Gatto.Rosablog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl
Statystyki zbiorcze na stronę

Znajomi

wszyscy znajomi(99)
Kalendarz na stronę

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kot.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Kot w wielkim mieście

Dystans całkowity:8457.98 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:280:09
Średnia prędkość:22.88 km/h
Maksymalna prędkość:49.50 km/h
Suma podjazdów:31699 m
Maks. tętno maksymalne:157 (0 %)
Maks. tętno średnie:128 (67 %)
Suma kalorii:4106 kcal
Liczba aktywności:39
Średnio na aktywność:216.87 km i 14h 44m
Więcej statystyk

Dolnośląski maj (6)

Środa, 3 maja 2017 Kategoria do 100, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście
Km: 54.30 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 175m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Rano jest duża mgła. Jazda w takiej mgle potrafi zamoczyć ubranie jak deszczyk tyle, że zajmuje to chwilę więcej czasu. Ubieram więc deszczówkę i jadę. W Kątach Wrocławskich piję kawę na Orlenie. Odwiedzam rynek, a potem jadę do Wrocławia. W stolicy Dolnego Śląska mam sporo czasu. Bawię się więc w szukanie słynnych wrocławskich krasnali. Wracam do domu pociągiem Regio o 12.35. Dość wcześnie, więc udaje mi się uniknąć jazdy w tłumie ludzi wracających z majówki.



Zaliczone gminy: Kąty Wrocławskie, Kostomłoty.


Zdjęcia

Dolnośląski maj (1)

Piątek, 28 kwietnia 2017 Kategoria do 50, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście, Majówka
Km: 41.41 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 114m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Kiedy w piątkowe popołudnie czekam na pociąg, czuję przenikliwy chłód. Już na samym początku majówki żałuję, że nie zabrałam zimowych ubrań...

Podróż pociągiem mija mile. Dosiada się chłopak z rowerem i gadamy zawzięcie aż do samego Wrocławia. Gdy wysiadam, na peronie spotykam Tomka Ignasiaka, który właśnie stąd wyjeżdża. Jest to wyjątkowo krótkie, ale bardzo miłe spotkanie. Wieczorny Wrocław wita mnie deszczem. Jazda przez miasto nie jest zbyt przyjemna: mokro, głęboka szarówka, dość spory ruch. Myślę tylko o tym, by się stąd wydostać, rozbić namiot i iść spać. Wtem zaczepia mnie jakiś rowerzysta i pyta, czy przypadkiem nie jestem... Kotem! A to niespodzianka! Okazuje się, że to kolega z forum, na którym wspólnie jesteśmy. Po krótkiej rozmowie, zaprasza mnie do siebie. Wpadam więc w gościnę, pijemy herbatę, jemy tortillę. Gdy już robi się dość późno, mimo że kolega proponuje noc pod dachem, czuję, że przygoda mnie wzywa. Wychodzę więc z miłego ciepełka i jadę w deszczową noc. Namiot rozbijam kawałek za Wrocławiem, w Łanach.


Zdjęcia

Ciąg dalszy

Wisienka na torcie

Niedziela, 5 marca 2017 Kategoria do 50, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście
Km: 11.35 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 37m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Noc była bardzo zimna. Temperatura spadła do zera stopni. Planowałam pospać do 6.30, ale równo o 6.00 światło dnia ukłuło moje oczy i obudziłam się. Na myśl o wyjściu ze śpiwora miałam dreszcze, ale jakoś się przemogłam. Ugotowałam kawę 3w1, zjadłam kanapkę, a potem spakowałam cały dobytek na rower.

Nadszedł czas, by nacieszyć się pięknym, porannym Gdańskiem. Prognozy szczęśliwie się nie sprawdziły. Zamiast nieba zaciągniętego chmurami, była piękna pogoda. Z radością więc pognałam do starego centrum miasta. Wszędzie było cicho, pusto, przestrzennie, pięknie! Dla tego marcowego poranka warto było całą sobotę jechać. Teraz zsiadłam z roweru. Pospacerowałam, porobiłam zdjęcia.

