MRDP 2021 (3)
Wtorek, 24 sierpnia 2021 Kategoria do 300, Kocia czytelnia, MRDP 2021
Km: | 295.30 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 14:27 | km/h: | 20.44 |
Pr. maks.: | 48.90 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1151m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kiedy rano się budzę, rzeczy nadal są mokre, ale nie kapie
już z nich woda, więc bez dramatu. Wciskam w siebie zimne frytki oraz resztkę
zapiekanki, które kupiłam wczoraj w Janowie Podlaskim. Do tego popijam ciepłą
wodę… z kranu. Potem zakładam na siebie mokre ubrania i wychodzę z hotelu. To
znaczy, usiłuję wyjść. Niesympatyczny właściciel wczoraj tłumaczył mi, w jaki
sposób mogę się stąd wydostać, jeśli faktycznie będę chciała ruszyć wcześnie
rano. Tymczasem krążę po budynku i nic. W pokojach śpią nasi. Niektóre drzwi są
uchylone i widzę ich. Chyba pół maratonu tu zalega. Koniec świata, tupię butami
z blokami i wydaje mi się, że krążąc tak, muszę skutecznie obudzić wszystkich.
Choć wcale nie chcę! A niech śpią.
W końcu daję za wygraną. To zupełnie bez sensu, tylko tracę mój cenny czas. I nerwy. Dzwonię do właściciela, by zapytać, jak stąd wyjść. Przychodzi do mnie i prowadzi do drzwi. Ojej, jak fajnie, w końcu jestem na zewnątrz! To nic, że pada deszcz. Idę do roweru, który na szczęście czeka na mnie. Trochę trudno mi się do niego dostać, bo dookoła pełno jest innych rowerów. Po północy musiał tu nastąpić prawdziwy najazd ludzi z MRDP. Pakuję wszystko i jadę. Ulice spływają wodą. W butach szybko robi się powódź.
Przed Wolą Uhruską spotykam Krzyśka Wlazło. Mówił wczoraj, że planuje się wycofać, ale widzę, że najwyraźniej zmienił zdanie. Doganiam go sprawnie. Co dziwne twierdzi, że cały czas planuje się wycofać, że po prostu musi dotrzeć w miejsce, z którego odbije z trasy w stronę domu. Zapytany o minioną noc mówi, że było bardzo ciężko. Spał na dziko, w jakimś miejscu grillowym. Było zimno i padało, więc nazbierał igliwia i rozpalił ogień. Było dobrze, do czasu gdy ten się palił. Kiedy zgasł, zrobiło się przeraźliwie zimno. Oczy mam jak pięciozłotówki: ognisko? Z igliwia? W ten DESZCZ? Mistrzostwo świata.
Potem doganiam jeszcze jednego z naszych i docieram do Woli Uhruskiej. Przydałyby się jakieś pączki. Jest akurat sklep. Podjeżdżam i wchodzę. Pachnie tu również pierogami, zupełnie jakby obok była restauracja. Rozglądam się, ale nic nie ma. Kupuję pączki i pytam ekspedientkę o to, czy może mi zrobić bułkę z masłem. Mówi, że nie tylko bułkę – na zapleczu jest kuchnia i właśnie robią pierogi! A zatem nos mnie nie zawiódł. Na pierogi trochę wcześnie, ale przydadzą się na wieczór. Niezależnie od tego, gdzie dziś ostatecznie wyląduję. Zamawiam więc dużą porcję na wynos.
Dziury, deszcz, chłód, szarość. To na pewno jest jeszcze sierpień? A może zasnęłam na tym rowerze i obudziłam się w jakimś listopadzie? Horodło, 96 km trasy – cukiernia, a nawet restauracja. Wchodzę. W środku jeden z naszych je obiad. Zamawiam pomidorową oraz drugie danie – obojętne jakie – byle szybko. Trochę rozmawiamy. On minę ma nietęgą. Ja podobnie.
Sprawdzam telefon. Czeka na mnie codzienna porcja rowerowych, wesołych rymowanek od P.
Dziś pisze mi tak:
Na forum emocje.
jak jedziecie w dni i noce.
