MRDP 2021 (9)
Poniedziałek, 30 sierpnia 2021 Kategoria MRDP 2021, Kocia czytelnia, do 200
Km: | 185.30 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 13:08 | km/h: | 14.11 |
Pr. maks.: | 44.10 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2519m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rano za oknem widzę mgłę. Jem śniadanie i wychodzę.
Mgliście i zimno, gdzieś w tej mgle chowają się Góry Stołowe. Wyobrażam sobie widok, który powinnam mieć po swojej lewej stronie, a który na śniadanie pożarła gęsta i tłusta mgła. Dziurawa i łaciata droga pod górę przed Tłumaczowem, potem wredny zjazd do Tłumaczowa. Prawa dłoń na tej fatalnej nawierzchni odmawia posłuszeństwa i z trudem panuję nad rowerem. Dalej nie jest nic lepiej. Podjazd do Krajanowa i Dworków też jest paskudnie dziurawy. Stan nawierzchni poprawia się dopiero po wjechaniu na drogę nr 381. Jednak te 22 km po wertepach wystarczyły, by zniszczyć mi prawą dłoń.
Gdzieś tu, albo nieco wcześniej – chyba w okolicach Tłumaczowa, podjeżdża do mnie młody człowiek w pięknym białym Mercedesie. Samochód aż lśni! (Od dziecka mam słabość do Mercedesów, a ten jest absolutnie boski!). Młody otwiera okno i mówi, że mnie obserwuje oraz kibicuje. Jest mi miło. Wtem dodaje, że wiezie dla mnie gorącą kawę, prosi bym się zatrzymała i na chwilę wsiadła do samochodu, by się ogrzać i wypić… No cóż! Regulamin MRDP nie pozwala na takie akcje. Chłopak jedzie obok mnie wozem, a ja mu tłumaczę, że miło z jego strony, ale nie mogę. Wtedy on śmiejąc się mówi:
„daj spokój, przecież nikt się nie dowie!”
Tym razem słyszy moje twarde NIE. Jest mi przykro, bo wiem, że on ma dobre intencje, ale regulamin jasno precyzuje, że nie można przyjmować dedykowanej pomocy z zewnątrz. A widzę przecież, że on tu jest tylko i wyłącznie dla mnie.
Odcinek do Głuszycy jest cały czas lekko w dół. Jest mi zimno i planuję gdzieś tu się zatrzymać na coś ciepłego, kawę i może jakąś zupę. Znajduję fajną jadłodajnię, ale… jest jeszcze zbyt wcześnie! Dziewczyny dopiero co uruchomiły kuchnię i niczego jeszcze nie mają. W całej Głuszycy nie znajduję niczego do zjedzenia, ani wypicia na ciepło. Zadowalam się zatem cukiernią, choć to zdecydowanie za mało. Kawy tu nie ma, ale można siąść i w środku zjeść drożdżówkę.
W drodze do Unisławia Śląskiego przeżywam kryzys. Za nic na świecie nie mogę się rozgrzać. Potrzebuję wlać w siebie coś ciepłego, a tu nie ma kompletnie nic! Jadę jakąś drogą, nawet ładną. Jadę i płaczę. Nie widzę perspektyw. Jest mi strasznie źle. Unisław Śląski wygląda jak miasto-widmo. Nie ma tu żadnych ludzi. Mijam zrujnowany kościół, jadę ulicami. Czy wszyscy stąd uciekli? A może wymarli? Potem jadę przez jakieś miejscowości, w których również nie ma nic. Jest szaro i chłodno, a ja głodna, wyziębiona i sfrustrowana.
W ten sposób docieram do Chełmska Śląskiego (60 km trasy na dziś). Latam po rynku, szukając jakiejś restauracji, kawiarni – czegokolwiek. Widzę rozstawiony duży parasol, więc wstępuje we mnie nadzieja. Tymczasem… okazuje się, że jest to kwiaciarnia, w której poza kwiatami można kupić również znicze. Przykro mi się robi straszliwie. Znajduję tu jedynie mały sklep spożywczy, a na szarym rynku nie ma nawet ławek. Co za okropne miejsce! Podcienie w kamieniczkach przy rynku – chowam się tu.
Oparta o mur patrzę z rozpaczą na rynek: tak musi wyglądać koniec świata. Na telefonie wybieram nr do W. Potrzebuję pogadać, wypłakać się, wyrzucić z siebie cały ten smutek. Teraz, natychmiast!
