MRDP 2021 (6)
Piątek, 27 sierpnia 2021 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, MRDP 2021
Km: | 169.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 10:29 | km/h: | 16.14 |
Pr. maks.: | 43.50 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2306m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Łapsze Niżne, hotel. Otwieram oczy i czuję się chora. Pogoda daje tu solidny
wycisk, a swoje dokładają dystans i góry. Najwyraźniej mój organizm śpiąc, każdej
nocy stacza walkę i jest na granicy infekcji. Wyjście z łóżka wcale nie jest takie proste. Spałam pod kołdrą i kocem. Całość tak ciężka, że spędziłam tę noc w jednej pozycji. Teraz usiłuję wyjść spod tego wszystkiego i jest ciężko na maksa. Czuję się jakbym wychodziła spod płyty nagrobnej. Używam rąk i nóg, by się wydostać z łóżka.
Poranne wieści nie są optymistyczne. Wszyscy piszą mi to samo: uciekaj przed deszczem! Czy to się uda? Zjadam resztę wczorajszych pierogów z bryndzą i wychodzę na zewnątrz. A ledwie wychodzę, zaczyna kropić. Na szczęście nie trwa to długo. Droga cały czas się wznosi, a niebo niespodziewanie zaczyna się przecierać. Jadę na Łapszankę. Ten podjazd, w szczególności na odcinku przed kapliczką burzową, zawsze sprawiał mi trudność. Nigdy jednak nie pchałam tu roweru. Teraz też jadę. Gdy docieram do kapliczki (11 km trasy na dziś), niespodziewanie wychodzi słońce i jest to zdecydowanie jeden z najpiękniejszych momentów tegorocznego MRDP. Nie wiem jeszcze, że ta chwila to naprawdę jest wyjątek, bo dalej będzie dziś już tylko gorzej.
Tymczasem cieszę się niesamowicie, że tu jestem. Jest cudownie i pięknie i… cieszę się, że jestem tu sama, teraz rano, w promieniach słońca, chwilę po deszczu. Że nikt nie zakłóca mi tej chwili. Zawsze chciałam móc tu posiedzieć. Posiedzieć i nigdzie się nie spieszyć. Nigdy jednak nie byłam tu inaczej, jak tylko podczas wyścigu. Czas! To jeden z nielicznych wyjątków podczas MRDP, gdy robię zdjęcie na trasie. Co więcej, po raz pierwszy zaglądam do środka kapliczki i jestem urzeczona. Tu, w górach, odnajduję wizerunek z Częstochowy.
Ta chwila pozostaje chwilą. Zatrzymanym kadrem, a ja jadę już dalej. Droga nadal się wznosi, ale tej końcówki nigdy nie traktowałam jako podjazdu. To po prostu jest dla mnie „ta reszta trochę pod górkę, za kapliczką”. Potem jest szybki zjazd przez miejscowość, który pod koniec wykręca w prawo i nagle robi się mocno pod górę. Znam i pamiętam doskonale to miejsce. Jeśli nie chce się stanąć tu dęba, to trzeba szybko zredukować biegi i zawzięcie deptać. Więc dokładnie to robię. Potem jest dalsza część zjazdu, trochę płaskiego w Jurgowie i znowu rąbanka pod górę. Brzegi – i wiadomo, o co chodzi. Potem robi się coraz bardziej zimno i po niebie ciągną ciemne chmury. No i tak docieram na sam dach wyścigu – Głodówka, 1122 m n.p.m. To dziś 25 km trasy, dotarcie tu zajęło mi 2 godziny, jest jeszcze wcześnie, 10:30. Mimo to decyduję się zjeść tu obiad. Zamawiam jajecznicę z chlebem, zupę pomidorową, placki ziemniaczane, 2x oscypki z żurawiną, kawę oraz herbatę. Pani, która przyjmuje moje zamówienie, coraz wyżej podnosi brwi, a w końcu pyta: w jakiej kolejności to podać? Odpowiadam: w dowolnej, tylko proszę nie mieszać w wiadrze.
Zjadam wszystko, za wyjątkiem drugiej porcji oscypków. One są na wynos, na wieczór. Lub jutrzejszy poranek. Wstępnie planuję zakończyć ten dzień w Istebnej. Wydaje się to być dobra opcja – prawie koniec gór. Na telefon dostaję coraz więcej informacji i przynagleń, by uciekać przed deszczem. Kończę jedzenie i patrzę na niebo i wiem, że to się nie uda. Już pada. Pozostaje się dobrze ubrać i jechać. Droga do Zakopanego irytuje mnie mocno. Zimno, deszcz i wcale nie jest cały czas w dół. Wiedziałam, że tak będzie, a mimo to klnę pod nosem. Niechże ta długa górka się już wreszcie skończy! Pracuję dość mocno, a to co leci z nieba wygląda jak deszcz i… chyba trochę śniegu. Krople wydają się chwilami dziwnie białawe. Wierzyć mi się w to nie chce, ale przecież widzę to na własne oczy. To nie jest normalne, przecież mamy sierpień! Zimno mi okropnie.