Ty Marzena patrz na siebie,
Bo podziwiam Ciebie.
Zawzięta jesteś jak mój kot.
Nie poddasz się i nie zrobisz abarot
Deszcz w górach przestanie padać,
Wtedy OGIEŃ będziesz z siebie dawać.
Na chwilę robi mi się nieco weselej, ale zaraz potem rzeczywistość uderza ze zdwojoną siłą i dominującym uczuciem jest smutek. Sprawdzam dalej telefon, a tam wiadomość, z której wynika, że w Poznaniu jest super pogoda.
Poważnie? To gdzieś może być jednak ładnie?
Dowiaduję się też, że dziś jest wtorek i mam za sobą 960 km. Na dużych ultra łatwo tracę orientację, jaki to dzień. Więc ta informacja jest ważna. Mogę się umiejscowić w czasie. Sprawdzam godzinę – wysłane o 8:30 rano. Teraz zbliża się południe. Jestem zmęczona i zmoknięta i końca tej deszczowej masakry nie widać. Internet ledwo działa, prawie nie ma tu zasięgu. Sprawdzam mapę i widzę, że… ludzie we Włodawie nadal siedzą w hotelu. Na pewno Gosia z chłopakami i parę innych osób też. To zaskakujące, że jeszcze nie jadą. Dzwonię do W. żeby się wyżalić i upewnić, jak wygląda sytuacja. Prawie od razu zrywa połączenie. Tu nie ma zasięgu. Płaczę więc do talerza.
A potem jadę dalej. Nadal pada. Raz mocniej, raz słabiej. Przerabiam chyba wszystkie możliwe rodzaje deszczu i przypominam sobie wyjątkowo zimne i deszczowe rowerowe wakacje w północnej Norwegii.
Do Hrubieszowa docieram o 13:10, to 123 km dzisiejszej trasy. Dojazd tutaj był tak jakby lepszy. Deszcz na chwilę ustał i wiatr zaczął pomagać. W międzyczasie dowiaduję się od M., że oto właśnie zaczynam walkę o utrzymanie się w limicie czasu. No nie jest to wesoła wiadomość zwłaszcza, że przecież jeszcze nie wjechałam w góry! Na Orlenie zjadam mufinkę i piję kawę. M. humorystycznie pisze mi jeszcze: „nie siedź za długo na tym Orlenie, bo odleżyn dostaniesz”.
No, no! – Skoro jeszcze sobie ze mnie żartuje, to może nie jest aż tak źle.
Staram się nie dać złym myślom, czytam też wiadomości, które wyciągają mnie z dołka. Góry to faktycznie tylko część trasy, na płaskim zachodzie będzie lepiej, a nad morzem wiatr w plecy aż do Rozewia. – To piękny scenariusz, sama bym lepszego nie wymyśliła - oby się sprawdziło!
Przede mną górki na dojeździe do Tomaszowa Lubelskiego. Za każdym razem, gdy tu wcześniej jechałam, miałam silny wiatr w twarz. Dziś po raz pierwszy jest inaczej. Na Orlenie w Tomaszowie biorę gorącą herbatę oraz zapiekankę. Zaczepia mnie jakiś chłopak. Mówi, że obserwuje jak jadę, że podziwia i chce wspólną fotkę. No nieźle. A ja tu taka przeorana. Zupełnie nie do zdjęć. To właśnie tu robię też rezerwację noclegu. Plan na spanie w Ustrzykach Dolnych odkładam na bok. Będzie to niestety wcześniej – w Przemyślu.
Pogoda nie chce się poprawić. Pada w zasadzie cały dzień. Raz mocniej, raz słabiej. Jeśli występują przerwy, to są bardzo krótkie, niemal niezauważalne. W Narolu ruch wahadłowy. Nadal jeszcze jest jasno. Z tego co pamiętam, to 4 lata temu byłam tu dopiero kolejnego dnia rano, a spałam wtedy w lesie, na wyjeździe z Tomaszowa. Tak więc teraz jest zauważalnie lepiej. Dopiero wieczór, no i jadę dalej!
