Wpisy archiwalne w kategorii
do 200
Dystans całkowity: | 18929.24 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 155:33 |
Średnia prędkość: | 18.90 km/h |
Maksymalna prędkość: | 46.30 km/h |
Suma podjazdów: | 124713 m |
Liczba aktywności: | 110 |
Średnio na aktywność: | 172.08 km i 9h 09m |
Więcej statystyk |
PGR_3
Poniedziałek, 8 sierpnia 2022 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, PGR_2022
Km: | 169.10 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 3524m | Sprzęt: Terenówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kiedy zadzwonił budzik, było jeszcze ciemno, a za oknem padał
deszczyk. Niestety kuchnia schroniska była zamknięta i nie mogliśmy zrobić
herbaty. Zjedliśmy coś na szybko, popijając zimną wodą i w drogę. Na początek dnia
były asfalty, więc dało się trochę podgonić. Sprawnie dotarliśmy do Krempnej, było
już jasno i inni właśnie też ruszali. Wyglądało na to, że sporo osób spało w
Krempnej. Jadąc przez Beskid Niski mijaliśmy ślady po nieistniejących już
osadach. Wyludnione tereny, gdzie niekiedy tylko po starych, zdziczałych
drzewach owocowych było widać, że kiedyś były tu gospodarstwa.
Potem był drugi odcinek specjalny. Tym razem ścieżka typu MTB. Stopień trudności zdecydowanie większy niż górskie szutrówki. W Wysowej-Zdroju zjedliśmy śniadanioobiad. Potem znowu były odludzia, więc Krynicę z pełną cywilizacją powitaliśmy z radością. Zatankowaliśmy na dalszą drogę wysoko zmineralizowaną wodę z Domu Zdrojowego i ruszyliśmy lekko w dół do Muszyny. Za Muszyną długi podjazd, a potem w dół do Piwnicznej Zdroju. Sprawdziłam to wcześniej i wiedziałam, że będziemy jechać tuż obok miejsca, gdzie podczas MRDP jadłam pyszne pierogi z bryndzą. Był wczesny wieczór. Idealna pora na obiadokolację. Ucieszyłam się niesamowicie, że jesteśmy tu, w miejscu, które znam i lubię. Razem.
Dalsza część trasy na dziś była niezbyt przyjemna, za oknem czekała już szarówka. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, jeszcze przez jakiś czas towarzyszyła nam szosa i płaskości. Potem, od Rytra i odbicia w lewo, zrobiło się stromo. Stromo, ciemno oraz gruntowo. Góra była konkretna, trzeba się było wspiąć na ponad 1000 m n.p. m. Po ciemku w ogóle mi to nie szło. Ani pod górę, ani potem w dół. Przez to spędziliśmy tu kilka długich godzin. Kiedy wreszcie udało nam się stamtąd wydostać, był środek nocy. Dotarliśmy do Krościenka n. Dunajcem i zdecydowaliśmy, że nie zatrzymamy się na stacji paliw po kawę, lecz pojedziemy kawałek dalej i poszukamy wiaty. Zamiast męczyć organizmy kawą i na niewyspaniu jechać do mety przez kolejne góry, uznaliśmy, że lepiej będzie chwilę się przespać i po krótkim odpoczynku jechać na metę. Wiedzieliśmy, że przez moją kiepską jazdę w terenie i tak wielkiego wyniku z tego nie będzie, a w limicie ze spokojem się zmieścimy. Kiedy zatem trafiła się mała wiata przy wąskiej drodze za Grywałdem, wyciągnęliśmy śpiwory i ustawiliśmy budzik na godzinkę.
Potem był drugi odcinek specjalny. Tym razem ścieżka typu MTB. Stopień trudności zdecydowanie większy niż górskie szutrówki. W Wysowej-Zdroju zjedliśmy śniadanioobiad. Potem znowu były odludzia, więc Krynicę z pełną cywilizacją powitaliśmy z radością. Zatankowaliśmy na dalszą drogę wysoko zmineralizowaną wodę z Domu Zdrojowego i ruszyliśmy lekko w dół do Muszyny. Za Muszyną długi podjazd, a potem w dół do Piwnicznej Zdroju. Sprawdziłam to wcześniej i wiedziałam, że będziemy jechać tuż obok miejsca, gdzie podczas MRDP jadłam pyszne pierogi z bryndzą. Był wczesny wieczór. Idealna pora na obiadokolację. Ucieszyłam się niesamowicie, że jesteśmy tu, w miejscu, które znam i lubię. Razem.
Dalsza część trasy na dziś była niezbyt przyjemna, za oknem czekała już szarówka. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, jeszcze przez jakiś czas towarzyszyła nam szosa i płaskości. Potem, od Rytra i odbicia w lewo, zrobiło się stromo. Stromo, ciemno oraz gruntowo. Góra była konkretna, trzeba się było wspiąć na ponad 1000 m n.p. m. Po ciemku w ogóle mi to nie szło. Ani pod górę, ani potem w dół. Przez to spędziliśmy tu kilka długich godzin. Kiedy wreszcie udało nam się stamtąd wydostać, był środek nocy. Dotarliśmy do Krościenka n. Dunajcem i zdecydowaliśmy, że nie zatrzymamy się na stacji paliw po kawę, lecz pojedziemy kawałek dalej i poszukamy wiaty. Zamiast męczyć organizmy kawą i na niewyspaniu jechać do mety przez kolejne góry, uznaliśmy, że lepiej będzie chwilę się przespać i po krótkim odpoczynku jechać na metę. Wiedzieliśmy, że przez moją kiepską jazdę w terenie i tak wielkiego wyniku z tego nie będzie, a w limicie ze spokojem się zmieścimy. Kiedy zatem trafiła się mała wiata przy wąskiej drodze za Grywałdem, wyciągnęliśmy śpiwory i ustawiliśmy budzik na godzinkę.
PGR_1
Sobota, 6 sierpnia 2022 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, PGR_2022
Km: | 173.60 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 3292m | Sprzęt: Terenówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Piątek przed sobotnim startem w PGR w całości spędziliśmy w
pociągach. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, to w Przemyślu byśmy
wysiedli o 17.03. Jednak plan dojazdu posypał się w drobny mak już w Poznaniu, w
związku z atrakcjami z odwołanymi i opóźnionymi pociągami. Wielogodzinna podróż
koleją przy panującym upale i niedziałającej (bądź ledwo działającej) klimatyzacji
nie należała do przyjemności. Koniec końców, w Przemyślu wysiedliśmy dopiero po
godzinie 21.
Zatem po ciemku już dotarliśmy do biura zawodów. Mimo później godziny, nadal trzymało gorąco, co było złym prognostykiem przed mającym się zacząć już za parę godzin maratonem. Potem jeszcze jazda po płaskim, nad Sanem, do hotelu. Tam również panował upał. Rozpakowaliśmy się, uszykowaliśmy rzeczy na start i, po wypiciu herbaty oraz szybkim prysznicu, poszliśmy spać. Wyszło 5-6 godzin snu. To oczywiście za mało, ale wobec późnego przyjazdu, więcej się nie dało.
Poranek przywitał nas niestety bardzo ciepły. Zjedliśmy smaczne, hotelowe śniadanie i ruszyliśmy w drogę na start. A tam czekał już wesoły tłumek nam podobnych ludzi, gotowych by zmierzyć się z mocno górską trasą o długości 540 km i nawierzchni typu gravel. Wystartowaliśmy o 7.20. Już pierwszy asfaltowy podjazd, który był długi i stromy, kazał mi się zacząć zastanawiać nad moją aktualną formą fizyczną. Kiedy poczułam, że lepiej będzie mi iść, niż jechać, wiedziałam już, że raczej jest średnio. Na górze czekał na mnie uśmiechnięty Krzysztof. Teren, który się niedługo pojawił, wymagał na początku pewnego przestawienia się i większej czujności. Na zjazdach trochę obaw wywoływały luźne, drobne kamienie, jednak dość szybko oswoiłam się z tego typu nawierzchnią. Tego dnia pojawił się też pierwszy bród. Przejechałam wodną przeszkodę bez problemu, gdyż nie było głęboko, a dno twarde i równe tylko ułatwiło zadanie.
Niestety we znaki zaczął dawać się upał. Piękna, słoneczna pogoda w środku lata w górach to z jednej strony gwarancja wspaniałych widoków, z drugiej konieczność zmagania się z wysoką temperaturą. Wysiłek związany z kolejnymi podjazdami w tej wysokiej temperaturze sprawił, że dość mocno rozbolała mnie głowa. Mimo, że piłam dużo i często, ból nie przeszedł aż do wieczora.
Sklepów, zgodnie z przewidywaniami, nie było zbyt wielu, jednak byliśmy na to w pełni przygotowani i nie stanowiło to niespodzianki. Jechaliśmy sobie wśród pięknych widoków, wyczerpujących podjazdów i zjazdów wymagających koncentracji. Krzyś nieco szybciej, ja nieco wolniej, jednak zawsze w bliskiej odległości. Raz po raz mijali nas inni uczestnicy, gdyż (co nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem) ludzie po prostu umieli jeździć w terenie, a w szczególności zjeżdżać – szybko i bez cienia strachu. Ja niestety nie umiem i nawet jeśli pod górę wjeżdżałam w dobrym tempie, to zjazdy robiłam beznadziejnie powoli lub nawet z buta.
Tego dnia jedną z największych atrakcji była… kupa niedźwiedzia. Ktoś z naszych ponoć nawet w tej okolicy widział niedźwiedzia. Wszystko to działo się późnym popołudniem. Gdy już się ściemniało, nadal jechaliśmy, w końcu zrobiło się zupełnie ciemno. Byliśmy akurat w środku lasu, raz po raz używaliśmy gwizdków, gdyż był to rejon, gdzie można było spotkać niedźwiedzia. Tak więc jadąc gwizdaliśmy na wszystko, co może kryć się w ciemnej, nocnej, leśnej gęstwinie. No i wtedy Krzysztof powiedział, że złapał kapcia. A to pech! Akurat w środku takiego lasu. Nie było zbyt fajnie tak stać i usuwać defekt. W międzyczasie minęły nas ze 4 osoby. Kiedy w końcu mogliśmy jechać dalej, czekało nas jeszcze trochę tego lasu i potem już wyjazd na szosę. Zgodnie z moją rozpiską powinna w pobliżu być stacja kolejowa z niezłą infrastrukturą towarzyszącą. W rzeczywistości okazało się, że jest to teren prywatny i zamknięty. Jeden z naszych chyba też chciał tu spać i w akcie desperacji rozbił hamak między drzewami przed zamkniętą bramą. Pośród wiatru i mżawki wróciliśmy na skrzyżowanie. Zupełnie nie mieliśmy ochoty nadkładać kilometrów i szukać noclegu w Cisnej, która była około 6 km dalej. Na skrzyżowaniu była dość duża wiata, chyba pusta…. A jednak nie. Spało tu 2 z PGRu, jeden na stole, drugi na ławce. Miejsca jeszcze trochę było, ale już niestety tylko na ziemi. Noc była z tych średnich. Wiata wyeksponowana na wiatr i zacinającą lekko drobniuteńką mżawkę. Obróciłam się plecami do tych warunków i owinęłam mocniej śpiworem. Spałam jednak bardzo słabo.