W. na szczęście odbiera telefon, co więcej okazuje się, że zna dobrze to dziwne miejsce i opowiada mi nawet jego historię. Jestem kompletnie zaskoczona, gdy mówi mi, że to wcale nie jest miasto, tylko wieś! Że owszem kiedyś było to miasto, ale zostało zdegradowane dawno temu – w latach 40 XX w. Już sama ta informacja działa na mnie pozytywnie. Gapię się z ponurą satysfakcją na ratusz i robi się jakoś tak weselej. Gadamy jeszcze chwilę, ale W. mówi, że Chełmsko to wyjątkowo przygnębiające miejsce i lepiej nie być tu zbyt długo. To już lepiej być gdziekolwiek indziej, bo tu przecież wszystko jest takie szare, odrapane, smutne i przytłaczające. Ma rację. Trzeba stąd uciekać!
Jakoś godzę się z tym, że trafiłam w rejon, w którym nie ma szans na żaden obiad. Coś jak kosmiczna czarna dziura.
Na podjeździe na przełęcz Kowarską spotykam Jarka. Kibicuje mi, tak jak 4 lata temu. Część podjazdu robimy jadąc obok siebie i wspominamy spotkanie sprzed 4 lat. Wtedy było tak ciepło, że zmieniając ustawienia bloków w butach, siedziałam na trawie. Dziś jest zupełnie inaczej, w dodatku jestem nieco marudna i raz po raz pytam, czy to jeszcze daleko do przełęczy. Pod koniec podjazdu zaczyna niestety lekko padać deszcz.
Zjazd do Kowar częściowo poprowadzony jest bardzo stromym, wąskim i pod koniec wyboistym asfaltem. Z obolałą od Tłumaczowa prawą dłonią nie mam szans utrzymać tu roweru, decyduję się więc na spacer, a Jarek jest tak miły, że drepcze obok mnie.
Potem są Kowary. Przez miejscowość trasa idzie w fajny sposób, taki mało oczywisty. Wśród starej zabudowy, wzdłuż rzeki ujętej w kamienne koryto. Jarek mówi, że szło to poprowadzić ładniej, ale mi się bardzo podoba! To chyba pierwsze ładne dziś miejsce, panuje tu nieco włoski klimat. Potrafię sobie wyobrazić, jak tu musi być super w słoneczny dzień. Jedziemy na stację się ogrzać, coś zjeść i wypić. Tuż przed dojazdem z nieba spada wodospad deszczu. Doprawdy – bardzo niewiele zabrakło, a dojechalibyśmy na sucho. Biorę kawę oraz chyba zapiekankę. Jarkowi też chcę kupić, ale twierdzi, że nie potrzebuje. Dochodzę tu do siebie – wreszcie nie jest mi zimno!
Potem jeszcze chwilę jedziemy razem przez Kowary, później już sama. Fajnie było się spotkać! Pewnie spotkamy się znów, za 4 lata.
Za Kowarami jest lekko w dół. Mijam, pośród ogólnej szarości i przelotnych deszczyków, Zbiornik Sosnówka. Solidnym podjazdem jest dopiero droga przez Szklarską Porębę. Mocno pod górę, a ja nie mam w sobie energii. Podjazd kończy się słynnym Zakrętem Śmierci. Jest to symboliczny koniec gór, choć pamiętam przecież, że w rzeczywistości to wcale jeszcze nie jest koniec… Jadę dalej lasem. Długa i płaska droga, która finalnie leci w dół. Gładko, równo i niestety bardzo zimno!
Zjeżdżam do Świeradowa-Zdroju. To 139 km na dziś. Pierwotnie planowałam postój na Orlenie, ale z drogi zauważam restaurację, która wygląda bardzo zachęcająco. Wchodzę więc do środka, z rowerem, i zamawiam duży, dwudaniowy obiad. Jedzenie jest pyszne.
Kiedy wychodzę na zewnątrz, jest szarawo. Przede mną ostatni duży podjazd. Mijam boisko, na którym spałam podczas MRDP 4 lata temu i zaczyna się ściana. Podchodzę ją prawie w całości. Następnie znowu pada deszcz, a w dodatku robi się ciemno. Powtarza się sytuacja sprzed 4 lat: mam wrażenie, że nie widzę, jak biegnie droga. A ta prowadzi już teraz ostro w dół, tak jakby w przepaść, do samego środka ziemi. Asfalt jest śliski i błyszczący od deszczu. Nie ryzykuję – klnąc pod nosem, wychodzę z gór.
