MRDP 2021 (5)
Czwartek, 26 sierpnia 2021 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, MRDP 2021
Km: | 209.30 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 13:13 | km/h: | 15.84 |
Pr. maks.: | 49.30 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2879m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Poranek w Krempnej jest wyjątkowo rześki. W pokoju zimno, za oknem
mgła, a nad nią czyste niebo. Odgrzewam resztę pierogów, piję gorącą wodę,
zjadam trochę kabanosów. Generalnie jest tak sobie. Trzeszczy lewy Achilles. A
to znak, że muszę bardzo uważać. To w żadnym wypadku nie może pójść dalej.
Poranne wieści odwracają nieco moją uwagę od narastającej kontuzji.
P. pisze:
„Jest dobrze Marzenko,
Dziś przekroczysz połowę trasy, Panienko
Oby noga podawała
A do mety dojedziesz zdrowa i cała”
Pisze również W.:
„Jesteś w moim ulubionym Beskidzie Niskim, popatrz na łemkowskie cerkwie i krajobraz”
M. z kolei pociesza, że zimny poranek nie powinien być straszny, bo zaczynam przecież od podjazdu. Faktycznie, droga idzie w górę. Z wysokości 373 m n.p.m. na 540 m n.p.m. Dzięki temu zimno nie jest specjalnie dokuczliwe. Następne 30 km to seria podjazdów i zjazdów. Od kilkudziesięciu do może 100 m pionu każdy. Jest więc dość dynamicznie. Potem odcinek 10 km wspinaczki na Przełęcz Małastowską (605 m n.p.m.) - początkowo łagodnie, z ostrzejszą końcówką.
Banica. Odbijając przy kościółku w prawo, wprost na ostrą, pionową ścianę, przypominam sobie pierwszy wieczór tegorocznego MRDP. Jak ubierając się na noc pod wiatą przystankową rozmawiałam z Marcinem Nalazkiem. Powiedzieliśmy sobie, że pamiętamy trasę MRDP. Ja dodałam, że w związku z tym, pamiętam również, gdzie będzie bolało. Obydwoje wtedy mieliśmy miny smutne i poważne. Tak więc boleść nr 1: Banica. Schodzę z roweru i idę pod górę. Stopy stawiam w jodełkę, by przypadkiem nie pogłębić kontuzji Achillesa i nie ponaciągać łydek. Niektórzy mówią, że spacer z rowerem pod górę to sól kolarstwa. No, nie wiem…
Droga potem odbija w lewo i nadal jest mocno pod górę (do wysokości 741 m n.p.m.). Dogania mnie tu Łukasz Łapa i jest to chyba ostatni raz, gdy widzimy się podczas tego maratonu. Czuję się mocno zmęczona i częściowo ten podjazd robię na nogach, zamiast w siodle. Gdzieś podczas tej wędrówki zaczyna padać deszcz. To koniec dobrej pogody. Na dłużej.
Na szczęście teraz zaczyna się niemal 60 kilometrowy odcinek, na którym można nieco odpocząć. Droga delikatnie, ale jednak, opada. Jeśli trafiają się podjazdy, to w sumie nieistotne. Takie tam drobiazgi. Jazdę uprzykrzają deszcz, chłód i całkiem spory ruch.
Muszyna, 107 km trasy na dziś. Deszcz, dużo samochodów i fontanny wody spod ich kół, hałas. Jest tu kolejny punkt kontrolny. Chowam się zatem pod wiatą przystankową, by wysłać obowiązkowego smsa, że jestem tu. No i gdy uruchamiam telefon widzę, że dodzwonić się do mnie próbował K. Czas na chwilę staje w miejscu. Obydwoje jedziemy ten maraton i umawialiśmy się, że nie będziemy się nawzajem rozpraszać. Żadnych telefonów, wiadomości. Nic. No chyba, że… wydarzy się coś niedobrego. Stoję jak wryta, nie wiem jak długo, ale chyba raczej krótko. Rzeczywistość każe mi działać szybko – leje i jest zimno, jeszcze chwila i wpadnę w dreszcze. Wybierając numer myślę tylko o tym, żeby odebrał telefon osobiście i żeby mówił z sensem. To najważniejsze. Słysząc głos po drugiej stronie, czuję ulgę. Choć słychać bardzo słabo w tym hałasie, dociera do mnie, że coś z obojczykiem. Tylko jedna rozsądna rzecz przychodzi mi w tym momencie do głowy: pojechać normalnie trasą do Piwnicznej-Zdroju. Tam jest hotel z dobrą restauracją – miejsce, które znam. Byłam tam na poprzednim MRDP. Stamtąd będę mogła, jedząc obiad i siedząc w spokoju i cieple, porozmawiać.