Zatem po ciemku już dotarliśmy do biura zawodów. Mimo później godziny, nadal trzymało gorąco, co było złym prognostykiem przed mającym się zacząć już za parę godzin maratonem. Potem jeszcze jazda po płaskim, nad Sanem, do hotelu. Tam również panował upał. Rozpakowaliśmy się, uszykowaliśmy rzeczy na start i, po wypiciu herbaty oraz szybkim prysznicu, poszliśmy spać. Wyszło 5-6 godzin snu. To oczywiście za mało, ale wobec późnego przyjazdu, więcej się nie dało.
Poranek przywitał nas niestety bardzo ciepły. Zjedliśmy smaczne, hotelowe śniadanie i ruszyliśmy w drogę na start. A tam czekał już wesoły tłumek nam podobnych ludzi, gotowych by zmierzyć się z mocno górską trasą o długości 540 km i nawierzchni typu gravel. Wystartowaliśmy o 7.20. Już pierwszy asfaltowy podjazd, który był długi i stromy, kazał mi się zacząć zastanawiać nad moją aktualną formą fizyczną. Kiedy poczułam, że lepiej będzie mi iść, niż jechać, wiedziałam już, że raczej jest średnio. Na górze czekał na mnie uśmiechnięty Krzysztof. Teren, który się niedługo pojawił, wymagał na początku pewnego przestawienia się i większej czujności. Na zjazdach trochę obaw wywoływały luźne, drobne kamienie, jednak dość szybko oswoiłam się z tego typu nawierzchnią. Tego dnia pojawił się też pierwszy bród. Przejechałam wodną przeszkodę bez problemu, gdyż nie było głęboko, a dno twarde i równe tylko ułatwiło zadanie.
Niestety we znaki zaczął dawać się upał. Piękna, słoneczna pogoda w środku lata w górach to z jednej strony gwarancja wspaniałych widoków, z drugiej konieczność zmagania się z wysoką temperaturą. Wysiłek związany z kolejnymi podjazdami w tej wysokiej temperaturze sprawił, że dość mocno rozbolała mnie głowa. Mimo, że piłam dużo i często, ból nie przeszedł aż do wieczora.
Sklepów, zgodnie z przewidywaniami, nie było zbyt wielu, jednak byliśmy na to w pełni przygotowani i nie stanowiło to niespodzianki. Jechaliśmy sobie wśród pięknych widoków, wyczerpujących podjazdów i zjazdów wymagających koncentracji. Krzyś nieco szybciej, ja nieco wolniej, jednak zawsze w bliskiej odległości. Raz po raz mijali nas inni uczestnicy, gdyż (co nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem) ludzie po prostu umieli jeździć w terenie, a w szczególności zjeżdżać – szybko i bez cienia strachu. Ja niestety nie umiem i nawet jeśli pod górę wjeżdżałam w dobrym tempie, to zjazdy robiłam beznadziejnie powoli lub nawet z buta.
Tego dnia jedną z największych atrakcji była… kupa niedźwiedzia. Ktoś z naszych ponoć nawet w tej okolicy widział niedźwiedzia. Wszystko to działo się późnym popołudniem. Gdy już się ściemniało, nadal jechaliśmy, w końcu zrobiło się zupełnie ciemno. Byliśmy akurat w środku lasu, raz po raz używaliśmy gwizdków, gdyż był to rejon, gdzie można było spotkać niedźwiedzia. Tak więc jadąc gwizdaliśmy na wszystko, co może kryć się w ciemnej, nocnej, leśnej gęstwinie. No i wtedy Krzysztof powiedział, że złapał kapcia. A to pech! Akurat w środku takiego lasu. Nie było zbyt fajnie tak stać i usuwać defekt. W międzyczasie minęły nas ze 4 osoby. Kiedy w końcu mogliśmy jechać dalej, czekało nas jeszcze trochę tego lasu i potem już wyjazd na szosę. Zgodnie z moją rozpiską powinna w pobliżu być stacja kolejowa z niezłą infrastrukturą towarzyszącą. W rzeczywistości okazało się, że jest to teren prywatny i zamknięty. Jeden z naszych chyba też chciał tu spać i w akcie desperacji rozbił hamak między drzewami przed zamkniętą bramą. Pośród wiatru i mżawki wróciliśmy na skrzyżowanie. Zupełnie nie mieliśmy ochoty nadkładać kilometrów i szukać noclegu w Cisnej, która była około 6 km dalej. Na skrzyżowaniu była dość duża wiata, chyba pusta…. A jednak nie. Spało tu 2 z PGRu, jeden na stole, drugi na ławce. Miejsca jeszcze trochę było, ale już niestety tylko na ziemi. Noc była z tych średnich. Wiata wyeksponowana na wiatr i zacinającą lekko drobniuteńką mżawkę. Obróciłam się plecami do tych warunków i owinęłam mocniej śpiworem. Spałam jednak bardzo słabo.
Łódź - Kraków (4)
Sobota, 18 czerwca 2022 Kategoria do 200, Kocia czytelnia
Km: | 160.16 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 956m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Zaliczanie gmin: Przyrów, Irządze, Szczekociny, Słupia (Jędrzejowska), Sędziszów, Żarnowiec, Charsznica, Miechów, Gołcza, Słomniki.
Dziś na szczęście już znacznie cieplej. Poza tym korzystniejszy wiatr. Jechało się więc przyjemnie :)
Szczekociny
Miechów
Słomniki
Noc na placu
Dziś na szczęście już znacznie cieplej. Poza tym korzystniejszy wiatr. Jechało się więc przyjemnie :)
Szczekociny
Miechów
Słomniki
Noc na placu
Łódź - Kraków (3)
Piątek, 17 czerwca 2022 Kategoria do 200, Kocia czytelnia
Km: | 152.40 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 585m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Zaliczanie gmin: Słupia (Konecka), Kluczewsko, Wielgomłyny, Masłowice, Kodrąb, Kobiele Wielkie, Radomsko gmina miejska, Radomsko gmina wiejska, Kruszyna, Kłomnice, Gidle, Żytno, Dąbrowa Zielona.
Dziś było nieprzyjemnie zimno i przez większość czasu wiatr w twarz. Malownicze boczne drogi, lecz niestety okropnie dziurawe i wyboiste.
Kluczewsko
Radomsko
Gidle
Nocleg w młodniku
Dziś było nieprzyjemnie zimno i przez większość czasu wiatr w twarz. Malownicze boczne drogi, lecz niestety okropnie dziurawe i wyboiste.
Kluczewsko
Radomsko
Gidle
Nocleg w młodniku
Łódź - Kraków (2)
Czwartek, 16 czerwca 2022 Kategoria do 200, Kocia czytelnia
Km: | 168.49 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 807m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Zaliczanie gmin: Piotrków Trybunalski, Wola Krzysztoporska, Rozprza, Gorzkowice, Łęki Szlacheckie, Ręczno, Przedbórz, Fałków, Ruda Malenicka.
Od rana bardzo dobra pogoda. Natomiast od 15 uciekałam przed burzami, które kotłowały się nade mną ze wszystkich stron! Na szczęście udało się nie zmoknąć, a padać zaczęło dopiero na noclegu, gdy już byłam w namiocie.
Piotrków Trybunalski:
Droga
Przedbórz
Las
Nocleg
Od rana bardzo dobra pogoda. Natomiast od 15 uciekałam przed burzami, które kotłowały się nade mną ze wszystkich stron! Na szczęście udało się nie zmoknąć, a padać zaczęło dopiero na noclegu, gdy już byłam w namiocie.
Piotrków Trybunalski:
Droga
Przedbórz
Las
Nocleg
Pokłosie
Czwartek, 11 listopada 2021 Kategoria do 200, Kocia czytelnia
Km: | 156.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 06:59 | km/h: | 22.47 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 454m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ta trasa to było pokłosie ogólnego rozmemłania.
Długi weekend, a tu żadnego planu. Kiedy zaczęłam planować okazało się, że wszystko bez sensu. Nie było już biletów na pociągi. Zaplanowałam więc 3 dniowy wypad w lasy na zachód kraju. Kupiłam bilet do Nowego Tomyśla, bo ten akurat dało się kupić. Ale w międzyczasie... odechciało mi się jechać.
Jednak skoro już miałam bilet w kieszeni, to pojechałam do Nowego Tomyśla. Tyle, że nie zaczęłam tam żadnej parodniówki. Kiedy dotarłam na miejsce, po prostu wsiadłam na rower i wróciłam nim do domu. Trasa miała kształt rogalika świętomarcńskiego. Wszystkiego wyszło 156 km i było nawet ładnie. Listopad niezaprzeczalnie ma swój urok. Początek we mgle, a później bardzo ładny dzień i wieczór oraz początek nocy.
Kilka fotek z tego wyjazdu. Miłego odbioru :)
Nowy Tomyśl i ogromny wiklinowy kosz we mgle.
Choinka.
Kolorów coraz mniej.
Patrząc w niebo.
Na dywanie z liści.
Jesienny domek.
Zrobiłam kota :)
Sina dal.
Wieczór.
Wyścigi.
Zaniemyśl.
Święto Niepodległości.
Czwartek w Środzie (Wielkopolskiej).
Długi weekend, a tu żadnego planu. Kiedy zaczęłam planować okazało się, że wszystko bez sensu. Nie było już biletów na pociągi. Zaplanowałam więc 3 dniowy wypad w lasy na zachód kraju. Kupiłam bilet do Nowego Tomyśla, bo ten akurat dało się kupić. Ale w międzyczasie... odechciało mi się jechać.
Jednak skoro już miałam bilet w kieszeni, to pojechałam do Nowego Tomyśla. Tyle, że nie zaczęłam tam żadnej parodniówki. Kiedy dotarłam na miejsce, po prostu wsiadłam na rower i wróciłam nim do domu. Trasa miała kształt rogalika świętomarcńskiego. Wszystkiego wyszło 156 km i było nawet ładnie. Listopad niezaprzeczalnie ma swój urok. Początek we mgle, a później bardzo ładny dzień i wieczór oraz początek nocy.
Kilka fotek z tego wyjazdu. Miłego odbioru :)
Nowy Tomyśl i ogromny wiklinowy kosz we mgle.
Choinka.
Kolorów coraz mniej.
Patrząc w niebo.
Na dywanie z liści.
Jesienny domek.
Zrobiłam kota :)
Sina dal.
Wieczór.
Wyścigi.
Zaniemyśl.
Święto Niepodległości.
Czwartek w Środzie (Wielkopolskiej).
MRDP 2021 (9)
Poniedziałek, 30 sierpnia 2021 Kategoria MRDP 2021, Kocia czytelnia, do 200
Km: | 185.30 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 13:08 | km/h: | 14.11 |
Pr. maks.: | 44.10 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2519m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rano za oknem widzę mgłę. Jem śniadanie i wychodzę.
Mgliście i zimno, gdzieś w tej mgle chowają się Góry Stołowe. Wyobrażam sobie widok, który powinnam mieć po swojej lewej stronie, a który na śniadanie pożarła gęsta i tłusta mgła. Dziurawa i łaciata droga pod górę przed Tłumaczowem, potem wredny zjazd do Tłumaczowa. Prawa dłoń na tej fatalnej nawierzchni odmawia posłuszeństwa i z trudem panuję nad rowerem. Dalej nie jest nic lepiej. Podjazd do Krajanowa i Dworków też jest paskudnie dziurawy. Stan nawierzchni poprawia się dopiero po wjechaniu na drogę nr 381. Jednak te 22 km po wertepach wystarczyły, by zniszczyć mi prawą dłoń.