Jedząc drugie śniadanie, popijając herbatę, a potem kawę patrzyłam przez okno, jak na deptak wlewa się coraz więcej słońca.




Sweet :)

Sobota, 4 marca 2017 Kategoria do 350, Kocia czytelnia, Kocia muzyka, Kot w wielkim mieście, Gdańsk
Km: 320.80 Km teren: 0.00 Czas: 16:06 km/h: 19.93
Pr. maks.: 41.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1360m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Po lodowatej nocy nastał piękny dzień. Gdańsk o poranku zalany jest słońcem :)

Ten entuzjazm i ta radość towarzyszyły mojej trasie:
sweet :)
Entuzjazm i radość mimo przeszkadzającego wiatru, mimo kompletnego braku formy (w grudniu mało co jeździłam, w styczniu i lutym praktycznie nic) i mimo wielu godzin jazdy po zachodzie słońca przy temperaturze +2*C. Jechałam sama. Miałam ze sobą sakwy i namiot.






Miałam wyjechać bardzo wcześnie ale się nie udało. Na dobry początek złapałam kapcia - jeszcze w domu. Rower tak jakby próbował być wredny, bo nie dość, że kapeć z niczego, to w dodatku opona nie chciała zejść i musiałam się mocno naszarpać, by ją zdjąć. Mało sobie paznokci nie połamałam, ale w końcu się udało.

Kiedy ruszyłam, było już jasno. Dzień wg prognoz miał być piękny i słoneczny, jednak sam poranek okazał się lodowaty - było 0*C. Jadąc czułam niesamowitą radość - jak to przyjemnie jest wsiąść na rower po tak długim czasie! Pomknąć przed siebie. Raz po raz zastanawiałam się, czy to w ogóle wypali, bo przecież na dobrą sprawę prawie kwartał nie jeździłam. No ale gdyby coś szło nie tak, mogłam zakończyć wyjazd wcześniej. Miałam ze sobą namiot, śpiwór, materac, kuchenkę i zapas jedzenia.

W Janowcu Wlkp. wypiłam pierwszą kawę. Trasę na Gdańsk w stosunku do zeszłego roku przeprojektowałam. Wywaliłam beznadziejny odcinek ruchliwej szosy Wągrowiec - Kcynia. Nieprzyjemność dojazdu do Kcyni została zatem okrojona do niezbędnego minimum. Sama Kcynia była akurat rozkopana. Ruch wahadłowy. Nic przyjemnego. W dodatku jak oszalały rozdzwonił się mój telefon. Jak tu rozmawiać w tym hałasie warczących silników? Z ulgą opuściłam Kcynię.

Przed Nakłem zrobiło się ciepło. Jechałam kostkowaną śmieszką rowerową. Ruch był spory i tylko dlatego po tej kostce się tłukłam. Skorzystałam też z jednej z ławeczek i zrzuciłam z siebie trochę ciuchów - zrobiło się ciepło - aż 13*C! W Nakle ruch duży jak w Kcyni. Pomyślałam sobie, że jak się stąd wydostanę, to wrócą puste szosy i znowu jazda stanie się przyjemna. Wtem, w całym tym ruchu, jakiś chłopak na szosówce krzyczy do mnie: już nad morze?!
Skinęłam głową potwierdzając i zastanawiałam się skąd on wiedział, że jadę nad morze....

Kawałek za Nakłem moja trasa wykręciła na wschód i zaczęłam walkę z wiatrem. No tak, to nie był dzień na Gdańsk. Chcąc jechać z wiatrem, powinnam była pojechać do Kołobrzegu. Im dłużej trwała ta szarpanina, tym częściej łapałam się na myśli: było lecieć na Kołobrzeg.