Jadę odcinkiem, który lubię. Tym razem nie mam jednak z niego żadnej radości. Pada, zimno, no i nie wiem do końca, co dokładnie się stało. 25 km drogi, które mam do restauracji dłużą mi się okropnie. W końcu jednak jestem. Przypinam rower, wchodzę do środka, deszczówka spływa ze mnie, czyniąc na podłodze kałuże. Zamawiam obiad i dzwonię do K. Złamanie otwarte, wieloodłamkowe lewego obojczyka. Lot pod koniec zjazdu z Przysłopu do Stryszawy, na ostrym zakręcie w prawo. Było rano, mokro, ślisko. Jest w szpitalu w Suchej Beskidzkiej… mam jechać dalej. Jestem całą tą sytuacją mocno wstrząśnięta. Jem i płaczę jednocześnie. Wyrzucam sobie, że to moja wina. Wspominam nasze zimowe spacery, gdy z pełnym entuzjazmem opowiadałam o MRDP. Może nie powinnam była…
Gdy wychodzę z restauracji, by przyjąć na rowerze kolejną porcję deszczu i zimna, nie wiem jeszcze co zrobię. Czy pojadę dalej, czy się wycofam. Jadę trochę jak automat.
Odbiciem w lewo z drogi nr 87 (156 km dzisiejszej trasy), kończy się ulgowy fragment. Znowu wracają podjazdy i idą mi one dobrze. Jest wieczór. Robi się ciemno i cały czas pada. Wjeżdżam w las, 166 km trasy. Wąska droga, niemożliwie stroma. Nooo, ściana po prostu. Idę, stopy stawiając w jodełkę. Idę… źle! Muszę kawałek wrócić po tej ścianie w dół. Właściwa droga to cały czas jest mur, po którym mozolnie się wdrapuję. Idę i idę i końca tego marszu nie widać. Nie wygląda to zbyt dobrze. Gdyby chociaż nie padało i było odrobinę cieplej! W końcu jest – koniec! Koniec podejścia, bo przecież nie marszu. W dół podobna ściana po wąskim asfalcie. Trochę tu piasku, trochę żwiru, wąsko. W nocy i deszczu to nie są warunki do bezpiecznego zjazdu. Sprawdzam godzinę – jest już późno. Uruchamiam telefon modląc się, by był tu zasięg. Na szczęście jest. Dzwonię do hotelu w Łapszach Niżnych. Będąc w Piwnicznej zarezerwowałam tam nocleg. Mówię, że będę znacznie później niż planowałam, ponieważ jadę rowerem, a warunki są… szczególne. Miły głos po drugiej stronie uspokaja, że mam się nie przejmować godziną, tylko bezpiecznie dojechać. No to ulga.
I tak oto Bystry Wierch, nowość na trasie MRDP, przeczesał mnie konkretnie. Łącznie aż 5 km spaceru. A licząc razem z Banicą, ponad 10 000 kroków.
Potem jazda wzdłuż Dunajca. Drobny deszczyk i mgła. Warunki po prostu okropne. Chwilami nie widać drogi. Czasem trafia się odcinek szosy z odblaskami i czuję się wtedy jak pilot prowadzący samolot pasem startowym. Hmm... nawet fajnie!
Czeka mnie jeszcze tej nocy jeden większy podjazd przez las, następnie zjazd nad zaporę przed Niedzicą (200 km trasy), potem łagodny, długi podjazd i wreszcie Łapsze Niżne z Pensjonatem „Nowak”. Pani w recepcji czeka na mnie i jest tak miła, że pozwala zabrać zmoknięty rower do pokoju.