Góry się kończą, a przede mną jeszcze 40 km do zrobienia. Koniec dnia zaplanowałam w Zgorzelcu, zarezerwowałam tam pokój w hotelu. Droga do Zgorzelca dłuży mi się mocno. Mijam różne miejscowości, które raz po raz wyłaniają się z ciemności i wyglądają jak opustoszałe.
Jedynie Sulików żyje… jakiś facet leży na chodniku kompletnie pijany. Dwóch innych wstawionych gości siedzi na ławce i zawzięcie dyskutują – trochę bełkotliwie. Widząc te obrazki, aż zaczynam się zastanawiać, co to za miejsce! Tych pijanych chyba lepiej nie pytać, bo oni raczej sami nie wiedzą i siedzą w swoich własnych kosmosach. Gdy mijam dziewczynę idącą prostym i pewnym krokiem chodnikiem, zagaduję. I wtedy dowiaduję się, że jest to Sulików. Jest mocno zaskoczona moim pytaniem. Widząc jej zdziwienie, już nie pytam, jaki to dzień tygodnia, choć to też mnie frapuje. Do Zgorzelca jeszcze 10 km.
Mój hotel jest na dziwnym placu, na którym jest również Biedronka. Chwilę tu krążę, szukając wejścia. Podjeżdżam pod drzwi dość dynamicznie i czarnowłosa dziewczyna, która tu stoi szybko chowa się do środka. Gaszę lampki i wchodzę. Okazuje się, że dziewczyna jest recepcjonistką. Śmieje się, ale słychać w tym śmiechu nerwowość. Kiedy zaczynamy rozmawiać o mojej rezerwacji przyznaje, że nieźle ją wystraszyłam. Mówi, że w okolicy kręci się wielu… narkomanów i widząc ostre światło mojej lampki oraz szybki wjazd myślała, że to jeden z nich właśnie robi napad!
Rower mogę wnieść do pokoju. Poza mną śpi tu jeszcze 2 innych zawodników z MRDP.
Ciąg dalszy
Mgliście i zimno, gdzieś w tej mgle chowają się Góry Stołowe. Wyobrażam sobie widok, który powinnam mieć po swojej lewej stronie, a który na śniadanie pożarła gęsta i tłusta mgła. Dziurawa i łaciata droga pod górę przed Tłumaczowem, potem wredny zjazd do Tłumaczowa. Prawa dłoń na tej fatalnej nawierzchni odmawia posłuszeństwa i z trudem panuję nad rowerem. Dalej nie jest nic lepiej. Podjazd do Krajanowa i Dworków też jest paskudnie dziurawy. Stan nawierzchni poprawia się dopiero po wjechaniu na drogę nr 381. Jednak te 22 km po wertepach wystarczyły, by zniszczyć mi prawą dłoń.
Gdzieś tu, albo nieco wcześniej – chyba w okolicach Tłumaczowa, podjeżdża do mnie młody człowiek w pięknym białym Mercedesie. Samochód aż lśni! (Od dziecka mam słabość do Mercedesów, a ten jest absolutnie boski!). Młody otwiera okno i mówi, że mnie obserwuje oraz kibicuje. Jest mi miło. Wtem dodaje, że wiezie dla mnie gorącą kawę, prosi bym się zatrzymała i na chwilę wsiadła do samochodu, by się ogrzać i wypić… No cóż! Regulamin MRDP nie pozwala na takie akcje. Chłopak jedzie obok mnie wozem, a ja mu tłumaczę, że miło z jego strony, ale nie mogę. Wtedy on śmiejąc się mówi:
„daj spokój, przecież nikt się nie dowie!”
Tym razem słyszy moje twarde NIE. Jest mi przykro, bo wiem, że on ma dobre intencje, ale regulamin jasno precyzuje, że nie można przyjmować dedykowanej pomocy z zewnątrz. A widzę przecież, że on tu jest tylko i wyłącznie dla mnie.