Przez Wielkie Oczy jadę już po ciemku. Jest to 246 km dzisiejszej trasy. Pada deszcz. Przed Medyką jadę przez Nakło, a potem przez Leszno. Nie, nie zasypiam. Te miejscowości są tu naprawdę. Choć nie jest to Nakło nad Notecią, ani Leszno w południowej Wielkopolsce.
Wydaje mi się, że nocna droga do Przemyśla nigdy się nie skończy. Że zawsze będzie już zimno, ciemno, deszcz i wiatr. Jadę jak w jakimś transie. Las. Wąska droga. Mżawka i lekka mgła. I wydaje mi się, że Przemyśl istnieje tylko w mojej wyobraźni, że nie będzie żadnego jutra, ani nic się już nie wydarzy.
Znowu leje.
A co, jeśli to wszystko prawda?
A co, jeśli jedyni ludzie, którzy zostali na świecie, to pogranicznicy, którzy tu krążą w swoich dziwnych samochodach?
Jeśli ten nocny las, to cały mój świat?...
Jestem tu i teraz. W teraźniejszości. Nie myślę o przyszłości. Nie analizuję przeszłości.
Może to właśnie jest szczęście...
Światła, które widzę w oddali, to wcale nie jest Przemyśl, lecz Medyka. Rozkopaną drogą krajową nr 28, wzdłuż torów kolejowych, jadę w stronę innych świateł. W stronę Przemyśla, tego prawdziwego. Cieszę się, że jestem tu późnym wieczorem, gdy nie ma ruchu. Za dnia musi tu być makabra. Na tej drodze doganiam George Eliavę. On też ma w planie zakończyć ten dzień w Przemyślu. Mój hotel jest na samym wjeździe do miasta. Przejeżdżam to miejsce i muszę się kawałek cofnąć. Dostaję dziwny duży pokój, są tu aż 3 łóżka (zajmuję to pod oknem). Łazienka wspólna na korytarzu, wspólna duża kuchnia z czajnikiem, lodówką i mikrofalą. Nie ma problemu, bym zabrała rower do pokoju na piętro, pod warunkiem… że sama go tam wniosę! A to przecież żaden problem. Uśmiecham się i idę z rowerem na górę. Na kolację zjadam połowę podgrzanych pierogów z Woli Uhruskiej i piję ciepłą, przegotowaną wodę. Przed zaśnięciem patrzę na ścianę w moim pokoju. Jest na niej napisane:
„Najpiękniejszych chwil w życiu nie zaplanujesz
One przyjdą same”
I… być może jest to prawda.
Ciąg dalszy
W końcu daję za wygraną. To zupełnie bez sensu, tylko tracę mój cenny czas. I nerwy. Dzwonię do właściciela, by zapytać, jak stąd wyjść. Przychodzi do mnie i prowadzi do drzwi. Ojej, jak fajnie, w końcu jestem na zewnątrz! To nic, że pada deszcz. Idę do roweru, który na szczęście czeka na mnie. Trochę trudno mi się do niego dostać, bo dookoła pełno jest innych rowerów. Po północy musiał tu nastąpić prawdziwy najazd ludzi z MRDP. Pakuję wszystko i jadę. Ulice spływają wodą. W butach szybko robi się powódź.
Przed Wolą Uhruską spotykam Krzyśka Wlazło. Mówił wczoraj, że planuje się wycofać, ale widzę, że najwyraźniej zmienił zdanie. Doganiam go sprawnie. Co dziwne twierdzi, że cały czas planuje się wycofać, że po prostu musi dotrzeć w miejsce, z którego odbije z trasy w stronę domu. Zapytany o minioną noc mówi, że było bardzo ciężko. Spał na dziko, w jakimś miejscu grillowym. Było zimno i padało, więc nazbierał igliwia i rozpalił ogień. Było dobrze, do czasu gdy ten się palił. Kiedy zgasł, zrobiło się przeraźliwie zimno. Oczy mam jak pięciozłotówki: ognisko? Z igliwia? W ten DESZCZ? Mistrzostwo świata.
