wyścigu, gdy nie czuję się bezpiecznie na szosie. Dalej, gdy trasa ucieka z drogi nr 20, jest już lepiej. Nadal są pagórki, jest ich sporo, ale nie ma już tego strasznego ruchu.
Pod wieczór docieram do Kents Store. Nie ma tu nic. To mała wioska. Jednak tuż przy drodze zauważam pocztę. A to niespodzianka! Tej poczty nie mam na swojej rozpisce. Wchodzę do środka. To mała, kameralna i nieco zagracona poczta. Jest stare krzesło na kółkach, coś w rodzaju stolika oraz oczywiście skrytki na listy. Nie spodziewam się, by ktokolwiek miał tu przyjść. Przecież tu nic nie ma! Kilka domków na krzyż. Kiedy na ścianie znajduję wyłącznik światła, wiem już, że to jest to! Zostanę tu na noc. Klimatyzacji nie ma, jest ciepło, ale nie skwarnie. Moja ostatnia poczta wyścigu… wiele ich było, wiem, że tę zapamiętam bardzo dobrze. Rozkładam materac. Śpiwór nie jest potrzebny, bo ciepło. Zatem zwijanie się o poranku będzie szybkie.
Gaszę światło. Dobranoc, jutro ukończę Trans Am Bike Race i znajdę się w elitarnym gronie finiszerów.
Mapa
Ciąg dalszy
To jeden z „Road Angels” – obserwuje wyścig i widząc, że ktoś z nas zaczyna podjazd, wyjeżdża mu motocyklem na spotkanie. Doskonale wie jak tu jest. Wie, że to odosobniona góra, że od wielu kilometrów nie było możliwości, by zaopatrzyć się w jedzenie i picie. Widział już wielu zawodników kompletnie wycieńczonych tą ścianą. I dlatego w swoich motocyklowych kuferkach ma wszystko co może być zawodnikowi potrzebne.
Mi wystarcza trochę arbuza i picie. Miłe spotkanie.
Zjazd jest niejednorodny. Z elementami podjazdu.
Od 11 godz. znowu spiekota. Masakra. Raz po raz nawierzchnią znowu jest loose gravel. Można to wziąć w ręce i przepuścić pomiędzy palcami.
A na rowerze można się na tym elegancko wyłożyć. W końcu zajeżdżam do White Hall, mając w nogach 76 km i 1400 m pionu, jest 13.50. Na wjeździe do miejscowości dogania mnie samochód, a w nim cztery dziewczyny. Mówią, że obserwowały na mapie jak jadę i wsiadły do samochodu, by mnie złapać. Mają dla mnie niespodziankę. Jest to przepyszny napój przecierowy z truskawek i bananów oraz ciastko. Odpoczywam wraz z nimi w klimatyzowanym sklepie. Mówią, że dziś moim punktem końcowym pewnie będzie Palmyra, to 61 km dalej. Żadna z nas jeszcze nie wie, że nie zostanę tam na noc, lecz dokręcę jeszcze 15 km.
Do końca dnia jest gorąco. Bardzo nieprzyjemnym doświadczeniem jest przejazd przez Charlottesville - duże miasto. Ogromny ruch, wąskie, kręte i pagórkowate drogi. Dramat. Jest to chyba jedyny fragment wyścigu, gdy nie czuję się bezpiecznie na szosie. Dalej, gdy trasa ucieka z drogi nr 20, jest już lepiej. Nadal są pagórki, jest ich sporo, ale nie ma już tego strasznego ruchu.