Odcinek do Głuszycy jest cały czas lekko w dół. Jest mi zimno i planuję gdzieś tu się zatrzymać na coś ciepłego, kawę i może jakąś zupę. Znajduję fajną jadłodajnię, ale… jest jeszcze zbyt wcześnie! Dziewczyny dopiero co uruchomiły kuchnię i niczego jeszcze nie mają. W całej Głuszycy nie znajduję niczego do zjedzenia, ani wypicia na ciepło. Zadowalam się zatem cukiernią, choć to zdecydowanie za mało. Kawy tu nie ma, ale można siąść i w środku zjeść drożdżówkę.
W drodze do Unisławia Śląskiego przeżywam kryzys. Za nic na świecie nie mogę się rozgrzać. Potrzebuję wlać w siebie coś ciepłego, a tu nie ma kompletnie nic! Jadę jakąś drogą, nawet ładną. Jadę i płaczę. Nie widzę perspektyw. Jest mi strasznie źle. Unisław Śląski wygląda jak miasto-widmo. Nie ma tu żadnych ludzi. Mijam zrujnowany kościół, jadę ulicami. Czy wszyscy stąd uciekli? A może wymarli? Potem jadę przez jakieś miejscowości, w których również nie ma nic. Jest szaro i chłodno, a ja głodna, wyziębiona i sfrustrowana.
W ten sposób docieram do Chełmska Śląskiego (60 km trasy na dziś). Latam po rynku, szukając jakiejś restauracji, kawiarni – czegokolwiek. Widzę rozstawiony duży parasol, więc wstępuje we mnie nadzieja. Tymczasem… okazuje się, że jest to kwiaciarnia, w której poza kwiatami można kupić również znicze. Przykro mi się robi straszliwie. Znajduję tu jedynie mały sklep spożywczy, a na szarym rynku nie ma nawet ławek. Co za okropne miejsce! Podcienie w kamieniczkach przy rynku – chowam się tu.
Oparta o mur patrzę z rozpaczą na rynek: tak musi wyglądać koniec świata. Na telefonie wybieram nr do W. Potrzebuję pogadać, wypłakać się, wyrzucić z siebie cały ten smutek. Teraz, natychmiast!
W. na szczęście odbiera telefon, co więcej okazuje się, że zna dobrze to dziwne miejsce i opowiada mi nawet jego historię. Jestem kompletnie zaskoczona, gdy mówi mi, że to wcale nie jest miasto, tylko wieś! Że owszem kiedyś było to miasto, ale zostało zdegradowane dawno temu – w latach 40 XX w. Już sama ta informacja działa na mnie pozytywnie. Gapię się z ponurą satysfakcją na ratusz i robi się jakoś tak weselej. Gadamy jeszcze chwilę, ale W. mówi, że Chełmsko to wyjątkowo przygnębiające miejsce i lepiej nie być tu zbyt długo. To już lepiej być gdziekolwiek indziej, bo tu przecież wszystko jest takie szare, odrapane, smutne i przytłaczające. Ma rację. Trzeba stąd uciekać!
Jakoś godzę się z tym, że trafiłam w rejon, w którym nie ma szans na żaden obiad. Coś jak kosmiczna czarna dziura.
Na podjeździe na przełęcz Kowarską spotykam Jarka. Kibicuje mi, tak jak 4 lata temu. Część podjazdu robimy jadąc obok siebie i wspominamy spotkanie sprzed 4 lat. Wtedy było tak ciepło, że zmieniając ustawienia bloków w butach, siedziałam na trawie. Dziś jest zupełnie inaczej, w dodatku jestem nieco marudna i raz po raz pytam, czy to jeszcze daleko do przełęczy. Pod koniec podjazdu zaczyna niestety lekko padać deszcz.
Zjazd do Kowar częściowo poprowadzony jest bardzo stromym, wąskim i pod koniec wyboistym asfaltem. Z obolałą od Tłumaczowa prawą dłonią nie mam szans utrzymać tu roweru, decyduję się więc na spacer, a Jarek jest tak miły, że drepcze obok mnie.