Potem doganiam jeszcze jednego z naszych i docieram do Woli Uhruskiej. Przydałyby się jakieś pączki. Jest akurat sklep. Podjeżdżam i wchodzę. Pachnie tu również pierogami, zupełnie jakby obok była restauracja. Rozglądam się, ale nic nie ma. Kupuję pączki i pytam ekspedientkę o to, czy może mi zrobić bułkę z masłem. Mówi, że nie tylko bułkę – na zapleczu jest kuchnia i właśnie robią pierogi! A zatem nos mnie nie zawiódł. Na pierogi trochę wcześnie, ale przydadzą się na wieczór. Niezależnie od tego, gdzie dziś ostatecznie wyląduję. Zamawiam więc dużą porcję na wynos.
Dziury, deszcz, chłód, szarość. To na pewno jest jeszcze sierpień? A może zasnęłam na tym rowerze i obudziłam się w jakimś listopadzie? Horodło, 96 km trasy – cukiernia, a nawet restauracja. Wchodzę. W środku jeden z naszych je obiad. Zamawiam pomidorową oraz drugie danie – obojętne jakie – byle szybko. Trochę rozmawiamy. On minę ma nietęgą. Ja podobnie.
Sprawdzam telefon. Czeka na mnie codzienna porcja rowerowych, wesołych rymowanek od P.
Dziś pisze mi tak:
Na forum emocje.
jak jedziecie w dni i noce.
Ty Marzena patrz na siebie,
Bo podziwiam Ciebie.
Zawzięta jesteś jak mój kot.
Nie poddasz się i nie zrobisz abarot
Deszcz w górach przestanie padać,
Wtedy OGIEŃ będziesz z siebie dawać.
Na chwilę robi mi się nieco weselej, ale zaraz potem rzeczywistość uderza ze zdwojoną siłą i dominującym uczuciem jest smutek. Sprawdzam dalej telefon, a tam wiadomość, z której wynika, że w Poznaniu jest super pogoda.
Poważnie? To gdzieś może być jednak ładnie?
Dowiaduję się też, że dziś jest wtorek i mam za sobą 960 km. Na dużych ultra łatwo tracę orientację, jaki to dzień. Więc ta informacja jest ważna. Mogę się umiejscowić w czasie. Sprawdzam godzinę – wysłane o 8:30 rano. Teraz zbliża się południe. Jestem zmęczona i zmoknięta i końca tej deszczowej masakry nie widać. Internet ledwo działa, prawie nie ma tu zasięgu. Sprawdzam mapę i widzę, że… ludzie we Włodawie nadal siedzą w hotelu. Na pewno Gosia z chłopakami i parę innych osób też. To zaskakujące, że jeszcze nie jadą. Dzwonię do W. żeby się wyżalić i upewnić, jak wygląda sytuacja. Prawie od razu zrywa połączenie. Tu nie ma zasięgu. Płaczę więc do talerza.
A potem jadę dalej. Nadal pada. Raz mocniej, raz słabiej. Przerabiam chyba wszystkie możliwe rodzaje deszczu i przypominam sobie wyjątkowo zimne i deszczowe rowerowe wakacje w północnej Norwegii.
Do Hrubieszowa docieram o 13:10, to 123 km dzisiejszej trasy. Dojazd tutaj był tak jakby lepszy. Deszcz na chwilę ustał i wiatr zaczął pomagać. W międzyczasie dowiaduję się od M., że oto właśnie zaczynam walkę o utrzymanie się w limicie czasu. No nie jest to wesoła wiadomość zwłaszcza, że przecież jeszcze nie wjechałam w góry! Na Orlenie zjadam mufinkę i piję kawę. M. humorystycznie pisze mi jeszcze: „nie siedź za długo na tym Orlenie, bo odleżyn dostaniesz”.
No, no! – Skoro jeszcze sobie ze mnie żartuje, to może nie jest aż tak źle.
Staram się nie dać złym myślom, czytam też wiadomości, które wyciągają mnie z dołka. Góry to faktycznie tylko część trasy, na płaskim zachodzie będzie lepiej, a nad morzem wiatr w plecy aż do Rozewia. – To piękny scenariusz, sama bym lepszego nie wymyśliła - oby się sprawdziło!