Poza tym jednak pogoda była piękna: ciepło, słonecznie. Wysmarowałam nawet twarz kremem przeciwsłonecznym. Po mniej więcej 40 km walki z mocno przeszkadzającym wiatrem, nitka trasy litościwie przybrała nieco korzystniejszy kierunek i jechało się przyjemniej. Widoki miałam wspaniałe; lasy i jeziora w późno popołudniowym słońcu to była prawdziwa uczta dla oczu. Co za radość móc tu być! Szkoda tylko, że czułam się już dość zmęczona, no ale to efekt kompletnego braku formy i mało sprzyjającego wiatru.

Przede mną Przystanek Tleń i obiad! W lutym zeszłego roku niespodziewanie wyłonił się z ciemności, teraz wiedziałam już, że tu jest. Planowałam posiedzieć tu przynajmniej godzinę i plan ten spełniłam :). Trafiłam wybornie - nawet stolik, przy którym siedziałam w zeszłym roku był wolny. Rower też (jak ostatnio) ustawiłam w środku. Zjadłam pyszną zupę grzybową oraz pstrąga z ziemniakami i surówką. Nie było łatwo stąd ruszyć - tak tu przyjemnie! W dodatku w międzyczasie zrobiło się już praktycznie zupełnie ciemno. Zerknęłam na gps: zostało jeszcze 130 km. Do zrobienia w ciemności.

Jazda po ciemku była dość nudna. Wyłączyłam muzykę, by lepiej słyszeć zwierzęta mogące o tej porze łazić blisko szosy. Niewiele było widać, niewiele się działo. Z rzadka przejechał jakiś samochód, drogi wąskie i praktycznie zupełnie puste. Na wioskach mijałam zataczających się mężczyzn (sporo ich było, chodzili samotnie, często do siebie mówili, niektórzy krzyczeli, śpiewali). Nocną jazdę urozmaiciło mi też stado dzików. Chyba trochę je wystraszyłam, a one mnie.

Ponad 40 km leśny odcinek zakończyłam Skórczem :)). W miasteczku tym wpadłam na Orlen ogrzać się trochę. Po pięknym dniu nastał chłodny wieczór, a po nim zimna noc. Ledwie 1-3*C. Zastanawiałam się co wziąć. Może kawę? E.... nie. Tym razem postawiłam na herbatę.

Przez kolejne miejscowości jechałam nie zatrzymując się zbyt wiele. Ciemno. Fotkę zrobiłam w Pelplinie - bazylika jest tak wspaniała, że koniecznie musiałam. Po drodze widziałam iluminacje bożonarodzeniowe. Kilka domków przystrojonych lampkami (przy jednej stał nawet świetlny renifer!). Mijałam też neon z choinką. Coraz bliżej święta :).

Tuż przed Tczewem wyjechałam na DK91. Było spokojnie. Droga szeroka, ale nie wszędzie miała pobocze. Cieszyłam się, że jestem tu późnym wieczorem, bo w ciągu dnia pewnie jest tu mało przyjemnie.

I tak sobie jechałam i jechałam i jechałam... było (mimo dokuczliwego zimna) przyjemnie i błogo. Wtem popatrzyłam na gps: 15 km/h. Zepsuł się! Szczęście, że chociaż wskazuje drogę i ekran normalnie działa - pomyślałam. Jak się okazało synchronicznie zepsuł się też licznik - bo też pokazywał 15 km/h. Pomstowałam pod nosem na ten beznadziejny i zawodny sprzęt. Przecież to nie jest możliwe, że to ja! Było tak fajnie - przecinałam powietrze jak pocisk. To niemożliwe, bym jechała tak strasznie powoli!

A jednak możliwe. Tej nocy niemożliwe stało się możliwe - Gdańsk na początku marca, tak zwyczajnie i po prostu.
Mój rower, który w sobotni ranek był tak jakby wredny, przez całą trasę spisywał się niezawodnie. W nagrodę strzeliłam mu fotę z tabliczką Gdańsk :).