Potem są Kowary. Przez miejscowość trasa idzie w fajny sposób, taki mało oczywisty. Wśród starej zabudowy, wzdłuż rzeki ujętej w kamienne koryto. Jarek mówi, że szło to poprowadzić ładniej, ale mi się bardzo podoba! To chyba pierwsze ładne dziś miejsce, panuje tu nieco włoski klimat. Potrafię sobie wyobrazić, jak tu musi być super w słoneczny dzień. Jedziemy na stację się ogrzać, coś zjeść i wypić. Tuż przed dojazdem z nieba spada wodospad deszczu. Doprawdy – bardzo niewiele zabrakło, a dojechalibyśmy na sucho. Biorę kawę oraz chyba zapiekankę. Jarkowi też chcę kupić, ale twierdzi, że nie potrzebuje. Dochodzę tu do siebie – wreszcie nie jest mi zimno!
Potem jeszcze chwilę jedziemy razem przez Kowary, później już sama. Fajnie było się spotkać! Pewnie spotkamy się znów, za 4 lata.
Za Kowarami jest lekko w dół. Mijam, pośród ogólnej szarości i przelotnych deszczyków, Zbiornik Sosnówka. Solidnym podjazdem jest dopiero droga przez Szklarską Porębę. Mocno pod górę, a ja nie mam w sobie energii. Podjazd kończy się słynnym Zakrętem Śmierci. Jest to symboliczny koniec gór, choć pamiętam przecież, że w rzeczywistości to wcale jeszcze nie jest koniec… Jadę dalej lasem. Długa i płaska droga, która finalnie leci w dół. Gładko, równo i niestety bardzo zimno!
Zjeżdżam do Świeradowa-Zdroju. To 139 km na dziś. Pierwotnie planowałam postój na Orlenie, ale z drogi zauważam restaurację, która wygląda bardzo zachęcająco. Wchodzę więc do środka, z rowerem, i zamawiam duży, dwudaniowy obiad. Jedzenie jest pyszne.
Kiedy wychodzę na zewnątrz, jest szarawo. Przede mną ostatni duży podjazd. Mijam boisko, na którym spałam podczas MRDP 4 lata temu i zaczyna się ściana. Podchodzę ją prawie w całości. Następnie znowu pada deszcz, a w dodatku robi się ciemno. Powtarza się sytuacja sprzed 4 lat: mam wrażenie, że nie widzę, jak biegnie droga. A ta prowadzi już teraz ostro w dół, tak jakby w przepaść, do samego środka ziemi. Asfalt jest śliski i błyszczący od deszczu. Nie ryzykuję – klnąc pod nosem, wychodzę z gór.
Góry się kończą, a przede mną jeszcze 40 km do zrobienia. Koniec dnia zaplanowałam w Zgorzelcu, zarezerwowałam tam pokój w hotelu. Droga do Zgorzelca dłuży mi się mocno. Mijam różne miejscowości, które raz po raz wyłaniają się z ciemności i wyglądają jak opustoszałe.
Jedynie Sulików żyje… jakiś facet leży na chodniku kompletnie pijany. Dwóch innych wstawionych gości siedzi na ławce i zawzięcie dyskutują – trochę bełkotliwie. Widząc te obrazki, aż zaczynam się zastanawiać, co to za miejsce! Tych pijanych chyba lepiej nie pytać, bo oni raczej sami nie wiedzą i siedzą w swoich własnych kosmosach. Gdy mijam dziewczynę idącą prostym i pewnym krokiem chodnikiem, zagaduję. I wtedy dowiaduję się, że jest to Sulików. Jest mocno zaskoczona moim pytaniem. Widząc jej zdziwienie, już nie pytam, jaki to dzień tygodnia, choć to też mnie frapuje. Do Zgorzelca jeszcze 10 km.
Mój hotel jest na dziwnym placu, na którym jest również Biedronka. Chwilę tu krążę, szukając wejścia. Podjeżdżam pod drzwi dość dynamicznie i czarnowłosa dziewczyna, która tu stoi szybko chowa się do środka. Gaszę lampki i wchodzę. Okazuje się, że dziewczyna jest recepcjonistką. Śmieje się, ale słychać w tym śmiechu nerwowość. Kiedy zaczynamy rozmawiać o mojej rezerwacji przyznaje, że nieźle ją wystraszyłam. Mówi, że w okolicy kręci się wielu… narkomanów i widząc ostre światło mojej lampki oraz szybki wjazd myślała, że to jeden z nich właśnie robi napad!
Rower mogę wnieść do pokoju. Poza mną śpi tu jeszcze 2 innych zawodników z MRDP.
Ciąg dalszy
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!