Nigdy nie polubię Zakopanego za dnia. Za dużo ludzi, za dużo samochodów. Góry jakby wklejone w tle, zupełnie tu nie pasują. To nie jest mój świat i wszystko o czym marzę, to wydostać się stąd. Okulary całe mam zapaćkane od deszczu, no i popełniam błąd. Jadę złą drogą i muszę się cofać. Spędzam tu więc więcej czasu, niż bym chciała. Trasa maratonu faktycznie nieco kluczy przez Zakopane i warto tu się jednak skupić na nawigacji. W końcu udaje mi się opuścić Zakopane.
Witów, Chochołów, Podczerwone, Czarny Dunajec, Jabłonka – wszystko to jest delikatny i bardzo długi zjazd (35 km takiego zjazdu, gdzie jest niemal płasko, ale jednak w dół). Ruch cały czas jest duży, cały czas pada też lodowato zimny deszcz. Na szczęście już bez białego podbarwienia. Na wjeździe do Jabłonki, Orlen. A więc jestem uratowana, wreszcie mogę się ogrzać, po tej masakrze! Biorę kawę i chyba coś słodkiego. Jest tu tłum ludzi, co chwilę ktoś wchodzi, wychodzi. Momentami jest wręcz nieprzyjemny ścisk. Jakby tego było mało, nie ma gdzie usiąść z kawą, trzeba stać obok ekspresu, a do ekspresu kolejka. Mam serdecznie dosyć tego wstrętnego deszczu i zimna i ludzi też.
Kiedy nie jeżdżę rowerem, to lubię w domu siedzieć na fotelu pod kocykiem. Jestem zdecydowanie ciepłolubna. A tu, na MRDP, całe dnie spędzam na dworze, na deszczu i zimnie. Moja cierpliwość się kończy w tym właśnie momencie. Na telefonie wybieram numer do M. i z lekkim przekąsem pytam, dlaczego zsyła mi taką pogodę i kiedy wreszcie zrobi się normalny i miły sierpień. Słyszę własny głos, pełen wyrzutów i zniecierpliwienia i dociera do mnie absurdalność tej sytuacji. Przecież M. nie ponosi żadnej odpowiedzialności za te warunki! Ze stoickim i typowym dla siebie spokojem objaśnia mi to, co dzieje się na niebie, opowiada też o górach, wszystkich tych najbliższych zjazdach i podjazdach. Mówi tak obrazowo, że niemal widzę to wszystko przed oczami! Lubię rozmawiać z M. Przed wyjściem ze stacji jeszcze kilka wiadomości wymienionych z W. i dobry pomysł, by w tym zimnie grzać się od środka ciepłą wodą z ekspresu nalaną do bidonów.
Kiedy wychodzę ze stacji, prawie nie pada. Jest za to zimno, a mokre ubrania potęgują to odczucie. Czuję ból w prawej łydce. Wygląda na to, że rano szarpiąc podjazdy lub potem jadąc w tym lodowatym deszczu, naciągnęłam mięsień.
Za Jabłonką zaczyna się długi, lecz łagodny podjazd na Krowiarki (1008 m. n.p.m.). 4 lata temu złapała mnie tu burza, ale to był przecież ciepły dzień! Dziś jest zimno i ponuro. Na tym odcinku wyprzedzają mnie nasi. Jest ich 3 lub 4. Wyglądają na wymęczonych, ale jednak jadą szybciej niż ja. Niestety.
W Zawoi odwiedzam aptekę, żeby kupić jakąś maść na bolącą łydkę i trzeszczącego Achillesa. Opowiadam farmaceutce jakie mam objawy, a ona podaje mi odpowiednie lekarstwo. Trasa z Zawoi odbija w lewo i zaczyna się podjazd na Przysłop (661 m n.p.m.). Zjazd z przełęczy robię uważnie, to gdzieś tu swój wypadek miał K. Wypatruję tego miejsca, no i jest: długa prosta, ostry zakręt w prawo. Potem przejazd przez Stryszawę, a na wyjeździe z niej, Orlen. Dzień dobiega końca. Niebo przybiera piękne kolory, które jednak wcale mnie nie cieszą – oznaczają bowiem tylko jedno: będzie jeszcze zimniej!
Przed końcem dnia, który ostatecznie zamiast w Istebnej będzie w Węgierskiej Górce, mam jeszcze 2 podjazdy. Na zjeździe do Węgierskiej Górki prawie zamarzam, z tego zimna bolą mnie oba kolana. Łydka ciągnie i trzeszczy Achilles. Oj!!!