A potem, mocno już senna oraz zmarznięta wieloma godzinami jazdy w zimnie i ciemnościach, poszukałam stosownych krzaków i poszłam spać. Temperatura spadła do 0*C. Do snu zdjęłam z siebie tylko kask, buty i rękawiczki :)

Zdjęcia

b

Przez chwilę byłam księżniczką

Sobota, 16 lipca 2016 Kategoria do 300, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście Uczestnicy
Km: 258.00 Km teren: 0.00 Czas: 11:49 km/h: 21.83
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 844m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Moja przełajówka ma rozwalone stery. W piątek późnym popołudniem odbyła się jej reanimacja. Dużo trzeba było włożyć pracy w to, aby rower choć przez jakiś czas mógł jeszcze działać przed załatwieniem nowych sterów. Do domu wróciłam późno. Zmęczona i sfrustrowana. Na szybko dopracowałam trasę, dokończyłam pakowanie i pokolorowałam pazurki.

Rano budzik zadzwonił o 4:00. W ramach śniadania zjadłam coś co można nazwać... obiado-podwieczorkiem. A był to makaron z sosem grzybowym, posypany serem i skropiony obficie olejem lnianym, poprawiony niezwłocznie jogurtem truskawkowym z płatkami czekoladowymi. Zajadając jogurt zastanawiałam się nawet, czy to na pewno bezpieczne połączenie ;). Gdzieś między podgrzybkiem a czekoladowym płatkiem wpadła mi w łapki gazeta i ani się nie spostrzegłam, jak wybiła 5:00.
Gazeta na bok. Ruchy trzeba zagęścić! W końcu jadę dziś do Łodzi, odwiedzić Bitelsa i Anuszkę!

Ruszam i od razu czuję, że jedzie mi się świetnie. W zasadzie zupełnie mi nie przeszkadza dość mocno zapakowany rower, na którym wiozę sprzęt biwakowy, żarcie i trochę ciuchów oraz kosmetyki. Może to dlatego, że o tak wczesnej porze nie ma wiatru, a temperatura do jazdy jest bardzo przyjemna. A może tak wspaniale podziałało "śniadanie"? ;)

Po drodze mam w planach niedługie wiercenie się po ryneczkach mijanych miast. Na pierwszy ogień idzie Środa Wlkp. Byłam tu już, ale rynek jest ładny, więc z ochotą odwiedzam. W Winnej Górze zatrzymuję się jedynie na chwilę potrzebną do zrobienia przez pręty ogrodzenia fotki ładnego dworku. Równie krótko bawię w Miłosławiu. Ryneczek uznaję za kompletnie nieciekawy, ładny jest tu jednak stary kościół oraz pałac z parkiem. Na wjeździe do Pyzdr odwiedzam Orlen. Biorę dużą kawę z czekoladą, a potem jadę do centrum. Trwa tu akurat montowanie sceny. Niczego godnego dłuższego zatrzymania tu nie znajduję, robię więc kółeczko i wracam na trasę.

Duże wrażenie robi za to na mnie rynek w Kaliszu. Ładne są też stare kamieniczki na dojeździe do rynku. Niestety cały urok psują samochody, których stoi tu pełno. Pod ratuszem siadam na jednej z ławek i zajadam drożdżówkę. Tak, tu zdecydowanie warto pobyć nieco dłużej. Wyjazd z Kalisza zaplanowałam dość dokładnie, chcąc za wszelką cenę uniknąć przejazdu krajową drogą nr 12. W taki to sposób trafiam do Pietrzykowa. Wpadam tu na stację po herbatę. Popijam, gdy zaczepia mnie obleśny dziadzio. Raczy mnie dość obrzydliwymi tekstami o wpływie roweru na kobiety. Aby się od niego uwolnić, biorę klucz do toalety i znikam mu z pola widzenia. Gdy wracam, na szczęście już go nie ma. Jest za to... pomysł w mojej głowie na dobicie targu z obsługą stacji :)). Oto brelokiem do kluczy od toalety jest ultralightowy otwieracz do piwa. Identyczny jak mój (niestety wyrobiony i prawie nie działający), który niegdyś wygrałam na zawodach sportowych. Proponuję im więc "złoty" interes :)). Mój brelok zupełnie im się nie podoba, ale to nic nie szkodzi - i tak dają mi swój! :)