Gdzieś tu, albo nieco wcześniej – chyba w okolicach Tłumaczowa, podjeżdża do mnie młody człowiek w pięknym białym Mercedesie. Samochód aż lśni! (Od dziecka mam słabość do Mercedesów, a ten jest absolutnie boski!). Młody otwiera okno i mówi, że mnie obserwuje oraz kibicuje. Jest mi miło. Wtem dodaje, że wiezie dla mnie gorącą kawę, prosi bym się zatrzymała i na chwilę wsiadła do samochodu, by się ogrzać i wypić… No cóż! Regulamin MRDP nie pozwala na takie akcje. Chłopak jedzie obok mnie wozem, a ja mu tłumaczę, że miło z jego strony, ale nie mogę. Wtedy on śmiejąc się mówi:
„daj spokój, przecież nikt się nie dowie!”
Tym razem słyszy moje twarde NIE. Jest mi przykro, bo wiem, że on ma dobre intencje, ale regulamin jasno precyzuje, że nie można przyjmować dedykowanej pomocy z zewnątrz. A widzę przecież, że on tu jest tylko i wyłącznie dla mnie.
Odcinek do Głuszycy jest cały czas lekko w dół. Jest mi zimno i planuję gdzieś tu się zatrzymać na coś ciepłego, kawę i może jakąś zupę. Znajduję fajną jadłodajnię, ale… jest jeszcze zbyt wcześnie! Dziewczyny dopiero co uruchomiły kuchnię i niczego jeszcze nie mają. W całej Głuszycy nie znajduję niczego do zjedzenia, ani wypicia na ciepło. Zadowalam się zatem cukiernią, choć to zdecydowanie za mało. Kawy tu nie ma, ale można siąść i w środku zjeść drożdżówkę.
W drodze do Unisławia Śląskiego przeżywam kryzys. Za nic na świecie nie mogę się rozgrzać. Potrzebuję wlać w siebie coś ciepłego, a tu nie ma kompletnie nic! Jadę jakąś drogą, nawet ładną. Jadę i płaczę. Nie widzę perspektyw. Jest mi strasznie źle. Unisław Śląski wygląda jak miasto-widmo. Nie ma tu żadnych ludzi. Mijam zrujnowany kościół, jadę ulicami. Czy wszyscy stąd uciekli? A może wymarli? Potem jadę przez jakieś miejscowości, w których również nie ma nic. Jest szaro i chłodno, a ja głodna, wyziębiona i sfrustrowana.
W ten sposób docieram do Chełmska Śląskiego (60 km trasy na dziś). Latam po rynku, szukając jakiejś restauracji, kawiarni – czegokolwiek. Widzę rozstawiony duży parasol, więc wstępuje we mnie nadzieja. Tymczasem… okazuje się, że jest to kwiaciarnia, w której poza kwiatami można kupić również znicze. Przykro mi się robi straszliwie. Znajduję tu jedynie mały sklep spożywczy, a na szarym rynku nie ma nawet ławek. Co za okropne miejsce! Podcienie w kamieniczkach przy rynku – chowam się tu.
Oparta o mur patrzę z rozpaczą na rynek: tak musi wyglądać koniec świata. Na telefonie wybieram nr do W. Potrzebuję pogadać, wypłakać się, wyrzucić z siebie cały ten smutek. Teraz, natychmiast!
W. na szczęście odbiera telefon, co więcej okazuje się, że zna dobrze to dziwne miejsce i opowiada mi nawet jego historię. Jestem kompletnie zaskoczona, gdy mówi mi, że to wcale nie jest miasto, tylko wieś! Że owszem kiedyś było to miasto, ale zostało zdegradowane dawno temu – w latach 40 XX w. Już sama ta informacja działa na mnie pozytywnie. Gapię się z ponurą satysfakcją na ratusz i robi się jakoś tak weselej. Gadamy jeszcze chwilę, ale W. mówi, że Chełmsko to wyjątkowo przygnębiające miejsce i lepiej nie być tu zbyt długo. To już lepiej być gdziekolwiek indziej, bo tu przecież wszystko jest takie szare, odrapane, smutne i przytłaczające. Ma rację. Trzeba stąd uciekać!
Jakoś godzę się z tym, że trafiłam w rejon, w którym nie ma szans na żaden obiad. Coś jak kosmiczna czarna dziura.
Na podjeździe na przełęcz Kowarską spotykam Jarka. Kibicuje mi, tak jak 4 lata temu. Część podjazdu robimy jadąc obok siebie i wspominamy spotkanie sprzed 4 lat. Wtedy było tak ciepło, że zmieniając ustawienia bloków w butach, siedziałam na trawie. Dziś jest zupełnie inaczej, w dodatku jestem nieco marudna i raz po raz pytam, czy to jeszcze daleko do przełęczy. Pod koniec podjazdu zaczyna niestety lekko padać deszcz.
Zjazd do Kowar częściowo poprowadzony jest bardzo stromym, wąskim i pod koniec wyboistym asfaltem. Z obolałą od Tłumaczowa prawą dłonią nie mam szans utrzymać tu roweru, decyduję się więc na spacer, a Jarek jest tak miły, że drepcze obok mnie.
Potem są Kowary. Przez miejscowość trasa idzie w fajny sposób, taki mało oczywisty. Wśród starej zabudowy, wzdłuż rzeki ujętej w kamienne koryto. Jarek mówi, że szło to poprowadzić ładniej, ale mi się bardzo podoba! To chyba pierwsze ładne dziś miejsce, panuje tu nieco włoski klimat. Potrafię sobie wyobrazić, jak tu musi być super w słoneczny dzień. Jedziemy na stację się ogrzać, coś zjeść i wypić. Tuż przed dojazdem z nieba spada wodospad deszczu. Doprawdy – bardzo niewiele zabrakło, a dojechalibyśmy na sucho. Biorę kawę oraz chyba zapiekankę. Jarkowi też chcę kupić, ale twierdzi, że nie potrzebuje. Dochodzę tu do siebie – wreszcie nie jest mi zimno!
Potem jeszcze chwilę jedziemy razem przez Kowary, później już sama. Fajnie było się spotkać! Pewnie spotkamy się znów, za 4 lata.
Za Kowarami jest lekko w dół. Mijam, pośród ogólnej szarości i przelotnych deszczyków, Zbiornik Sosnówka. Solidnym podjazdem jest dopiero droga przez Szklarską Porębę. Mocno pod górę, a ja nie mam w sobie energii. Podjazd kończy się słynnym Zakrętem Śmierci. Jest to symboliczny koniec gór, choć pamiętam przecież, że w rzeczywistości to wcale jeszcze nie jest koniec… Jadę dalej lasem. Długa i płaska droga, która finalnie leci w dół. Gładko, równo i niestety bardzo zimno!
Zjeżdżam do Świeradowa-Zdroju. To 139 km na dziś. Pierwotnie planowałam postój na Orlenie, ale z drogi zauważam restaurację, która wygląda bardzo zachęcająco. Wchodzę więc do środka, z rowerem, i zamawiam duży, dwudaniowy obiad. Jedzenie jest pyszne.
Kiedy wychodzę na zewnątrz, jest szarawo. Przede mną ostatni duży podjazd. Mijam boisko, na którym spałam podczas MRDP 4 lata temu i zaczyna się ściana. Podchodzę ją prawie w całości. Następnie znowu pada deszcz, a w dodatku robi się ciemno. Powtarza się sytuacja sprzed 4 lat: mam wrażenie, że nie widzę, jak biegnie droga. A ta prowadzi już teraz ostro w dół, tak jakby w przepaść, do samego środka ziemi. Asfalt jest śliski i błyszczący od deszczu. Nie ryzykuję – klnąc pod nosem, wychodzę z gór.
Góry się kończą, a przede mną jeszcze 40 km do zrobienia. Koniec dnia zaplanowałam w Zgorzelcu, zarezerwowałam tam pokój w hotelu. Droga do Zgorzelca dłuży mi się mocno. Mijam różne miejscowości, które raz po raz wyłaniają się z ciemności i wyglądają jak opustoszałe.
Jedynie Sulików żyje… jakiś facet leży na chodniku kompletnie pijany. Dwóch innych wstawionych gości siedzi na ławce i zawzięcie dyskutują – trochę bełkotliwie. Widząc te obrazki, aż zaczynam się zastanawiać, co to za miejsce! Tych pijanych chyba lepiej nie pytać, bo oni raczej sami nie wiedzą i siedzą w swoich własnych kosmosach. Gdy mijam dziewczynę idącą prostym i pewnym krokiem chodnikiem, zagaduję. I wtedy dowiaduję się, że jest to Sulików. Jest mocno zaskoczona moim pytaniem. Widząc jej zdziwienie, już nie pytam, jaki to dzień tygodnia, choć to też mnie frapuje. Do Zgorzelca jeszcze 10 km.
Mój hotel jest na dziwnym placu, na którym jest również Biedronka. Chwilę tu krążę, szukając wejścia. Podjeżdżam pod drzwi dość dynamicznie i czarnowłosa dziewczyna, która tu stoi szybko chowa się do środka. Gaszę lampki i wchodzę. Okazuje się, że dziewczyna jest recepcjonistką. Śmieje się, ale słychać w tym śmiechu nerwowość. Kiedy zaczynamy rozmawiać o mojej rezerwacji przyznaje, że nieźle ją wystraszyłam. Mówi, że w okolicy kręci się wielu… narkomanów i widząc ostre światło mojej lampki oraz szybki wjazd myślała, że to jeden z nich właśnie robi napad!
Rower mogę wnieść do pokoju. Poza mną śpi tu jeszcze 2 innych zawodników z MRDP.
Ciąg dalszy
Mgliście i zimno, gdzieś w tej mgle chowają się Góry Stołowe. Wyobrażam sobie widok, który powinnam mieć po swojej lewej stronie, a który na śniadanie pożarła gęsta i tłusta mgła. Dziurawa i łaciata droga pod górę przed Tłumaczowem, potem wredny zjazd do Tłumaczowa. Prawa dłoń na tej fatalnej nawierzchni odmawia posłuszeństwa i z trudem panuję nad rowerem. Dalej nie jest nic lepiej. Podjazd do Krajanowa i Dworków też jest paskudnie dziurawy. Stan nawierzchni poprawia się dopiero po wjechaniu na drogę nr 381. Jednak te 22 km po wertepach wystarczyły, by zniszczyć mi prawą dłoń.
Gdzieś tu, albo nieco wcześniej – chyba w okolicach Tłumaczowa, podjeżdża do mnie młody człowiek w pięknym białym Mercedesie. Samochód aż lśni! (Od dziecka mam słabość do Mercedesów, a ten jest absolutnie boski!). Młody otwiera okno i mówi, że mnie obserwuje oraz kibicuje. Jest mi miło. Wtem dodaje, że wiezie dla mnie gorącą kawę, prosi bym się zatrzymała i na chwilę wsiadła do samochodu, by się ogrzać i wypić… No cóż! Regulamin MRDP nie pozwala na takie akcje. Chłopak jedzie obok mnie wozem, a ja mu tłumaczę, że miło z jego strony, ale nie mogę. Wtedy on śmiejąc się mówi:
„daj spokój, przecież nikt się nie dowie!”