Mój hotel jest na wyjeździe z miejscowości, przy drodze krajowej nr 1, po lewej stronie. Odbywa się tu akurat jakieś wesele, ale pan z recepcji zapewnia, że w pokoju, w którym będę spała nic nie będzie słychać. Nieco się obawiam, ale na szczęście jest ok. Rower mogę zabrać ze sobą.
Ciąg dalszy
Poranne wieści nie są optymistyczne. Wszyscy piszą mi to samo: uciekaj przed deszczem! Czy to się uda? Zjadam resztę wczorajszych pierogów z bryndzą i wychodzę na zewnątrz. A ledwie wychodzę, zaczyna kropić. Na szczęście nie trwa to długo. Droga cały czas się wznosi, a niebo niespodziewanie zaczyna się przecierać. Jadę na Łapszankę. Ten podjazd, w szczególności na odcinku przed kapliczką burzową, zawsze sprawiał mi trudność. Nigdy jednak nie pchałam tu roweru. Teraz też jadę. Gdy docieram do kapliczki (11 km trasy na dziś), niespodziewanie wychodzi słońce i jest to zdecydowanie jeden z najpiękniejszych momentów tegorocznego MRDP. Nie wiem jeszcze, że ta chwila to naprawdę jest wyjątek, bo dalej będzie dziś już tylko gorzej.
Tymczasem cieszę się niesamowicie, że tu jestem. Jest cudownie i pięknie i… cieszę się, że jestem tu sama, teraz rano, w promieniach słońca, chwilę po deszczu. Że nikt nie zakłóca mi tej chwili. Zawsze chciałam móc tu posiedzieć. Posiedzieć i nigdzie się nie spieszyć. Nigdy jednak nie byłam tu inaczej, jak tylko podczas wyścigu. Czas! To jeden z nielicznych wyjątków podczas MRDP, gdy robię zdjęcie na trasie. Co więcej, po raz pierwszy zaglądam do środka kapliczki i jestem urzeczona. Tu, w górach, odnajduję wizerunek z Częstochowy.
Ta chwila pozostaje chwilą. Zatrzymanym kadrem, a ja jadę już dalej. Droga nadal się wznosi, ale tej końcówki nigdy nie traktowałam jako podjazdu. To po prostu jest dla mnie „ta reszta trochę pod górkę, za kapliczką”. Potem jest szybki zjazd przez miejscowość, który pod koniec wykręca w prawo i nagle robi się mocno pod górę. Znam i pamiętam doskonale to miejsce. Jeśli nie chce się stanąć tu dęba, to trzeba szybko zredukować biegi i zawzięcie deptać. Więc dokładnie to robię. Potem jest dalsza część zjazdu, trochę płaskiego w Jurgowie i znowu rąbanka pod górę. Brzegi – i wiadomo, o co chodzi. Potem robi się coraz bardziej zimno i po niebie ciągną ciemne chmury. No i tak docieram na sam dach wyścigu – Głodówka, 1122 m n.p.m. To dziś 25 km trasy, dotarcie tu zajęło mi 2 godziny, jest jeszcze wcześnie, 10:30. Mimo to decyduję się zjeść tu obiad. Zamawiam jajecznicę z chlebem, zupę pomidorową, placki ziemniaczane, 2x oscypki z żurawiną, kawę oraz herbatę. Pani, która przyjmuje moje zamówienie, coraz wyżej podnosi brwi, a w końcu pyta: w jakiej kolejności to podać? Odpowiadam: w dowolnej, tylko proszę nie mieszać w wiadrze.
Zjadam wszystko, za wyjątkiem drugiej porcji oscypków. One są na wynos, na wieczór. Lub jutrzejszy poranek. Wstępnie planuję zakończyć ten dzień w Istebnej. Wydaje się to być dobra opcja – prawie koniec gór. Na telefon dostaję coraz więcej informacji i przynagleń, by uciekać przed deszczem. Kończę jedzenie i patrzę na niebo i wiem, że to się nie uda. Już pada. Pozostaje się dobrze ubrać i jechać. Droga do Zakopanego irytuje mnie mocno. Zimno, deszcz i wcale nie jest cały czas w dół. Wiedziałam, że tak będzie, a mimo to klnę pod nosem. Niechże ta długa górka się już wreszcie skończy! Pracuję dość mocno, a to co leci z nieba wygląda jak deszcz i… chyba trochę śniegu. Krople wydają się chwilami dziwnie białawe. Wierzyć mi się w to nie chce, ale przecież widzę to na własne oczy. To nie jest normalne, przecież mamy sierpień! Zimno mi okropnie.