Gorący prysznic. Pierogi z bryndzą, które kupiłam w Piwnicznej i idę spać. W nocy budzą mnie dreszcze i zimne poty. Potem jakoś śpię dalej, bo te 5 godzin snu, to przecież niezbędne minimum. Był to bardzo ciężki dzień. Jakoś go udźwignęłam. Może jutro będzie lepiej.
Ciąg dalszy
Poranne wieści odwracają nieco moją uwagę od narastającej kontuzji.
P. pisze:
„Jest dobrze Marzenko,
Dziś przekroczysz połowę trasy, Panienko
Oby noga podawała
A do mety dojedziesz zdrowa i cała”
Pisze również W.:
„Jesteś w moim ulubionym Beskidzie Niskim, popatrz na łemkowskie cerkwie i krajobraz”
M. z kolei pociesza, że zimny poranek nie powinien być straszny, bo zaczynam przecież od podjazdu. Faktycznie, droga idzie w górę. Z wysokości 373 m n.p.m. na 540 m n.p.m. Dzięki temu zimno nie jest specjalnie dokuczliwe. Następne 30 km to seria podjazdów i zjazdów. Od kilkudziesięciu do może 100 m pionu każdy. Jest więc dość dynamicznie. Potem odcinek 10 km wspinaczki na Przełęcz Małastowską (605 m n.p.m.) - początkowo łagodnie, z ostrzejszą końcówką.
Banica. Odbijając przy kościółku w prawo, wprost na ostrą, pionową ścianę, przypominam sobie pierwszy wieczór tegorocznego MRDP. Jak ubierając się na noc pod wiatą przystankową rozmawiałam z Marcinem Nalazkiem. Powiedzieliśmy sobie, że pamiętamy trasę MRDP. Ja dodałam, że w związku z tym, pamiętam również, gdzie będzie bolało. Obydwoje wtedy mieliśmy miny smutne i poważne. Tak więc boleść nr 1: Banica. Schodzę z roweru i idę pod górę. Stopy stawiam w jodełkę, by przypadkiem nie pogłębić kontuzji Achillesa i nie ponaciągać łydek. Niektórzy mówią, że spacer z rowerem pod górę to sól kolarstwa. No, nie wiem…
Droga potem odbija w lewo i nadal jest mocno pod górę (do wysokości 741 m n.p.m.). Dogania mnie tu Łukasz Łapa i jest to chyba ostatni raz, gdy widzimy się podczas tego maratonu. Czuję się mocno zmęczona i częściowo ten podjazd robię na nogach, zamiast w siodle. Gdzieś podczas tej wędrówki zaczyna padać deszcz. To koniec dobrej pogody. Na dłużej.
Na szczęście teraz zaczyna się niemal 60 kilometrowy odcinek, na którym można nieco odpocząć. Droga delikatnie, ale jednak, opada. Jeśli trafiają się podjazdy, to w sumie nieistotne. Takie tam drobiazgi. Jazdę uprzykrzają deszcz, chłód i całkiem spory ruch.
Muszyna, 107 km trasy na dziś. Deszcz, dużo samochodów i fontanny wody spod ich kół, hałas. Jest tu kolejny punkt kontrolny. Chowam się zatem pod wiatą przystankową, by wysłać obowiązkowego smsa, że jestem tu. No i gdy uruchamiam telefon widzę, że dodzwonić się do mnie próbował K. Czas na chwilę staje w miejscu. Obydwoje jedziemy ten maraton i umawialiśmy się, że nie będziemy się nawzajem rozpraszać. Żadnych telefonów, wiadomości. Nic. No chyba, że… wydarzy się coś niedobrego. Stoję jak wryta, nie wiem jak długo, ale chyba raczej krótko. Rzeczywistość każe mi działać szybko – leje i jest zimno, jeszcze chwila i wpadnę w dreszcze. Wybierając numer myślę tylko o tym, żeby odebrał telefon osobiście i żeby mówił z sensem. To najważniejsze. Słysząc głos po drugiej stronie, czuję ulgę. Choć słychać bardzo słabo w tym hałasie, dociera do mnie, że coś z obojczykiem. Tylko jedna rozsądna rzecz przychodzi mi w tym momencie do głowy: pojechać normalnie trasą do Piwnicznej-Zdroju. Tam jest hotel z dobrą restauracją – miejsce, które znam. Byłam tam na poprzednim MRDP. Stamtąd będę mogła, jedząc obiad i siedząc w spokoju i cieple, porozmawiać.