Pod wieczór docieram do Kents Store. Nie ma tu nic. To mała wioska. Jednak tuż przy drodze zauważam pocztę. A to niespodzianka! Tej poczty nie mam na swojej rozpisce. Wchodzę do środka. To mała, kameralna i nieco zagracona poczta. Jest stare krzesło na kółkach, coś w rodzaju stolika oraz oczywiście skrytki na listy. Nie spodziewam się, by ktokolwiek miał tu przyjść. Przecież tu nic nie ma! Kilka domków na krzyż. Kiedy na ścianie znajduję wyłącznik światła, wiem już, że to jest to! Zostanę tu na noc. Klimatyzacji nie ma, jest ciepło, ale nie skwarnie. Moja ostatnia poczta wyścigu… wiele ich było, wiem, że tę zapamiętam bardzo dobrze. Rozkładam materac. Śpiwór nie jest potrzebny, bo ciepło. Zatem zwijanie się o poranku będzie szybkie.
Gaszę światło. Dobranoc, jutro ukończę Trans Am Bike Race i znajdę się w elitarnym gronie finiszerów.
Mapa
Ciąg dalszy
Trans Am Bike Race (33)
Środa, 4 lipca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 177.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1945m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Noc na poczcie była spokojna. O 5 rano jestem już na
rowerze. Jest jeszcze kompletnie ciemno. Po ciemku robię liczne pagórki po mieście.
Od samego początku jest bardzo ciepło. Jeszcze w sumie noc, a już 21 stopni...
to nie wróży dobrego dnia.
Jak to kiedyś usłyszałam: „it is too hot to have a good day”. No więc dziś na tapecie to, czego nie lubię. Trasa bardzo interwałowa. Ciągle ostre zjazdy i podjazdy/podejścia. Do tego dziury zabite dechami - nie ma gdzie zjeść normalnego śniadania. Po 70 km jazdy zjadam... chipsy. Daje mi to energię na kolejne 30 km pagórków. Co za rzeźnia! Jakby mało było atrakcji, tuż przed Buchanan trafia się jakieś 7-9 km po drodze wysypanej luźnym żwirem.
Dość gruba warstwa nawierzchni, którą można wziąć w dłoń i przesypywać między palcami. Jest to fatalne do jazdy na szosowych oponach. Czy wspominałam już, że jest ciężko?
Dopiero po przebyciu 101 km i 1043 m pionu, o godz. 12.49 jem śniadanie. Lepiej późno niż wcale. W zestawie frytki, cola i grzyby. Tylko to uznałam za jadalne. Z jedzeniem jest tu katastrofa. Czasami myślę sobie, że nie mogłabym mieszkać na stałe w USA ze względu na jedzenie. Choć z drugiej strony, uczestnicząc w wyścigu stołuję się zawsze na mieście, jem to co mogę dostać szybko, bez zbędnego czekania. Pewnie mając więcej czasu, lub gotując samodzielnie, można tu całkiem dobrze zjeść.
Czuję się chora od upału i stromych gór. Docierając do Lexington, na liczniku mam 146 km i 1554 m pionu. Poważnie myślę o poczcie i noclegu tutaj. A jest dopiero 18! Zbiera się na jakaś burzę. Jeśli zdecyduję się jechać dalej, to chyba czeka mnie noc w siodle, bo przez najbliższe 63 mile praktycznie nie ma sklepów, poczt. To już będzie wjazd na Wezuwiusz, ponad 1000 m n.p.m. Ostatnia bardzo duża góra wyścigu. W niewesołym nastroju szukam jakiegoś dinera. Jadę przez miasteczko uważnie się rozglądając.
I nic. Wchodzę więc do restauracji. Jest to elegancka restauracja. Białe obrusy, gustownie ubrani ludzie. No i ja. W stroju sportowym, tym samym niezmiennie od… ostatnich dni maja, gdy wylatywałam z Polski. Na szczęście nie capię i wyglądam zupełnie znośnie. Oglądam menu, mili kelnerzy pilnują mi stojący na zewnątrz pod oknem rower, kiedy idę do łazienki umyć ręce i twarz. Zamawiam dobre danie. Dokładnie to na co mam ochotę. Nie patrzę na koszty, ponieważ to jest wyścig, a mój organizm domaga się porządnego i wartościowego posiłku.