Nigdy nie polubię Zakopanego za dnia. Za dużo ludzi, za dużo samochodów. Góry jakby wklejone w tle, zupełnie tu nie pasują. To nie jest mój świat i wszystko o czym marzę, to wydostać się stąd. Okulary całe mam zapaćkane od deszczu, no i popełniam błąd. Jadę złą drogą i muszę się cofać. Spędzam tu więc więcej czasu, niż bym chciała. Trasa maratonu faktycznie nieco kluczy przez Zakopane i warto tu się jednak skupić na nawigacji. W końcu udaje mi się opuścić Zakopane.
Witów, Chochołów, Podczerwone, Czarny Dunajec, Jabłonka – wszystko to jest delikatny i bardzo długi zjazd (35 km takiego zjazdu, gdzie jest niemal płasko, ale jednak w dół). Ruch cały czas jest duży, cały czas pada też lodowato zimny deszcz. Na szczęście już bez białego podbarwienia. Na wjeździe do Jabłonki, Orlen. A więc jestem uratowana, wreszcie mogę się ogrzać, po tej masakrze! Biorę kawę i chyba coś słodkiego. Jest tu tłum ludzi, co chwilę ktoś wchodzi, wychodzi. Momentami jest wręcz nieprzyjemny ścisk. Jakby tego było mało, nie ma gdzie usiąść z kawą, trzeba stać obok ekspresu, a do ekspresu kolejka. Mam serdecznie dosyć tego wstrętnego deszczu i zimna i ludzi też.
Kiedy nie jeżdżę rowerem, to lubię w domu siedzieć na fotelu pod kocykiem. Jestem zdecydowanie ciepłolubna. A tu, na MRDP, całe dnie spędzam na dworze, na deszczu i zimnie. Moja cierpliwość się kończy w tym właśnie momencie. Na telefonie wybieram numer do M. i z lekkim przekąsem pytam, dlaczego zsyła mi taką pogodę i kiedy wreszcie zrobi się normalny i miły sierpień. Słyszę własny głos, pełen wyrzutów i zniecierpliwienia i dociera do mnie absurdalność tej sytuacji. Przecież M. nie ponosi żadnej odpowiedzialności za te warunki! Ze stoickim i typowym dla siebie spokojem objaśnia mi to, co dzieje się na niebie, opowiada też o górach, wszystkich tych najbliższych zjazdach i podjazdach. Mówi tak obrazowo, że niemal widzę to wszystko przed oczami! Lubię rozmawiać z M. Przed wyjściem ze stacji jeszcze kilka wiadomości wymienionych z W. i dobry pomysł, by w tym zimnie grzać się od środka ciepłą wodą z ekspresu nalaną do bidonów.
Kiedy wychodzę ze stacji, prawie nie pada. Jest za to zimno, a mokre ubrania potęgują to odczucie. Czuję ból w prawej łydce. Wygląda na to, że rano szarpiąc podjazdy lub potem jadąc w tym lodowatym deszczu, naciągnęłam mięsień.
Za Jabłonką zaczyna się długi, lecz łagodny podjazd na Krowiarki (1008 m. n.p.m.). 4 lata temu złapała mnie tu burza, ale to był przecież ciepły dzień! Dziś jest zimno i ponuro. Na tym odcinku wyprzedzają mnie nasi. Jest ich 3 lub 4. Wyglądają na wymęczonych, ale jednak jadą szybciej niż ja. Niestety.
W Zawoi odwiedzam aptekę, żeby kupić jakąś maść na bolącą łydkę i trzeszczącego Achillesa. Opowiadam farmaceutce jakie mam objawy, a ona podaje mi odpowiednie lekarstwo. Trasa z Zawoi odbija w lewo i zaczyna się podjazd na Przysłop (661 m n.p.m.). Zjazd z przełęczy robię uważnie, to gdzieś tu swój wypadek miał K. Wypatruję tego miejsca, no i jest: długa prosta, ostry zakręt w prawo. Potem przejazd przez Stryszawę, a na wyjeździe z niej, Orlen. Dzień dobiega końca. Niebo przybiera piękne kolory, które jednak wcale mnie nie cieszą – oznaczają bowiem tylko jedno: będzie jeszcze zimniej!
Przed końcem dnia, który ostatecznie zamiast w Istebnej będzie w Węgierskiej Górce, mam jeszcze 2 podjazdy. Na zjeździe do Węgierskiej Górki prawie zamarzam, z tego zimna bolą mnie oba kolana. Łydka ciągnie i trzeszczy Achilles. Oj!!!
Mój hotel jest na wyjeździe z miejscowości, przy drodze krajowej nr 1, po lewej stronie. Odbywa się tu akurat jakieś wesele, ale pan z recepcji zapewnia, że w pokoju, w którym będę spała nic nie będzie słychać. Nieco się obawiam, ale na szczęście jest ok. Rower mogę zabrać ze sobą.
Ciąg dalszy
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!