Jadę odcinkiem, który lubię. Tym razem nie mam jednak z niego żadnej radości. Pada, zimno, no i nie wiem do końca, co dokładnie się stało. 25 km drogi, które mam do restauracji dłużą mi się okropnie. W końcu jednak jestem. Przypinam rower, wchodzę do środka, deszczówka spływa ze mnie, czyniąc na podłodze kałuże. Zamawiam obiad i dzwonię do K. Złamanie otwarte, wieloodłamkowe lewego obojczyka. Lot pod koniec zjazdu z Przysłopu do Stryszawy, na ostrym zakręcie w prawo. Było rano, mokro, ślisko. Jest w szpitalu w Suchej Beskidzkiej… mam jechać dalej. Jestem całą tą sytuacją mocno wstrząśnięta. Jem i płaczę jednocześnie. Wyrzucam sobie, że to moja wina. Wspominam nasze zimowe spacery, gdy z pełnym entuzjazmem opowiadałam o MRDP. Może nie powinnam była…
Gdy wychodzę z restauracji, by przyjąć na rowerze kolejną porcję deszczu i zimna, nie wiem jeszcze co zrobię. Czy pojadę dalej, czy się wycofam. Jadę trochę jak automat.
Odbiciem w lewo z drogi nr 87 (156 km dzisiejszej trasy), kończy się ulgowy fragment. Znowu wracają podjazdy i idą mi one dobrze. Jest wieczór. Robi się ciemno i cały czas pada. Wjeżdżam w las, 166 km trasy. Wąska droga, niemożliwie stroma. Nooo, ściana po prostu. Idę, stopy stawiając w jodełkę. Idę… źle! Muszę kawałek wrócić po tej ścianie w dół. Właściwa droga to cały czas jest mur, po którym mozolnie się wdrapuję. Idę i idę i końca tego marszu nie widać. Nie wygląda to zbyt dobrze. Gdyby chociaż nie padało i było odrobinę cieplej! W końcu jest – koniec! Koniec podejścia, bo przecież nie marszu. W dół podobna ściana po wąskim asfalcie. Trochę tu piasku, trochę żwiru, wąsko. W nocy i deszczu to nie są warunki do bezpiecznego zjazdu. Sprawdzam godzinę – jest już późno. Uruchamiam telefon modląc się, by był tu zasięg. Na szczęście jest. Dzwonię do hotelu w Łapszach Niżnych. Będąc w Piwnicznej zarezerwowałam tam nocleg. Mówię, że będę znacznie później niż planowałam, ponieważ jadę rowerem, a warunki są… szczególne. Miły głos po drugiej stronie uspokaja, że mam się nie przejmować godziną, tylko bezpiecznie dojechać. No to ulga.
I tak oto Bystry Wierch, nowość na trasie MRDP, przeczesał mnie konkretnie. Łącznie aż 5 km spaceru. A licząc razem z Banicą, ponad 10 000 kroków.
Potem jazda wzdłuż Dunajca. Drobny deszczyk i mgła. Warunki po prostu okropne. Chwilami nie widać drogi. Czasem trafia się odcinek szosy z odblaskami i czuję się wtedy jak pilot prowadzący samolot pasem startowym. Hmm... nawet fajnie!
Czeka mnie jeszcze tej nocy jeden większy podjazd przez las, następnie zjazd nad zaporę przed Niedzicą (200 km trasy), potem łagodny, długi podjazd i wreszcie Łapsze Niżne z Pensjonatem „Nowak”. Pani w recepcji czeka na mnie i jest tak miła, że pozwala zabrać zmoknięty rower do pokoju.
Gorący prysznic. Pierogi z bryndzą, które kupiłam w Piwnicznej i idę spać. W nocy budzą mnie dreszcze i zimne poty. Potem jakoś śpię dalej, bo te 5 godzin snu, to przecież niezbędne minimum. Był to bardzo ciężki dzień. Jakoś go udźwignęłam. Może jutro będzie lepiej.
Ciąg dalszy
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!