Zwiedzam jeszcze potem Koźminek i Wartę, robię postój na kanapkę w Szadku i lecę bez zbędnego obijania się do Kwiatkowic, gdzie czeka już na mnie Bitels. Im jestem bliżej, tym mocniej czuję radość z nadchodzącego spotkania. Mimo przeszkadzającego na tym odcinku wiatru jedzie się fajnie. W Kwiatkowicach witamy się wreszcie, chwilę gadamy i ruszamy w drogę do Łodzi. W Konstantynowie Łódzkim łapie nas deszczyk. Przeczekujemy go na przystanku autobusowym, a potem lecimy na obiadek do Manufaktury. Rowery zostawiamy na specjalnym strzeżonym parkingu i dzięki temu możemy pochodzić po tym ogromnym kompleksie handlowym z zupełnym spokojem. Najedzeni jedziemy do głównej atrakcji, czyli słynnego pałacu Schweikerta oraz pięknego przypałacowego parku. Paweł oprowadza mnie. Zarówno park jak i pałac prezentują się wprost wspaniale, do szczęścia brakuje tylko kosa - Wiktora. No ale to już wieczór i zapewne śpi gdzieś w koronach drzew.



Oczywiście wizyta w Łodzi nie jest pełna bez przejazdu reprezentacyjną ulicą Piotrkowską. Jedziemy zatem i robimy fotki. Jest coś koło 21:00, gdy docieramy do Kauflandu, gdzie pracuje Anuszka. W końcówce dnia udaje jej się znaleźć chwilę wolnego czasu na nasze spotkanie. Chętnie by się pogadało dłużej, ale niestety sklep już powoli zamykają i musimy wychodzić.

Dzień kończymy w pałacu. Bitels był tak miły, że załatwił mi nocleg w jednej z komnat :). Tak oto na jedną noc i jeden poranek mogę się poczuć jak prawdziwa księżniczka :).

Zaliczone gminy: Gizałki, Chocz, Opatówek, Koźminek, Goszczanów, Szadek, Wodzierady, Lutomiersk, Konstantynów Łódzki (9 gmin).

Mapa:



Zdjęcia

Relacja Bitelsa

ciąg dalszy

Dzikie czereśnie

Sobota, 11 czerwca 2016 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście
Km: 214.61 Km teren: 0.00 Czas: 09:45 km/h: 22.01
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 695m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Lubię ten dreszczyk emocji, gdy loguję się na stronę internetową naszych kolei. Gdy wybieram pociąg, kupuję bilet.
Tym razem był to zupełny spontan. Sobotę powinnam spędzić nieco inaczej, bo czasu mam już niewiele, ale chęć wyciśnięcia z dnia tego co najlepsze była silniejsza. Szybko wykreśliłam trasę, kupiłam bilet i pojechałam.
Rowerem do Wrocławia.

Siedząc na stacji Orlen przed Kórnikiem jakoś tak dziwnie mi się zrobiło, że jadę sama. Jeszcze się przecież sobą nacieszę... Może więc pora wyjść nieco do ludzi? Kilka smsów. Elizium nie zdążył się zjawić przed moim wyjazdem. Za to Kaha i Emes chętnie zgodzili się na spotkanie we Wrocławiu. Miałam zatem motywację, by nie robić za dużo foto przerw, aby jechać tak, żeby mieć na miejscu trochę czasu na spotkanie. Niejako sama zadbałam o to by trasa nie była zbyt atrakcyjna. Planowana w dużym pośpiechu, obwodami ominęła Śrem i Trzebnicę. Może tym razem to nawet lepiej.