Przede mną górki na dojeździe do Tomaszowa Lubelskiego. Za każdym razem, gdy tu wcześniej jechałam, miałam silny wiatr w twarz. Dziś po raz pierwszy jest inaczej. Na Orlenie w Tomaszowie biorę gorącą herbatę oraz zapiekankę. Zaczepia mnie jakiś chłopak. Mówi, że obserwuje jak jadę, że podziwia i chce wspólną fotkę. No nieźle. A ja tu taka przeorana. Zupełnie nie do zdjęć. To właśnie tu robię też rezerwację noclegu. Plan na spanie w Ustrzykach Dolnych odkładam na bok. Będzie to niestety wcześniej – w Przemyślu.
Pogoda nie chce się poprawić. Pada w zasadzie cały dzień. Raz mocniej, raz słabiej. Jeśli występują przerwy, to są bardzo krótkie, niemal niezauważalne. W Narolu ruch wahadłowy. Nadal jeszcze jest jasno. Z tego co pamiętam, to 4 lata temu byłam tu dopiero kolejnego dnia rano, a spałam wtedy w lesie, na wyjeździe z Tomaszowa. Tak więc teraz jest zauważalnie lepiej. Dopiero wieczór, no i jadę dalej!
Przez Wielkie Oczy jadę już po ciemku. Jest to 246 km dzisiejszej trasy. Pada deszcz. Przed Medyką jadę przez Nakło, a potem przez Leszno. Nie, nie zasypiam. Te miejscowości są tu naprawdę. Choć nie jest to Nakło nad Notecią, ani Leszno w południowej Wielkopolsce.
Wydaje mi się, że nocna droga do Przemyśla nigdy się nie skończy. Że zawsze będzie już zimno, ciemno, deszcz i wiatr. Jadę jak w jakimś transie. Las. Wąska droga. Mżawka i lekka mgła. I wydaje mi się, że Przemyśl istnieje tylko w mojej wyobraźni, że nie będzie żadnego jutra, ani nic się już nie wydarzy.
Znowu leje.
A co, jeśli to wszystko prawda?
A co, jeśli jedyni ludzie, którzy zostali na świecie, to pogranicznicy, którzy tu krążą w swoich dziwnych samochodach?
Jeśli ten nocny las, to cały mój świat?...
Jestem tu i teraz. W teraźniejszości. Nie myślę o przyszłości. Nie analizuję przeszłości.
Może to właśnie jest szczęście...
Światła, które widzę w oddali, to wcale nie jest Przemyśl, lecz Medyka. Rozkopaną drogą krajową nr 28, wzdłuż torów kolejowych, jadę w stronę innych świateł. W stronę Przemyśla, tego prawdziwego. Cieszę się, że jestem tu późnym wieczorem, gdy nie ma ruchu. Za dnia musi tu być makabra. Na tej drodze doganiam George Eliavę. On też ma w planie zakończyć ten dzień w Przemyślu. Mój hotel jest na samym wjeździe do miasta. Przejeżdżam to miejsce i muszę się kawałek cofnąć. Dostaję dziwny duży pokój, są tu aż 3 łóżka (zajmuję to pod oknem). Łazienka wspólna na korytarzu, wspólna duża kuchnia z czajnikiem, lodówką i mikrofalą. Nie ma problemu, bym zabrała rower do pokoju na piętro, pod warunkiem… że sama go tam wniosę! A to przecież żaden problem. Uśmiecham się i idę z rowerem na górę. Na kolację zjadam połowę podgrzanych pierogów z Woli Uhruskiej i piję ciepłą, przegotowaną wodę. Przed zaśnięciem patrzę na ścianę w moim pokoju. Jest na niej napisane:
„Najpiękniejszych chwil w życiu nie zaplanujesz
One przyjdą same”
I… być może jest to prawda.
Ciąg dalszy
komentarze
Ja czytam, Kot opowiada. Rzeczywiście dobry układ. :)
lutra - 22:49 sobota, 2 października 2021 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!