Biorę zatem gorącą, czarną herbatę (jak już kilka razy wcześniej pisałam – gorąca, czarna herbata nie jest tu dobrem powszechnym), łososia z cytryną, szpinakiem i pure ziemniaczano-marchewkowym. Tego pure zamawiam podwójną porcję. Obiad jest pyszny i sycący! W restauracji klimatyzacja jest ustawiona w taki sposób, że chłodzi w sposób przyjemny, nie jest nieznośnie zimno. Jedząc gadam sobie przez Internet. Mile jest jeść dobry obiad i rozmawiać. Tak, to prawda – do końca już niedaleko. Jeszcze tylko dwa razy trzeba będzie się zerwać ze snu przed świtem i mam to! Czuję w sobie energię. Nie zostanę tu na poczcie.
Jadę dalej jeszcze ponad 30 km, lekko pod górę, do wsi Vesuvius. To maleńka wioska u stóp góry o tej samej nazwie. Stąd właśnie zaczyna się ostatni duży podjazd TransAm. Jest tu poczta. Mikroskopijna. Oświetlona. Wszystko widać z ulicy. Raczej nie jest to dobre miejsce na sen. Jadę kawałek dalej, przekraczam tory kolejowe i wdrapuję się pod całkiem spory kościół. Kościół jest zamknięty, ale jest tu dużo przestrzeni na zewnątrz. Jest też bardzo duża wiata, już prawie zupełnie ciemno, ale widać, że ona chyba jest jeszcze w budowie. Wchodzę pod wiatę i rozbijam pod nią namiot.
W najciemniejszym punkcie. Samą sypialnię, bez tropiku. W dole ludzie puszczają sztuczne ognie i świętują. Dziś święto, Dzień Niepodległości, 4 lipca.
Mapa
Ciąg dalszy
Jak to kiedyś usłyszałam: „it is too hot to have a good day”. No więc dziś na tapecie to, czego nie lubię. Trasa bardzo interwałowa. Ciągle ostre zjazdy i podjazdy/podejścia. Do tego dziury zabite dechami - nie ma gdzie zjeść normalnego śniadania. Po 70 km jazdy zjadam... chipsy. Daje mi to energię na kolejne 30 km pagórków. Co za rzeźnia! Jakby mało było atrakcji, tuż przed Buchanan trafia się jakieś 7-9 km po drodze wysypanej luźnym żwirem.
Dość gruba warstwa nawierzchni, którą można wziąć w dłoń i przesypywać między palcami. Jest to fatalne do jazdy na szosowych oponach. Czy wspominałam już, że jest ciężko?
Dopiero po przebyciu 101 km i 1043 m pionu, o godz. 12.49 jem śniadanie. Lepiej późno niż wcale. W zestawie frytki, cola i grzyby. Tylko to uznałam za jadalne. Z jedzeniem jest tu katastrofa. Czasami myślę sobie, że nie mogłabym mieszkać na stałe w USA ze względu na jedzenie. Choć z drugiej strony, uczestnicząc w wyścigu stołuję się zawsze na mieście, jem to co mogę dostać szybko, bez zbędnego czekania. Pewnie mając więcej czasu, lub gotując samodzielnie, można tu całkiem dobrze zjeść.
Czuję się chora od upału i stromych gór. Docierając do Lexington, na liczniku mam 146 km i 1554 m pionu. Poważnie myślę o poczcie i noclegu tutaj. A jest dopiero 18! Zbiera się na jakaś burzę. Jeśli zdecyduję się jechać dalej, to chyba czeka mnie noc w siodle, bo przez najbliższe 63 mile praktycznie nie ma sklepów, poczt. To już będzie wjazd na Wezuwiusz, ponad 1000 m n.p.m. Ostatnia bardzo duża góra wyścigu. W niewesołym nastroju szukam jakiegoś dinera. Jadę przez miasteczko uważnie się rozglądając.