Tym razem słyszy moje twarde NIE. Jest mi przykro, bo wiem, że on ma dobre intencje, ale regulamin jasno precyzuje, że nie można przyjmować dedykowanej pomocy z zewnątrz. A widzę przecież, że on tu jest tylko i wyłącznie dla mnie.
Odcinek do Głuszycy jest cały czas lekko w dół. Jest mi zimno i planuję gdzieś tu się zatrzymać na coś ciepłego, kawę i może jakąś zupę. Znajduję fajną jadłodajnię, ale… jest jeszcze zbyt wcześnie! Dziewczyny dopiero co uruchomiły kuchnię i niczego jeszcze nie mają. W całej Głuszycy nie znajduję niczego do zjedzenia, ani wypicia na ciepło. Zadowalam się zatem cukiernią, choć to zdecydowanie za mało. Kawy tu nie ma, ale można siąść i w środku zjeść drożdżówkę.
W drodze do Unisławia Śląskiego przeżywam kryzys. Za nic na świecie nie mogę się rozgrzać. Potrzebuję wlać w siebie coś ciepłego, a tu nie ma kompletnie nic! Jadę jakąś drogą, nawet ładną. Jadę i płaczę. Nie widzę perspektyw. Jest mi strasznie źle. Unisław Śląski wygląda jak miasto-widmo. Nie ma tu żadnych ludzi. Mijam zrujnowany kościół, jadę ulicami. Czy wszyscy stąd uciekli? A może wymarli? Potem jadę przez jakieś miejscowości, w których również nie ma nic. Jest szaro i chłodno, a ja głodna, wyziębiona i sfrustrowana.
W ten sposób docieram do Chełmska Śląskiego (60 km trasy na dziś). Latam po rynku, szukając jakiejś restauracji, kawiarni – czegokolwiek. Widzę rozstawiony duży parasol, więc wstępuje we mnie nadzieja. Tymczasem… okazuje się, że jest to kwiaciarnia, w której poza kwiatami można kupić również znicze. Przykro mi się robi straszliwie. Znajduję tu jedynie mały sklep spożywczy, a na szarym rynku nie ma nawet ławek. Co za okropne miejsce! Podcienie w kamieniczkach przy rynku – chowam się tu.
Oparta o mur patrzę z rozpaczą na rynek: tak musi wyglądać koniec świata. Na telefonie wybieram nr do W. Potrzebuję pogadać, wypłakać się, wyrzucić z siebie cały ten smutek. Teraz, natychmiast!
W. na szczęście odbiera telefon, co więcej okazuje się, że zna dobrze to dziwne miejsce i opowiada mi nawet jego historię. Jestem kompletnie zaskoczona, gdy mówi mi, że to wcale nie jest miasto, tylko wieś! Że owszem kiedyś było to miasto, ale zostało zdegradowane dawno temu – w latach 40 XX w. Już sama ta informacja działa na mnie pozytywnie. Gapię się z ponurą satysfakcją na ratusz i robi się jakoś tak weselej. Gadamy jeszcze chwilę, ale W. mówi, że Chełmsko to wyjątkowo przygnębiające miejsce i lepiej nie być tu zbyt długo. To już lepiej być gdziekolwiek indziej, bo tu przecież wszystko jest takie szare, odrapane, smutne i przytłaczające. Ma rację. Trzeba stąd uciekać!
Jakoś godzę się z tym, że trafiłam w rejon, w którym nie ma szans na żaden obiad. Coś jak kosmiczna czarna dziura.
Na podjeździe na przełęcz Kowarską spotykam Jarka. Kibicuje mi, tak jak 4 lata temu. Część podjazdu robimy jadąc obok siebie i wspominamy spotkanie sprzed 4 lat. Wtedy było tak ciepło, że zmieniając ustawienia bloków w butach, siedziałam na trawie. Dziś jest zupełnie inaczej, w dodatku jestem nieco marudna i raz po raz pytam, czy to jeszcze daleko do przełęczy. Pod koniec podjazdu zaczyna niestety lekko padać deszcz.
Zjazd do Kowar częściowo poprowadzony jest bardzo stromym, wąskim i pod koniec wyboistym asfaltem. Z obolałą od Tłumaczowa prawą dłonią nie mam szans utrzymać tu roweru, decyduję się więc na spacer, a Jarek jest tak miły, że drepcze obok mnie.
Potem są Kowary. Przez miejscowość trasa idzie w fajny sposób, taki mało oczywisty. Wśród starej zabudowy, wzdłuż rzeki ujętej w kamienne koryto. Jarek mówi, że szło to poprowadzić ładniej, ale mi się bardzo podoba! To chyba pierwsze ładne dziś miejsce, panuje tu nieco włoski klimat. Potrafię sobie wyobrazić, jak tu musi być super w słoneczny dzień. Jedziemy na stację się ogrzać, coś zjeść i wypić. Tuż przed dojazdem z nieba spada wodospad deszczu. Doprawdy – bardzo niewiele zabrakło, a dojechalibyśmy na sucho. Biorę kawę oraz chyba zapiekankę. Jarkowi też chcę kupić, ale twierdzi, że nie potrzebuje. Dochodzę tu do siebie – wreszcie nie jest mi zimno!
Potem jeszcze chwilę jedziemy razem przez Kowary, później już sama. Fajnie było się spotkać! Pewnie spotkamy się znów, za 4 lata.
Za Kowarami jest lekko w dół. Mijam, pośród ogólnej szarości i przelotnych deszczyków, Zbiornik Sosnówka. Solidnym podjazdem jest dopiero droga przez Szklarską Porębę. Mocno pod górę, a ja nie mam w sobie energii. Podjazd kończy się słynnym Zakrętem Śmierci. Jest to symboliczny koniec gór, choć pamiętam przecież, że w rzeczywistości to wcale jeszcze nie jest koniec… Jadę dalej lasem. Długa i płaska droga, która finalnie leci w dół. Gładko, równo i niestety bardzo zimno!
Zjeżdżam do Świeradowa-Zdroju. To 139 km na dziś. Pierwotnie planowałam postój na Orlenie, ale z drogi zauważam restaurację, która wygląda bardzo zachęcająco. Wchodzę więc do środka, z rowerem, i zamawiam duży, dwudaniowy obiad. Jedzenie jest pyszne.
Kiedy wychodzę na zewnątrz, jest szarawo. Przede mną ostatni duży podjazd. Mijam boisko, na którym spałam podczas MRDP 4 lata temu i zaczyna się ściana. Podchodzę ją prawie w całości. Następnie znowu pada deszcz, a w dodatku robi się ciemno. Powtarza się sytuacja sprzed 4 lat: mam wrażenie, że nie widzę, jak biegnie droga. A ta prowadzi już teraz ostro w dół, tak jakby w przepaść, do samego środka ziemi. Asfalt jest śliski i błyszczący od deszczu. Nie ryzykuję – klnąc pod nosem, wychodzę z gór.
Góry się kończą, a przede mną jeszcze 40 km do zrobienia. Koniec dnia zaplanowałam w Zgorzelcu, zarezerwowałam tam pokój w hotelu. Droga do Zgorzelca dłuży mi się mocno. Mijam różne miejscowości, które raz po raz wyłaniają się z ciemności i wyglądają jak opustoszałe.
Jedynie Sulików żyje… jakiś facet leży na chodniku kompletnie pijany. Dwóch innych wstawionych gości siedzi na ławce i zawzięcie dyskutują – trochę bełkotliwie. Widząc te obrazki, aż zaczynam się zastanawiać, co to za miejsce! Tych pijanych chyba lepiej nie pytać, bo oni raczej sami nie wiedzą i siedzą w swoich własnych kosmosach. Gdy mijam dziewczynę idącą prostym i pewnym krokiem chodnikiem, zagaduję. I wtedy dowiaduję się, że jest to Sulików. Jest mocno zaskoczona moim pytaniem. Widząc jej zdziwienie, już nie pytam, jaki to dzień tygodnia, choć to też mnie frapuje. Do Zgorzelca jeszcze 10 km.
Mój hotel jest na dziwnym placu, na którym jest również Biedronka. Chwilę tu krążę, szukając wejścia. Podjeżdżam pod drzwi dość dynamicznie i czarnowłosa dziewczyna, która tu stoi szybko chowa się do środka. Gaszę lampki i wchodzę. Okazuje się, że dziewczyna jest recepcjonistką. Śmieje się, ale słychać w tym śmiechu nerwowość. Kiedy zaczynamy rozmawiać o mojej rezerwacji przyznaje, że nieźle ją wystraszyłam. Mówi, że w okolicy kręci się wielu… narkomanów i widząc ostre światło mojej lampki oraz szybki wjazd myślała, że to jeden z nich właśnie robi napad!
Rower mogę wnieść do pokoju. Poza mną śpi tu jeszcze 2 innych zawodników z MRDP.
Ciąg dalszy
MRDP 2021 (8)
Niedziela, 29 sierpnia 2021 Kategoria MRDP 2021, Kocia czytelnia, do 200
Km: | 192.40 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 12:59 | km/h: | 14.82 |
Pr. maks.: | 46.30 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2855m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dzień zaczynam średnio. Wstaję i od razu siadam. Łydka cała
sztywna. Próbuję to delikatnie rozchodzić, w moim wspaniałym apartamencie, w
Głuchołazach. Zjadam zimne pierogi z wczoraj i piję gorącą kawę 3w1 (jest na
wyposażeniu apartamentu). Czuję się bezradna i myślę sobie, że zaraz wszyscy
zaczną mnie doganiać. Że to już jest koniec.
Z Głuchołazów do Otmuchowa same boczne drogi i raczej płasko. Szaro, nic szczególnego. Idealnie gra to z moim nastrojem. On też jest szary i dziwnie zobojętniały. Potem jadę krajową drogą nr 46 przez Paczków aż do Złotego Stoku. Jest to jedna z najnieprzyjemniejszych krajówek w Polsce. Zwykle jest tu ogromny ruch, w większości droga bez pobocza. Tym razem trafiam tu w niedzielny poranek i jest to chyba najlepsza opcja. Ruch mały. Chociaż… mimo małego ruchu, podczas mojego przejazdu dochodzi do kolizji drogowej. Jeden samochód skręca w lewo, a drugi go w tym czasie wyprzedza no i z głośnym trzaskiem się spotykają. Praktycznie zaraz za moimi plecami.
Na wjeździe do Paczkowa, Orlen. Biorę zapiekankę i kawę. Potem jadę do Złotego Stoku. Wysyłam tu smsa potwierdzającego obecność na punkcie kontrolnym i ruszam na przełęcz Jaworową (707 m n.p.m). Podjazd ten robiony od Złotego Stoku, jak teraz, jest moim ulubionym polskim podjazdem. Kręty, wśród drzew, z dobrą nawierzchnią. Bardzo ładny i przyjemny! Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o zjeździe. Fatalne dziury, rower cały podskakuje i trzeba mocno trzymać kierownicę. Nic miłego.