Gdzieś między Śremem a Dolskiem przy drodze rośnie dzika czereśnia. Owoce wyglądają na dojrzałe. Zatrzymuję się i wespół ze szpakami zajadam. Moje najulubieńsze czereśnie. Nieco cierpkie, ale i tak smakowite. Gdy zrywam, pestki zostają na ogonku. Jaka wygoda, jaka elegancja! Nie muszę niczego wypluwać.

Okolice Trzebnicy witają mnie pagórkami. A potem w nagrodę mam rozległy widok na okolicę i odległy jeszcze Wrocław. Końcówka z górki. Szybka wizyta na pięknym wrocławskim rynku i pędzę na dworzec kolejowy na spotkanie z Kahą i Emesem. Wspólnie zjadamy obiad, gadamy, bardzo mile spędzamy czas :)
A potem.... pozostaje wsiąść do pociągu i wrócić do domu.




Mapa:



Zdjęcia

Zaliczone gminy: Wisznia Mała.

Kolej na Sopot :)

Sobota, 9 kwietnia 2016 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście Uczestnicy
Km: 241.19 Km teren: 0.00 Czas: 10:30 km/h: 22.97
Pr. maks.: 49.50 Temperatura: 10.0°C HRmax: HRavg 128( 67%)
: kcal Podjazdy: 1037m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Tuż po czwartej nad ranem zaczynam sobotę. Po śniadaniu i załadowaniu sakwy na rower jadę w drogę do Poznania, gdzie umówiona jestem ze Starsząpanią. Starzy ludzie słyną z tego, że snu potrzebują niewiele. Nic więc dziwnego, że gdy wchodzę do pociągu, który ma nas zawieźć do Sopotu, ona już tam jest. Poza nami jedzie też męska ekipa rowerowa MTB. Super, bo sami się garną, by wtargać mój rower do wagonu, a następnie zawiesić go na wieszaku. Tak to ja mogę podróżować koleją nawet z najcięższym rowerem! Rozsiadamy się wygodnie. Starsza nie przygotowała się do wycieczki, musi dopiero pomalować pazurki. Ma jednak ze sobą lakier, więc szybko bierze się do roboty. Mile upływa nam jazda pociągiem. Na malowaniu paznokci, piciu kawy i zajadaniu słodyczy.

W Sopocie na dworcu spotykamy się z Magdullah. Razem jedziemy do najmodniejszej i najbardziej snobistycznej części tego uroczego miasteczka – na „Monciak”, a potem na słynne molo. To jest to czego zabrakło mi w Niedzielę Wielkanocną wieczorem – byłam na „Monciaku” co prawda, ale było już ciemno i pełno ludzi. Tłum mnie tak zniechęcił, że spacer na molo odpuściłam. Teraz jest dość pusto, no i nie ma jeszcze południa. Bardzo przyjemnie spędzamy czas trochę spacerując, trochę jeżdżąc rowerami (licznik cały czas chodzi, nie zdejmuję go).



Po małym spacerku udajemy się na plażę. Jest tu wyjątkowo modne miejsce – Bar Przystań. Bywają tu sławy tego świata, więc i naszej trójki nie może tu zabraknąć. I tak na pogaduszkach oraz piciu kawy/herbaty mija przedpołudnie. Potem wspólnie jedziemy jeszcze ścieżką wzdłuż plaży. Trochę ludzi się tu kręci, spacerowicze, rolkarze i cykliści też. Trzeba uważać, ale i tak nie jest źle – do szczytu sezonu jeszcze daleko. Rozstajemy się z Magdą kawałek dalej na tej ścieżce i jedziemy zgodnie z jej wskazówkami. Gubimy się prawie natychmiast. Jesteśmy na rondzie… rowerowym i nie do końca wiemy jak jechać dalej. Magda przez telefon instruuje. Potem już bez problemu docieramy do mojego ulubionego Starego Miasta. Gdańsk najpiękniejszy jest wcześnie rano. Teraz już jest południe. Ale i tak jest bosko. Obowiązkowa sesja zdjęciowa i ruszamy w drogę.