I nic. Wchodzę więc do restauracji. Jest to elegancka restauracja. Białe obrusy, gustownie ubrani ludzie. No i ja. W stroju sportowym, tym samym niezmiennie od… ostatnich dni maja, gdy wylatywałam z Polski. Na szczęście nie capię i wyglądam zupełnie znośnie. Oglądam menu, mili kelnerzy pilnują mi stojący na zewnątrz pod oknem rower, kiedy idę do łazienki umyć ręce i twarz. Zamawiam dobre danie. Dokładnie to na co mam ochotę. Nie patrzę na koszty, ponieważ to jest wyścig, a mój organizm domaga się porządnego i wartościowego posiłku.
Biorę zatem gorącą, czarną herbatę (jak już kilka razy wcześniej pisałam – gorąca, czarna herbata nie jest tu dobrem powszechnym), łososia z cytryną, szpinakiem i pure ziemniaczano-marchewkowym. Tego pure zamawiam podwójną porcję. Obiad jest pyszny i sycący! W restauracji klimatyzacja jest ustawiona w taki sposób, że chłodzi w sposób przyjemny, nie jest nieznośnie zimno. Jedząc gadam sobie przez Internet. Mile jest jeść dobry obiad i rozmawiać. Tak, to prawda – do końca już niedaleko. Jeszcze tylko dwa razy trzeba będzie się zerwać ze snu przed świtem i mam to! Czuję w sobie energię. Nie zostanę tu na poczcie.
Jadę dalej jeszcze ponad 30 km, lekko pod górę, do wsi Vesuvius. To maleńka wioska u stóp góry o tej samej nazwie. Stąd właśnie zaczyna się ostatni duży podjazd TransAm. Jest tu poczta. Mikroskopijna. Oświetlona. Wszystko widać z ulicy. Raczej nie jest to dobre miejsce na sen. Jadę kawałek dalej, przekraczam tory kolejowe i wdrapuję się pod całkiem spory kościół. Kościół jest zamknięty, ale jest tu dużo przestrzeni na zewnątrz. Jest też bardzo duża wiata, już prawie zupełnie ciemno, ale widać, że ona chyba jest jeszcze w budowie. Wchodzę pod wiatę i rozbijam pod nią namiot.
W najciemniejszym punkcie. Samą sypialnię, bez tropiku. W dole ludzie puszczają sztuczne ognie i świętują. Dziś święto, Dzień Niepodległości, 4 lipca.
Mapa
Ciąg dalszy
Trans Am Bike Race (32)
Wtorek, 3 lipca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 180.70 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2242m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzień zaczynam od śniadania z Mary i Jerry`m. Potem zakładam
na siebie wypraną, wilgotną nadal nieco koszulkę. Jeszcze tylko Jerry smaruje
mi łańcuch i po chwili jestem już na trasie. Wilgotna koszulka przyjemnie
chłodzi mnie, w dodatku sam poranek też jest raczej chłodny. To miła odmiana od
poprzednich dni. Zaczynam od podjazdu. Z wysokości 604 m n.p.m. wjeżdżam na
1161 m n.p.m.. Podjazd jest długi, ciągnie się przez 28 km. Jedzie mi się go
bardzo dobrze, szybko. Kiedy kończę,
jestem zadowolona, przefrunęłam dosłownie nad tą górą!
Mam na liczniku 110 km, jest godz. 15 i siedzę w McDonald`s, w Fort Chiswell. Znowu na zewnątrz jest spiekota, po przyjemnym poranku pozostało jedynie wspomnienie. Żar odbiera siły. Niemniej cały czas, niezależnie od poziomu marudzenia jestem szczęśliwa. Cieszę się z tego, że mogę tu być, uczestniczyć w tym szaleńczym wyścigu. Zmagać się z pogodą, jaka w Polsce nie występuje nigdy. To piękne. Życie jest bardzo proste tutaj: jazda, jedzenie, picie, spanie, walka ze zmęczeniem i pogodą oraz górami. Gdyby tylko takie problemy istniały, to życie byłoby bajką.