W Lądku-Zdroju (70 km dzisiejszej trasy) nie zatrzymuję się nawet na chwilę. Niebo straszy czarnymi chmurami i uznaję, że w sumie nie mam po co tu stać. Obiad planuję zjeść w Stroniu Śląskim. Niestety w Stroniu nie znajduję niczego czynnego mimo, że uważnie się rozglądam. Wobec tego zatrzymuję się pod drewnianą wiatą. Zjadam tu princessę, chyba pączka oraz kabanosa. Niebo wygląda coraz gorzej. Będzie lało i to już niedługo – widać to wyraźnie. Ruszam na Puchaczówkę (892 m n.p.m.). Zaraz na samym początku podjazdu zaczyna padać. Od razu mocno. Ubieram więc strój deszczowy i jadę, mimo srogiej ulewy. Drogą płynie dosłownie rzeka wody. Niesie ona małe i średnie kamienie. Jeden z nich wpada mi pod przednie koło i cudem ratuję się przed wywrotką. Ta pogoda to jakiś ponury żart! W fatalnych warunkach robię ten podjazd. Natomiast na zjeździe nagle przestaje padać. Marne to pocieszenie, bo i tak wszystko mam mokre. Buty utopione. Który to już raz?
Na zjeździe spotykam mojego kolegę – Roberta. Poznaliśmy się chyba w 2016 roku. Jechałam wtedy akurat na solową majówkę do Czech i spotkaliśmy się jeszcze w Polsce, na jakiejś przełęczy. Byłam wtedy okropnie głodna, a on dał mi trochę cukierków. Dziś wyjechał mi na spotkanie. Wygląda dobrze, nie jest zmoknięty. Jest za to zaskoczony moim wyglądem. No cóż, po tej zlewie muszę wyglądać jak zmokła kura. Witamy się serdecznym uściskiem i wspólnie lecimy regulaminowe 30 minut. Fajnie jest się spotkać, tym bardziej, że ostatnio widzieliśmy się 4 lata temu, podczas poprzedniego MRDP.
Potem już nie pada aż do końca dnia. Droga nr 33 jest umiarkowana. Wąska, lekko pagórkowata, ale bez wielkiego ruchu dzisiaj. Na Orlenie przed Międzylesiem robię przerwę. Zdejmuję tu strój deszczowy i posilam się. Biorę też bagietkę z jajkiem oraz oliwkami na wieczór. W Międzylesiu kolejny punkt kontrolny, potem przejazd kolejowy, a za nim nowa porcja gór. Jeden z pojazdów jest na tyle stromy, że nie daję rady zrobić go w całości w siodle. Potem w dół. A następnie długo i łagodnie pod górę. Popołudnie robi się piękne. Późne słońce wspaniale barwi las oraz góry. Audiofly AF100 sączą do moich uszu kawałek, który pasuje idealnie do tej sytuacji:
„The road is long
There are mountains in our way
But we climb a step every day
Love lift us up where we belong
Where the eagles cry
On a mountain high”
Odruchowo spoglądam w górę. Na niebie nie szybują orły, ale i tak jest pięknie. Naraz… prawie spadam z roweru. Myślałam, że mam dobrze ustawioną nogę, a tu niespodzianka: nagle ból w prawej łydce przeszywa mnie tak mocno, że aż wydaję z siebie wrzask. Czuję, jak prąd biegnie aż przez stopę! Po chwili stoję z boku drogi. Jedną ręką trzymam rower, drugą usiłuję rozprowadzić ból w łydce. Stoję na jednej nodze. W tej dziwacznej pozycji zastaje mnie jeden z naszych, który mnie właśnie dogania. Pyta, czy złapał mnie kurcz. Odpowiadam mu, że to niestety jest kontuzja.
Kontynuuję jazdę bardzo ostrożnie i wczesnym wieczorem docieram do Zieleńca (149 km trasy). Zieleniec to miejsce, które lubię, ale w którym zawsze czuję się dziwnie. Kiedyś miałam tu awarię hamulca. Innym razem zjeżdżałam stąd nocą po zerwanej drodze. Aż się zastanawiam, z lekką obawą, co tym razem może się tu wydarzyć. Zupełnie niepotrzebnie. Tym razem jest spoko. Zieleniec to również jest zima. Nawet latem. Nie tylko za sprawą wiszących nad głową wyciągów narciarskich oraz wypożyczalni sprzętu zimowego tuż przy drodze. Kiedyś latem widziałam tu działające zimowe iluminacje. Dziś mijam… dużą choinkę świąteczną, która stoi po prawej stronie drogi.
Na zjazd ubieram pełen wełniany komplet, który zabrałam na wypadek, gdyby było wściekle zimno. To już drugi lub trzeci raz, gdy go mam na sobie jako całość. Zjazd lasem do krajowej ósemki leci szybko. Potem na ósemce nadal jest w dół, aż do Kudowy-Zdroju. Ruch nawet nie jest tym razem duży. Jest zupełnie znośnie tyle, że strasznie zimno. W Kudowie jest już głęboka szarówka. Wbijam na stację Shell. To ostatnie miejsce przed podjazdem na Karłów i przed Radkowem z jakąkolwiek cywilizacją. Siedzi tu jeden z naszych. Ten sam, który mijał mnie, gdy stałam na jednej nodze i masowałam łydkę przed Zieleńcem. Najchętniej bym skończyła jazdę już gdzieś tu, w Kudowie, ale zarezerwowałam nocleg w hotelu w Radkowie, a właściciel przez telefon był szalenie sympatyczny i obiecał, że zostawi dla mnie na rano dobre śniadanko. No więc wypada dojechać i nie rozczarować tego miłego pana. Na stacji jedynie wcinam pączka i wychodzę.
Zanim zaczynam się wdrapywać na Karłów, stukam wiadomość do Wąskiego. Kudowa-Zdrój i nocny podjazd na Karłów to wyjątkowo wesołe wspomnienie, gdyśmy podczas Gór MRDP robili ten odcinek razem. Gdy niesamowicie zmęczeni chcieliśmy najpierw na kilka godzin wziąć pokój w Kudowie, by się zdrzemnąć, a pani, którą o ten pokój zapytałam zmierzyła mnie od góry do dołu, popatrzyła na Wąskiego i wycedziła, że ona nie prowadzi pokoi na godziny. Wyszliśmy wtedy na zewnątrz. Jacyś młodzi ludzie, którzy tam stali zapytali dokąd zamierzamy jechać rowerami o tak późnej godzinie. Powiedzieliśmy, że na Karłów. Nigdy nie zapomnę ich zaskoczenia. „Na Karłów? Teraz? Niezła zajawka!” A my po prostu nie mieliśmy innego wyjścia i zataczając się od zakrętu do zakrętu dotarliśmy tam.
Teraz jadę na Karłów sama i też jest ciemno, ale nie tak strasznie późno, jak wtedy. Od zakrętu do zakrętu. Nie zasypiam. Usta same układają się w uśmiech. Ten podjazd to jedno wielkie wspomnienie. Inaczej nie potrafię.
Sam Karłów jest cały w dziurach. A ponieważ nie jest to środek nocy, kręcą się tu różni dziwni ludzie i odnoszę wrażenie, że lepiej nie być tu zbyt długo. Zjazd po ciemku jest niefajny. Bardzo dziurawy, a w dodatku zimno, jak cholera i mgła! Prawie zamarzam na tym zjeździe. Podczas całego MRDP to tutaj właśnie jest mi najzimniej. Gdy trzęsąc się docieram do Radkowa, to aż boję się zatrzymać. Boję się, że jeśli się zatrzymam, to koniec ze mną – zamarznę i znajdą mnie jutro rano. Ale muszę się przecież zatrzymać i namierzyć na telefonie mój hotel! Cała jestem w dreszczach. Ledwo trzymam telefon. Hotel jest na samym rynku w Radkowie. Chwilę tam krążę i mam! Stara kamienica, ładne wejście.
W środku czeka na mnie sympatyczny portier. Mówi, że ma dla mnie śniadanie. Pozwala zabrać rower na górę do pokoju. Idę tam. Wnętrza robią niesamowite wrażenie – są piękne, przestronne i stare. Otwieram drzwi pokoju i przez chwilę stoję w zachwycie. Co za miejsce! Urokliwy pokoik, który czeka na mnie! W środku pali się ciepłym i nienachalnym światłem wysoka lampa. To najpiękniejszy hotel podczas całego MRDP.
Biorę prysznic, zjadam na kolację bagietkę z Orlenu w Międzylesiu i idę spać. Miło jest zasypiać w tak ładnym miejscu.
Ciąg dalszy
Z Głuchołazów do Otmuchowa same boczne drogi i raczej płasko. Szaro, nic szczególnego. Idealnie gra to z moim nastrojem. On też jest szary i dziwnie zobojętniały. Potem jadę krajową drogą nr 46 przez Paczków aż do Złotego Stoku. Jest to jedna z najnieprzyjemniejszych krajówek w Polsce. Zwykle jest tu ogromny ruch, w większości droga bez pobocza. Tym razem trafiam tu w niedzielny poranek i jest to chyba najlepsza opcja. Ruch mały. Chociaż… mimo małego ruchu, podczas mojego przejazdu dochodzi do kolizji drogowej. Jeden samochód skręca w lewo, a drugi go w tym czasie wyprzedza no i z głośnym trzaskiem się spotykają. Praktycznie zaraz za moimi plecami.
Na wjeździe do Paczkowa, Orlen. Biorę zapiekankę i kawę. Potem jadę do Złotego Stoku. Wysyłam tu smsa potwierdzającego obecność na punkcie kontrolnym i ruszam na przełęcz Jaworową (707 m n.p.m). Podjazd ten robiony od Złotego Stoku, jak teraz, jest moim ulubionym polskim podjazdem. Kręty, wśród drzew, z dobrą nawierzchnią. Bardzo ładny i przyjemny! Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o zjeździe. Fatalne dziury, rower cały podskakuje i trzeba mocno trzymać kierownicę. Nic miłego.
W Lądku-Zdroju (70 km dzisiejszej trasy) nie zatrzymuję się nawet na chwilę. Niebo straszy czarnymi chmurami i uznaję, że w sumie nie mam po co tu stać. Obiad planuję zjeść w Stroniu Śląskim. Niestety w Stroniu nie znajduję niczego czynnego mimo, że uważnie się rozglądam. Wobec tego zatrzymuję się pod drewnianą wiatą. Zjadam tu princessę, chyba pączka oraz kabanosa. Niebo wygląda coraz gorzej. Będzie lało i to już niedługo – widać to wyraźnie. Ruszam na Puchaczówkę (892 m n.p.m.). Zaraz na samym początku podjazdu zaczyna padać. Od razu mocno. Ubieram więc strój deszczowy i jadę, mimo srogiej ulewy. Drogą płynie dosłownie rzeka wody. Niesie ona małe i średnie kamienie. Jeden z nich wpada mi pod przednie koło i cudem ratuję się przed wywrotką. Ta pogoda to jakiś ponury żart! W fatalnych warunkach robię ten podjazd. Natomiast na zjeździe nagle przestaje padać. Marne to pocieszenie, bo i tak wszystko mam mokre. Buty utopione. Który to już raz?
Na zjeździe spotykam mojego kolegę – Roberta. Poznaliśmy się chyba w 2016 roku. Jechałam wtedy akurat na solową majówkę do Czech i spotkaliśmy się jeszcze w Polsce, na jakiejś przełęczy. Byłam wtedy okropnie głodna, a on dał mi trochę cukierków. Dziś wyjechał mi na spotkanie. Wygląda dobrze, nie jest zmoknięty. Jest za to zaskoczony moim wyglądem. No cóż, po tej zlewie muszę wyglądać jak zmokła kura. Witamy się serdecznym uściskiem i wspólnie lecimy regulaminowe 30 minut. Fajnie jest się spotkać, tym bardziej, że ostatnio widzieliśmy się 4 lata temu, podczas poprzedniego MRDP.
Potem już nie pada aż do końca dnia. Droga nr 33 jest umiarkowana. Wąska, lekko pagórkowata, ale bez wielkiego ruchu dzisiaj. Na Orlenie przed Międzylesiem robię przerwę. Zdejmuję tu strój deszczowy i posilam się. Biorę też bagietkę z jajkiem oraz oliwkami na wieczór. W Międzylesiu kolejny punkt kontrolny, potem przejazd kolejowy, a za nim nowa porcja gór. Jeden z pojazdów jest na tyle stromy, że nie daję rady zrobić go w całości w siodle. Potem w dół. A następnie długo i łagodnie pod górę. Popołudnie robi się piękne. Późne słońce wspaniale barwi las oraz góry. Audiofly AF100 sączą do moich uszu kawałek, który pasuje idealnie do tej sytuacji:
„The road is long
There are mountains in our way
But we climb a step every day
Love lift us up where we belong
Where the eagles cry
On a mountain high”
Odruchowo spoglądam w górę. Na niebie nie szybują orły, ale i tak jest pięknie. Naraz… prawie spadam z roweru. Myślałam, że mam dobrze ustawioną nogę, a tu niespodzianka: nagle ból w prawej łydce przeszywa mnie tak mocno, że aż wydaję z siebie wrzask. Czuję, jak prąd biegnie aż przez stopę! Po chwili stoję z boku drogi. Jedną ręką trzymam rower, drugą usiłuję rozprowadzić ból w łydce. Stoję na jednej nodze. W tej dziwacznej pozycji zastaje mnie jeden z naszych, który mnie właśnie dogania. Pyta, czy złapał mnie kurcz. Odpowiadam mu, że to niestety jest kontuzja.
Kontynuuję jazdę bardzo ostrożnie i wczesnym wieczorem docieram do Zieleńca (149 km trasy). Zieleniec to miejsce, które lubię, ale w którym zawsze czuję się dziwnie. Kiedyś miałam tu awarię hamulca. Innym razem zjeżdżałam stąd nocą po zerwanej drodze. Aż się zastanawiam, z lekką obawą, co tym razem może się tu wydarzyć. Zupełnie niepotrzebnie. Tym razem jest spoko. Zieleniec to również jest zima. Nawet latem. Nie tylko za sprawą wiszących nad głową wyciągów narciarskich oraz wypożyczalni sprzętu zimowego tuż przy drodze. Kiedyś latem widziałam tu działające zimowe iluminacje. Dziś mijam… dużą choinkę świąteczną, która stoi po prawej stronie drogi.
Na zjazd ubieram pełen wełniany komplet, który zabrałam na wypadek, gdyby było wściekle zimno. To już drugi lub trzeci raz, gdy go mam na sobie jako całość. Zjazd lasem do krajowej ósemki leci szybko. Potem na ósemce nadal jest w dół, aż do Kudowy-Zdroju. Ruch nawet nie jest tym razem duży. Jest zupełnie znośnie tyle, że strasznie zimno. W Kudowie jest już głęboka szarówka. Wbijam na stację Shell. To ostatnie miejsce przed podjazdem na Karłów i przed Radkowem z jakąkolwiek cywilizacją. Siedzi tu jeden z naszych. Ten sam, który mijał mnie, gdy stałam na jednej nodze i masowałam łydkę przed Zieleńcem. Najchętniej bym skończyła jazdę już gdzieś tu, w Kudowie, ale zarezerwowałam nocleg w hotelu w Radkowie, a właściciel przez telefon był szalenie sympatyczny i obiecał, że zostawi dla mnie na rano dobre śniadanko. No więc wypada dojechać i nie rozczarować tego miłego pana. Na stacji jedynie wcinam pączka i wychodzę.
Zanim zaczynam się wdrapywać na Karłów, stukam wiadomość do Wąskiego. Kudowa-Zdrój i nocny podjazd na Karłów to wyjątkowo wesołe wspomnienie, gdyśmy podczas Gór MRDP robili ten odcinek razem. Gdy niesamowicie zmęczeni chcieliśmy najpierw na kilka godzin wziąć pokój w Kudowie, by się zdrzemnąć, a pani, którą o ten pokój zapytałam zmierzyła mnie od góry do dołu, popatrzyła na Wąskiego i wycedziła, że ona nie prowadzi pokoi na godziny. Wyszliśmy wtedy na zewnątrz. Jacyś młodzi ludzie, którzy tam stali zapytali dokąd zamierzamy jechać rowerami o tak późnej godzinie. Powiedzieliśmy, że na Karłów. Nigdy nie zapomnę ich zaskoczenia. „Na Karłów? Teraz? Niezła zajawka!” A my po prostu nie mieliśmy innego wyjścia i zataczając się od zakrętu do zakrętu dotarliśmy tam.
Teraz jadę na Karłów sama i też jest ciemno, ale nie tak strasznie późno, jak wtedy. Od zakrętu do zakrętu. Nie zasypiam. Usta same układają się w uśmiech. Ten podjazd to jedno wielkie wspomnienie. Inaczej nie potrafię.
Sam Karłów jest cały w dziurach. A ponieważ nie jest to środek nocy, kręcą się tu różni dziwni ludzie i odnoszę wrażenie, że lepiej nie być tu zbyt długo. Zjazd po ciemku jest niefajny. Bardzo dziurawy, a w dodatku zimno, jak cholera i mgła! Prawie zamarzam na tym zjeździe. Podczas całego MRDP to tutaj właśnie jest mi najzimniej. Gdy trzęsąc się docieram do Radkowa, to aż boję się zatrzymać. Boję się, że jeśli się zatrzymam, to koniec ze mną – zamarznę i znajdą mnie jutro rano. Ale muszę się przecież zatrzymać i namierzyć na telefonie mój hotel! Cała jestem w dreszczach. Ledwo trzymam telefon. Hotel jest na samym rynku w Radkowie. Chwilę tam krążę i mam! Stara kamienica, ładne wejście.
W środku czeka na mnie sympatyczny portier. Mówi, że ma dla mnie śniadanie. Pozwala zabrać rower na górę do pokoju. Idę tam. Wnętrza robią niesamowite wrażenie – są piękne, przestronne i stare. Otwieram drzwi pokoju i przez chwilę stoję w zachwycie. Co za miejsce! Urokliwy pokoik, który czeka na mnie! W środku pali się ciepłym i nienachalnym światłem wysoka lampa. To najpiękniejszy hotel podczas całego MRDP.
Biorę prysznic, zjadam na kolację bagietkę z Orlenu w Międzylesiu i idę spać. Miło jest zasypiać w tak ładnym miejscu.
Ciąg dalszy
MRDP 2021 (6)
Piątek, 27 sierpnia 2021 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, MRDP 2021
Km: | 169.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 10:29 | km/h: | 16.14 |
Pr. maks.: | 43.50 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2306m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Łapsze Niżne, hotel. Otwieram oczy i czuję się chora. Pogoda daje tu solidny
wycisk, a swoje dokładają dystans i góry. Najwyraźniej mój organizm śpiąc, każdej
nocy stacza walkę i jest na granicy infekcji. Wyjście z łóżka wcale nie jest takie proste. Spałam pod kołdrą i kocem. Całość tak ciężka, że spędziłam tę noc w jednej pozycji. Teraz usiłuję wyjść spod tego wszystkiego i jest ciężko na maksa. Czuję się jakbym wychodziła spod płyty nagrobnej. Używam rąk i nóg, by się wydostać z łóżka.
Poranne wieści nie są optymistyczne. Wszyscy piszą mi to samo: uciekaj przed deszczem! Czy to się uda? Zjadam resztę wczorajszych pierogów z bryndzą i wychodzę na zewnątrz. A ledwie wychodzę, zaczyna kropić. Na szczęście nie trwa to długo. Droga cały czas się wznosi, a niebo niespodziewanie zaczyna się przecierać. Jadę na Łapszankę. Ten podjazd, w szczególności na odcinku przed kapliczką burzową, zawsze sprawiał mi trudność. Nigdy jednak nie pchałam tu roweru. Teraz też jadę. Gdy docieram do kapliczki (11 km trasy na dziś), niespodziewanie wychodzi słońce i jest to zdecydowanie jeden z najpiękniejszych momentów tegorocznego MRDP. Nie wiem jeszcze, że ta chwila to naprawdę jest wyjątek, bo dalej będzie dziś już tylko gorzej.
Tymczasem cieszę się niesamowicie, że tu jestem. Jest cudownie i pięknie i… cieszę się, że jestem tu sama, teraz rano, w promieniach słońca, chwilę po deszczu. Że nikt nie zakłóca mi tej chwili. Zawsze chciałam móc tu posiedzieć. Posiedzieć i nigdzie się nie spieszyć. Nigdy jednak nie byłam tu inaczej, jak tylko podczas wyścigu. Czas! To jeden z nielicznych wyjątków podczas MRDP, gdy robię zdjęcie na trasie. Co więcej, po raz pierwszy zaglądam do środka kapliczki i jestem urzeczona. Tu, w górach, odnajduję wizerunek z Częstochowy.
Ta chwila pozostaje chwilą. Zatrzymanym kadrem, a ja jadę już dalej. Droga nadal się wznosi, ale tej końcówki nigdy nie traktowałam jako podjazdu. To po prostu jest dla mnie „ta reszta trochę pod górkę, za kapliczką”. Potem jest szybki zjazd przez miejscowość, który pod koniec wykręca w prawo i nagle robi się mocno pod górę. Znam i pamiętam doskonale to miejsce. Jeśli nie chce się stanąć tu dęba, to trzeba szybko zredukować biegi i zawzięcie deptać. Więc dokładnie to robię. Potem jest dalsza część zjazdu, trochę płaskiego w Jurgowie i znowu rąbanka pod górę. Brzegi – i wiadomo, o co chodzi. Potem robi się coraz bardziej zimno i po niebie ciągną ciemne chmury. No i tak docieram na sam dach wyścigu – Głodówka, 1122 m n.p.m. To dziś 25 km trasy, dotarcie tu zajęło mi 2 godziny, jest jeszcze wcześnie, 10:30. Mimo to decyduję się zjeść tu obiad. Zamawiam jajecznicę z chlebem, zupę pomidorową, placki ziemniaczane, 2x oscypki z żurawiną, kawę oraz herbatę. Pani, która przyjmuje moje zamówienie, coraz wyżej podnosi brwi, a w końcu pyta: w jakiej kolejności to podać? Odpowiadam: w dowolnej, tylko proszę nie mieszać w wiadrze.