Po raz drugi tego dnia ląduję w McDonald`s. Jest to w Fairlawn. Aby tu zjeść na chwilę zjechałam z trasy, która na ostatnich kilometrach malowniczo biegła lewym brzegiem rzeki New River. Teraz przekraczam most i wjeżdżam do dość sporego miasta – Radford. W mieście, nieoczekiwanie, ślad prowadzi do parku. Parkowymi ścieżkami jadę więc dalej. Taki sposób wytyczenia drogi sprawia, że przejazd przez miasto zupełnie nie stresuje. Super.
Po drodze do Christiansburg spotykam jeszcze dwoje kibiców, a potem, już po ciemku, wjeżdżam do miasta. Na wjeździe widzę znak ustawiony przy ulicy dla uczestników TABR. Znak informuje o możliwościach noclegowych dla zawodników w mieście. Mi jednak nie chce się już szukać. Bo mam namierzoną pocztę. Lubię spanie na pocztach. To jedna z tych rzeczy, które tworzą klimat wyścigu. To nie jest chyba legalne. Ale też nie jest zakazane. Nigdy nie wiem też co zastanę. Niektóre poczty są duże, nowoczesne, klimatyzowane. Inne są małe, ciasne. Jeszcze inne – zabytkowe. Jedną z zabytkowych poczt jest właśnie ta w Christiansburg.
Stara posadzka, malowidła na ścianach. Miło jest zasypiać w takim pięknym wnętrzu!
Mapa
Ciąg dalszy
Mam na liczniku 110 km, jest godz. 15 i siedzę w McDonald`s, w Fort Chiswell. Znowu na zewnątrz jest spiekota, po przyjemnym poranku pozostało jedynie wspomnienie. Żar odbiera siły. Niemniej cały czas, niezależnie od poziomu marudzenia jestem szczęśliwa. Cieszę się z tego, że mogę tu być, uczestniczyć w tym szaleńczym wyścigu. Zmagać się z pogodą, jaka w Polsce nie występuje nigdy. To piękne. Życie jest bardzo proste tutaj: jazda, jedzenie, picie, spanie, walka ze zmęczeniem i pogodą oraz górami. Gdyby tylko takie problemy istniały, to życie byłoby bajką.
Po raz drugi tego dnia ląduję w McDonald`s. Jest to w Fairlawn. Aby tu zjeść na chwilę zjechałam z trasy, która na ostatnich kilometrach malowniczo biegła lewym brzegiem rzeki New River. Teraz przekraczam most i wjeżdżam do dość sporego miasta – Radford. W mieście, nieoczekiwanie, ślad prowadzi do parku. Parkowymi ścieżkami jadę więc dalej. Taki sposób wytyczenia drogi sprawia, że przejazd przez miasto zupełnie nie stresuje. Super.
Po drodze do Christiansburg spotykam jeszcze dwoje kibiców, a potem, już po ciemku, wjeżdżam do miasta. Na wjeździe widzę znak ustawiony przy ulicy dla uczestników TABR. Znak informuje o możliwościach noclegowych dla zawodników w mieście. Mi jednak nie chce się już szukać. Bo mam namierzoną pocztę. Lubię spanie na pocztach. To jedna z tych rzeczy, które tworzą klimat wyścigu. To nie jest chyba legalne. Ale też nie jest zakazane. Nigdy nie wiem też co zastanę. Niektóre poczty są duże, nowoczesne, klimatyzowane. Inne są małe, ciasne. Jeszcze inne – zabytkowe. Jedną z zabytkowych poczt jest właśnie ta w Christiansburg.
Stara posadzka, malowidła na ścianach. Miło jest zasypiać w takim pięknym wnętrzu!
Mapa
Ciąg dalszy