Zjadam wszystko, za wyjątkiem drugiej porcji oscypków. One są na wynos, na wieczór. Lub jutrzejszy poranek. Wstępnie planuję zakończyć ten dzień w Istebnej. Wydaje się to być dobra opcja – prawie koniec gór. Na telefon dostaję coraz więcej informacji i przynagleń, by uciekać przed deszczem. Kończę jedzenie i patrzę na niebo i wiem, że to się nie uda. Już pada. Pozostaje się dobrze ubrać i jechać. Droga do Zakopanego irytuje mnie mocno. Zimno, deszcz i wcale nie jest cały czas w dół. Wiedziałam, że tak będzie, a mimo to klnę pod nosem. Niechże ta długa górka się już wreszcie skończy! Pracuję dość mocno, a to co leci z nieba wygląda jak deszcz i… chyba trochę śniegu. Krople wydają się chwilami dziwnie białawe. Wierzyć mi się w to nie chce, ale przecież widzę to na własne oczy. To nie jest normalne, przecież mamy sierpień! Zimno mi okropnie.
Nigdy nie polubię Zakopanego za dnia. Za dużo ludzi, za dużo samochodów. Góry jakby wklejone w tle, zupełnie tu nie pasują. To nie jest mój świat i wszystko o czym marzę, to wydostać się stąd. Okulary całe mam zapaćkane od deszczu, no i popełniam błąd. Jadę złą drogą i muszę się cofać. Spędzam tu więc więcej czasu, niż bym chciała. Trasa maratonu faktycznie nieco kluczy przez Zakopane i warto tu się jednak skupić na nawigacji. W końcu udaje mi się opuścić Zakopane.
Witów, Chochołów, Podczerwone, Czarny Dunajec, Jabłonka – wszystko to jest delikatny i bardzo długi zjazd (35 km takiego zjazdu, gdzie jest niemal płasko, ale jednak w dół). Ruch cały czas jest duży, cały czas pada też lodowato zimny deszcz. Na szczęście już bez białego podbarwienia. Na wjeździe do Jabłonki, Orlen. A więc jestem uratowana, wreszcie mogę się ogrzać, po tej masakrze! Biorę kawę i chyba coś słodkiego. Jest tu tłum ludzi, co chwilę ktoś wchodzi, wychodzi. Momentami jest wręcz nieprzyjemny ścisk. Jakby tego było mało, nie ma gdzie usiąść z kawą, trzeba stać obok ekspresu, a do ekspresu kolejka. Mam serdecznie dosyć tego wstrętnego deszczu i zimna i ludzi też.
Kiedy nie jeżdżę rowerem, to lubię w domu siedzieć na fotelu pod kocykiem. Jestem zdecydowanie ciepłolubna. A tu, na MRDP, całe dnie spędzam na dworze, na deszczu i zimnie. Moja cierpliwość się kończy w tym właśnie momencie. Na telefonie wybieram numer do M. i z lekkim przekąsem pytam, dlaczego zsyła mi taką pogodę i kiedy wreszcie zrobi się normalny i miły sierpień. Słyszę własny głos, pełen wyrzutów i zniecierpliwienia i dociera do mnie absurdalność tej sytuacji. Przecież M. nie ponosi żadnej odpowiedzialności za te warunki! Ze stoickim i typowym dla siebie spokojem objaśnia mi to, co dzieje się na niebie, opowiada też o górach, wszystkich tych najbliższych zjazdach i podjazdach. Mówi tak obrazowo, że niemal widzę to wszystko przed oczami! Lubię rozmawiać z M. Przed wyjściem ze stacji jeszcze kilka wiadomości wymienionych z W. i dobry pomysł, by w tym zimnie grzać się od środka ciepłą wodą z ekspresu nalaną do bidonów.
Kiedy wychodzę ze stacji, prawie nie pada. Jest za to zimno, a mokre ubrania potęgują to odczucie. Czuję ból w prawej łydce. Wygląda na to, że rano szarpiąc podjazdy lub potem jadąc w tym lodowatym deszczu, naciągnęłam mięsień.
Za Jabłonką zaczyna się długi, lecz łagodny podjazd na Krowiarki (1008 m. n.p.m.). 4 lata temu złapała mnie tu burza, ale to był przecież ciepły dzień! Dziś jest zimno i ponuro. Na tym odcinku wyprzedzają mnie nasi. Jest ich 3 lub 4. Wyglądają na wymęczonych, ale jednak jadą szybciej niż ja. Niestety.
W Zawoi odwiedzam aptekę, żeby kupić jakąś maść na bolącą łydkę i trzeszczącego Achillesa. Opowiadam farmaceutce jakie mam objawy, a ona podaje mi odpowiednie lekarstwo. Trasa z Zawoi odbija w lewo i zaczyna się podjazd na Przysłop (661 m n.p.m.). Zjazd z przełęczy robię uważnie, to gdzieś tu swój wypadek miał K. Wypatruję tego miejsca, no i jest: długa prosta, ostry zakręt w prawo. Potem przejazd przez Stryszawę, a na wyjeździe z niej, Orlen. Dzień dobiega końca. Niebo przybiera piękne kolory, które jednak wcale mnie nie cieszą – oznaczają bowiem tylko jedno: będzie jeszcze zimniej!
Przed końcem dnia, który ostatecznie zamiast w Istebnej będzie w Węgierskiej Górce, mam jeszcze 2 podjazdy. Na zjeździe do Węgierskiej Górki prawie zamarzam, z tego zimna bolą mnie oba kolana. Łydka ciągnie i trzeszczy Achilles. Oj!!!
Mój hotel jest na wyjeździe z miejscowości, przy drodze krajowej nr 1, po lewej stronie. Odbywa się tu akurat jakieś wesele, ale pan z recepcji zapewnia, że w pokoju, w którym będę spała nic nie będzie słychać. Nieco się obawiam, ale na szczęście jest ok. Rower mogę zabrać ze sobą.
Ciąg dalszy
Poranne wieści nie są optymistyczne. Wszyscy piszą mi to samo: uciekaj przed deszczem! Czy to się uda? Zjadam resztę wczorajszych pierogów z bryndzą i wychodzę na zewnątrz. A ledwie wychodzę, zaczyna kropić. Na szczęście nie trwa to długo. Droga cały czas się wznosi, a niebo niespodziewanie zaczyna się przecierać. Jadę na Łapszankę. Ten podjazd, w szczególności na odcinku przed kapliczką burzową, zawsze sprawiał mi trudność. Nigdy jednak nie pchałam tu roweru. Teraz też jadę. Gdy docieram do kapliczki (11 km trasy na dziś), niespodziewanie wychodzi słońce i jest to zdecydowanie jeden z najpiękniejszych momentów tegorocznego MRDP. Nie wiem jeszcze, że ta chwila to naprawdę jest wyjątek, bo dalej będzie dziś już tylko gorzej.
Tymczasem cieszę się niesamowicie, że tu jestem. Jest cudownie i pięknie i… cieszę się, że jestem tu sama, teraz rano, w promieniach słońca, chwilę po deszczu. Że nikt nie zakłóca mi tej chwili. Zawsze chciałam móc tu posiedzieć. Posiedzieć i nigdzie się nie spieszyć. Nigdy jednak nie byłam tu inaczej, jak tylko podczas wyścigu. Czas! To jeden z nielicznych wyjątków podczas MRDP, gdy robię zdjęcie na trasie. Co więcej, po raz pierwszy zaglądam do środka kapliczki i jestem urzeczona. Tu, w górach, odnajduję wizerunek z Częstochowy.
Ta chwila pozostaje chwilą. Zatrzymanym kadrem, a ja jadę już dalej. Droga nadal się wznosi, ale tej końcówki nigdy nie traktowałam jako podjazdu. To po prostu jest dla mnie „ta reszta trochę pod górkę, za kapliczką”. Potem jest szybki zjazd przez miejscowość, który pod koniec wykręca w prawo i nagle robi się mocno pod górę. Znam i pamiętam doskonale to miejsce. Jeśli nie chce się stanąć tu dęba, to trzeba szybko zredukować biegi i zawzięcie deptać. Więc dokładnie to robię. Potem jest dalsza część zjazdu, trochę płaskiego w Jurgowie i znowu rąbanka pod górę. Brzegi – i wiadomo, o co chodzi. Potem robi się coraz bardziej zimno i po niebie ciągną ciemne chmury. No i tak docieram na sam dach wyścigu – Głodówka, 1122 m n.p.m. To dziś 25 km trasy, dotarcie tu zajęło mi 2 godziny, jest jeszcze wcześnie, 10:30. Mimo to decyduję się zjeść tu obiad. Zamawiam jajecznicę z chlebem, zupę pomidorową, placki ziemniaczane, 2x oscypki z żurawiną, kawę oraz herbatę. Pani, która przyjmuje moje zamówienie, coraz wyżej podnosi brwi, a w końcu pyta: w jakiej kolejności to podać? Odpowiadam: w dowolnej, tylko proszę nie mieszać w wiadrze.
Zjadam wszystko, za wyjątkiem drugiej porcji oscypków. One są na wynos, na wieczór. Lub jutrzejszy poranek. Wstępnie planuję zakończyć ten dzień w Istebnej. Wydaje się to być dobra opcja – prawie koniec gór. Na telefon dostaję coraz więcej informacji i przynagleń, by uciekać przed deszczem. Kończę jedzenie i patrzę na niebo i wiem, że to się nie uda. Już pada. Pozostaje się dobrze ubrać i jechać. Droga do Zakopanego irytuje mnie mocno. Zimno, deszcz i wcale nie jest cały czas w dół. Wiedziałam, że tak będzie, a mimo to klnę pod nosem. Niechże ta długa górka się już wreszcie skończy! Pracuję dość mocno, a to co leci z nieba wygląda jak deszcz i… chyba trochę śniegu. Krople wydają się chwilami dziwnie białawe. Wierzyć mi się w to nie chce, ale przecież widzę to na własne oczy. To nie jest normalne, przecież mamy sierpień! Zimno mi okropnie.
Nigdy nie polubię Zakopanego za dnia. Za dużo ludzi, za dużo samochodów. Góry jakby wklejone w tle, zupełnie tu nie pasują. To nie jest mój świat i wszystko o czym marzę, to wydostać się stąd. Okulary całe mam zapaćkane od deszczu, no i popełniam błąd. Jadę złą drogą i muszę się cofać. Spędzam tu więc więcej czasu, niż bym chciała. Trasa maratonu faktycznie nieco kluczy przez Zakopane i warto tu się jednak skupić na nawigacji. W końcu udaje mi się opuścić Zakopane.
Witów, Chochołów, Podczerwone, Czarny Dunajec, Jabłonka – wszystko to jest delikatny i bardzo długi zjazd (35 km takiego zjazdu, gdzie jest niemal płasko, ale jednak w dół). Ruch cały czas jest duży, cały czas pada też lodowato zimny deszcz. Na szczęście już bez białego podbarwienia. Na wjeździe do Jabłonki, Orlen. A więc jestem uratowana, wreszcie mogę się ogrzać, po tej masakrze! Biorę kawę i chyba coś słodkiego. Jest tu tłum ludzi, co chwilę ktoś wchodzi, wychodzi. Momentami jest wręcz nieprzyjemny ścisk. Jakby tego było mało, nie ma gdzie usiąść z kawą, trzeba stać obok ekspresu, a do ekspresu kolejka. Mam serdecznie dosyć tego wstrętnego deszczu i zimna i ludzi też.
Kiedy nie jeżdżę rowerem, to lubię w domu siedzieć na fotelu pod kocykiem. Jestem zdecydowanie ciepłolubna. A tu, na MRDP, całe dnie spędzam na dworze, na deszczu i zimnie. Moja cierpliwość się kończy w tym właśnie momencie. Na telefonie wybieram numer do M. i z lekkim przekąsem pytam, dlaczego zsyła mi taką pogodę i kiedy wreszcie zrobi się normalny i miły sierpień. Słyszę własny głos, pełen wyrzutów i zniecierpliwienia i dociera do mnie absurdalność tej sytuacji. Przecież M. nie ponosi żadnej odpowiedzialności za te warunki! Ze stoickim i typowym dla siebie spokojem objaśnia mi to, co dzieje się na niebie, opowiada też o górach, wszystkich tych najbliższych zjazdach i podjazdach. Mówi tak obrazowo, że niemal widzę to wszystko przed oczami! Lubię rozmawiać z M. Przed wyjściem ze stacji jeszcze kilka wiadomości wymienionych z W. i dobry pomysł, by w tym zimnie grzać się od środka ciepłą wodą z ekspresu nalaną do bidonów.
Kiedy wychodzę ze stacji, prawie nie pada. Jest za to zimno, a mokre ubrania potęgują to odczucie. Czuję ból w prawej łydce. Wygląda na to, że rano szarpiąc podjazdy lub potem jadąc w tym lodowatym deszczu, naciągnęłam mięsień.
Za Jabłonką zaczyna się długi, lecz łagodny podjazd na Krowiarki (1008 m. n.p.m.). 4 lata temu złapała mnie tu burza, ale to był przecież ciepły dzień! Dziś jest zimno i ponuro. Na tym odcinku wyprzedzają mnie nasi. Jest ich 3 lub 4. Wyglądają na wymęczonych, ale jednak jadą szybciej niż ja. Niestety.
W Zawoi odwiedzam aptekę, żeby kupić jakąś maść na bolącą łydkę i trzeszczącego Achillesa. Opowiadam farmaceutce jakie mam objawy, a ona podaje mi odpowiednie lekarstwo. Trasa z Zawoi odbija w lewo i zaczyna się podjazd na Przysłop (661 m n.p.m.). Zjazd z przełęczy robię uważnie, to gdzieś tu swój wypadek miał K. Wypatruję tego miejsca, no i jest: długa prosta, ostry zakręt w prawo. Potem przejazd przez Stryszawę, a na wyjeździe z niej, Orlen. Dzień dobiega końca. Niebo przybiera piękne kolory, które jednak wcale mnie nie cieszą – oznaczają bowiem tylko jedno: będzie jeszcze zimniej!
Przed końcem dnia, który ostatecznie zamiast w Istebnej będzie w Węgierskiej Górce, mam jeszcze 2 podjazdy. Na zjeździe do Węgierskiej Górki prawie zamarzam, z tego zimna bolą mnie oba kolana. Łydka ciągnie i trzeszczy Achilles. Oj!!!
Mój hotel jest na wyjeździe z miejscowości, przy drodze krajowej nr 1, po lewej stronie. Odbywa się tu akurat jakieś wesele, ale pan z recepcji zapewnia, że w pokoju, w którym będę spała nic nie będzie słychać. Nieco się obawiam, ale na szczęście jest ok. Rower mogę zabrać ze sobą.
Ciąg dalszy
Daleko od domu_1
Sobota, 17 lipca 2021 Kategoria do 200, Kocia czytelnia
Km: | 182.40 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 785m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Piątek zlał się z sobotą w jedną całość. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, zrobiłam wyrypę samochodowo-rowerową. Późnym piątkowym wieczorem dojechałam wozem do Moszczenicy. Zaparkowałam pod kościołem. Wyjęłam z bagażnika rower i sakwy. Było już zupełnie ciemno i tylko księżyc niepełny lśnił na niebie. Gwiazd chyba kilkanaście, raz po raz straszyły rozbłyski z oddali - to oddech letniej burzy. Gdzieś w nocy. Gdzieś, nie tutaj.
Rower.... coś dziwnie brzęczy. Oglądam, dotykam i mam: urwana szprycha. Nic z tym teraz nie zrobię. Pomyślę o tym jutro. Zakładam sakwy. Zamykam samochód. Nie wsiadam na rower. Czasem nie warto. Czekam chwilę na pustkę na drodze, choć ta droga do niczego nie jest mi potrzebna. Chodzi tylko o to, by na pewno nikt mnie nie widział. Bo czasem lubię być niewidzialna. Idę w pole, wzdłuż kościelnego ogrodzenia. Nie jest to nigdzie daleko, zaledwie 141 m od miejsca, gdzie zaparkowałam. Mimo to, forsowny jest to spacer. Pole jest nierówne, gliniaste. Niby jakaś ścieżka, a tak jakby nic. Głębokie koleiny. Gruz pod butami. Nie świecę latarką. Wszystko na wyczucie. W końcu jest. Kawałek gliniastej ziemi. Tu rozbijam namiot. Każdy z moich butów musi ważyć chyba z kilogram. Glina, glina.
A mimo to poranek będzie piękny.
A nocna burza tu nie przyjdzie.
___________________________________________
Budzik ogłasza, że to już. Pora wstać. Nawet zwykłe pole może wyglądać nieskończenie pięknie, gdy odpowiednio zagra światło. Piję kawę, jem śniadanie i wio!
Jakieś 30 km jadę, nim udaje mi się znaleźć sklep z materiałami budowlanymi. Kupuję taśmę izolacyjną i zabezpieczam urwaną szprychę.
Mam cichą nadzieję, że koło wytrzyma ponad 300 kilometrową trasę oraz, że drogi będą gładkie. To pierwsze się spełni, to drugie - niekoniecznie. No ale nie można mieć wszystkiego.
Trasę zaplanowałam szczegółowo, pod kątem zaliczenia gmin. Jednak nie wszystkie drogi sprawdziłam pod względem nawierzchni.
W ten sposób wpada kilka kawałków gruntowych. Z urwaną szprychą i na wąskich oponach, nie jest to zbyt dobre, dlatego na bieżąco koryguję trasę. Pilnując oczywiście, by nie ominąć żadnej gminy. Schodzi na to trochę czasu, ale tak to już jest, że jeśli nie przysiedzi się porządnie w domu, to potem trzeba kombinować, będąc w drodze.
W jednym ze sklepów biorę pepsi i lody. Chwilowo mam dość upału. Siadam na schodach i chłodzę się. Wtem przyjeżdża gość na motocyklu. Zdejmuje kask, bacznie mi się przygląda i rzuca: a ta młodzież, to nic, tylko by piła colę! A potem będzie, że brzuch boli i chora!
Natychmiast czuję potrzebę wytłumaczenia się. Nie wiem dlaczego, ale jednak wyjaśniam, że ja tylko tak w sumie dziś i ogólnie nie piję zbyt często pepsi. Robi się nieco zabawnie. Potem znowu mam korektę trasy. Jest nieco duszno, przedburzowo. Mimo tego, jedzie mi się przyjemnie. Pomiędzy kilometrami, pomiędzy miejscowościami, wpadają do kolekcji nowe gminy.
Robi się wczesny wieczór i zaczynam się zastanawiać, czy odwiedzać jeszcze dziś Tomaszów Mazowiecki, czy zostawić to na jutro rano. Jestem totalnie niezdecydowana, ale na szczęście nie jest to żadna wielce ważna decyzja. Jestem akurat w lesie. Mija mnie na rowerach kilku młodych chłopaków, gdy stoję i sprawdzam w telefonie lasy za Tomaszowem. Zatrzymują się i pytają, czy potrzebuję pomocy. Miło.
Ostatecznie nie jadę nigdzie dalej. Jutro przecież też jest dzień.
Rower.... coś dziwnie brzęczy. Oglądam, dotykam i mam: urwana szprycha. Nic z tym teraz nie zrobię. Pomyślę o tym jutro. Zakładam sakwy. Zamykam samochód. Nie wsiadam na rower. Czasem nie warto. Czekam chwilę na pustkę na drodze, choć ta droga do niczego nie jest mi potrzebna. Chodzi tylko o to, by na pewno nikt mnie nie widział. Bo czasem lubię być niewidzialna. Idę w pole, wzdłuż kościelnego ogrodzenia. Nie jest to nigdzie daleko, zaledwie 141 m od miejsca, gdzie zaparkowałam. Mimo to, forsowny jest to spacer. Pole jest nierówne, gliniaste. Niby jakaś ścieżka, a tak jakby nic. Głębokie koleiny. Gruz pod butami. Nie świecę latarką. Wszystko na wyczucie. W końcu jest. Kawałek gliniastej ziemi. Tu rozbijam namiot. Każdy z moich butów musi ważyć chyba z kilogram. Glina, glina.
A mimo to poranek będzie piękny.
A nocna burza tu nie przyjdzie.
___________________________________________
Budzik ogłasza, że to już. Pora wstać. Nawet zwykłe pole może wyglądać nieskończenie pięknie, gdy odpowiednio zagra światło. Piję kawę, jem śniadanie i wio!
Jakieś 30 km jadę, nim udaje mi się znaleźć sklep z materiałami budowlanymi. Kupuję taśmę izolacyjną i zabezpieczam urwaną szprychę.
Mam cichą nadzieję, że koło wytrzyma ponad 300 kilometrową trasę oraz, że drogi będą gładkie. To pierwsze się spełni, to drugie - niekoniecznie. No ale nie można mieć wszystkiego.
Trasę zaplanowałam szczegółowo, pod kątem zaliczenia gmin. Jednak nie wszystkie drogi sprawdziłam pod względem nawierzchni.
W ten sposób wpada kilka kawałków gruntowych. Z urwaną szprychą i na wąskich oponach, nie jest to zbyt dobre, dlatego na bieżąco koryguję trasę. Pilnując oczywiście, by nie ominąć żadnej gminy. Schodzi na to trochę czasu, ale tak to już jest, że jeśli nie przysiedzi się porządnie w domu, to potem trzeba kombinować, będąc w drodze.
W jednym ze sklepów biorę pepsi i lody. Chwilowo mam dość upału. Siadam na schodach i chłodzę się. Wtem przyjeżdża gość na motocyklu. Zdejmuje kask, bacznie mi się przygląda i rzuca: a ta młodzież, to nic, tylko by piła colę! A potem będzie, że brzuch boli i chora!
Natychmiast czuję potrzebę wytłumaczenia się. Nie wiem dlaczego, ale jednak wyjaśniam, że ja tylko tak w sumie dziś i ogólnie nie piję zbyt często pepsi. Robi się nieco zabawnie. Potem znowu mam korektę trasy. Jest nieco duszno, przedburzowo. Mimo tego, jedzie mi się przyjemnie. Pomiędzy kilometrami, pomiędzy miejscowościami, wpadają do kolekcji nowe gminy.
Robi się wczesny wieczór i zaczynam się zastanawiać, czy odwiedzać jeszcze dziś Tomaszów Mazowiecki, czy zostawić to na jutro rano. Jestem totalnie niezdecydowana, ale na szczęście nie jest to żadna wielce ważna decyzja. Jestem akurat w lesie. Mija mnie na rowerach kilku młodych chłopaków, gdy stoję i sprawdzam w telefonie lasy za Tomaszowem. Zatrzymują się i pytają, czy potrzebuję pomocy. Miło.
Ostatecznie nie jadę nigdzie dalej. Jutro przecież też jest dzień.