Z Gdańska wydostajemy się ścieżkami rowerowymi. Czasem są one asfaltowe, częściej z kostki. Jednak jazda nimi jest na pewno fajniejsza niż biegnącą obok DK91, która tu jest jeszcze dość mocno ruchliwa. Hałas od drogi męczy i drażni. Lepiej robi się dopiero za Tczewem. Kawałek za Gniewem zatrzymujemy się w przydrożnym zajeździe na obiad. Posilone, z nową energią, lecimy dalej. Droga nr 91, którą jedziemy praktycznie cały czas, ma szerokie pobocze i nie ma dziur. Jedzie się więc komfortowo, zwłaszcza, że ruch jest zupełnie znośny. Tyle tylko, że nudna jak flaki z olejem jest ta droga. Z krajówki zjeżdżamy dopiero w Chełmnie (jest już wtedy prawie zupełnie ciemno). Wbijamy się do bardzo ładnego centrum miasta, a potem już bocznymi drogami jedziemy do Unisławia.

Drugą główną drogę witamy dopiero na dojeździe do Bydgoszczy i jest to DK80. W ciągu dnia musi tu być koszmarnie, teraz mamy jednak późny wieczór i ruch jest mały. Starsza zna okolice i pilotuje przez miasto. Nie trzeba patrzeć na GPSa, fajnie :). Miasto jest mocno rozciągnięte, więc chwilę czasu zajmuje nam dojazd na dworzec PKP. Mamy tu do odjazdu pociągu jakąś godzinkę. Ale to nie problem, bo dworzec przeszedł prawdziwą metamorfozę i przyjemnie jest tu posiedzieć. Jest nowocześnie, czyściutko, są sklepiki (choć o tej porze już zamknięte), ławki, na których można odpocząć. Dużo przyjemniej jest czekać na pociąg tu, niż na beznadziejnym dworcu w Poznaniu. Podróż upływa szybko, a gdy wysiadamy w Poznaniu, spotykamy się z Jurkiem57, który pomaga nam nosić rowery :).
Droga do domu niezbyt przyjemna. Jest środek nocy, ledwie 6 stopni powyżej zera i pada deszcz.



Zaliczone gminy: Pruszcz Gdański (miasto), Pszczółki, Nowe, Warlubie, Dragacz (5 gmin).

Zdjęcia

Rowerem i pieszo do Gdańska

Sobota, 6 lutego 2016 Kategoria Kot w wielkim mieście, Kocia czytelnia, do 350, Gdańsk
Km: 313.44 Km teren: 0.00 Czas: 15:25 km/h: 20.33
Pr. maks.: 4.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1219m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Jechałam sama, szczegóły zaś :)



W sobotę nie zrywam się ze snu w środku nocy. Wstaję nawet trochę później niż normalnie do pracy. Śniadanie jem powoli, czytając gazetę. W sumie nigdzie mi się nie spieszy. Gdy już dojadę do Gdańska i tak pójdę spać gdzieś w krzaki i do domu wrócę dopiero w niedzielę.

Okropne miejsce
Kiedy wychodzę z domu, jest już jasnawo. Powietrze jest aż ciężkie od wilgoci i takie pozostanie aż do końca dnia. Początek jazdy jest okropnie nudny. Znam na pamięć. Najchętniej bym zamknęła oczy i otwarła je znacznie dalej. W Mieścisku na Orlenie piję kawę. Ucinam sobie miłą pogawędkę z dziewczyną zza lady.
W Rąbczynie gorzelnia śmierdzi jak zwykle, a duży tartak pracuje na pełnych obrotach nawet w sobotę rano. Co za okropne miejsce do mieszkania – myślę sobie patrząc na mijane domki.

Złota rada
Czas gdy jest jasno, wytracam perfekcyjnie – coś dziwnego dzieje się z mapą w GPSie. Klikam więc, by wrócić do stanu poprzedniego. I nic. Potem przez długą chwilę widzę czysty ekran i tylko samą nitkę śladu (co za koszmar!). Mija trochę czasu, nim przypominam sobie złotą radę wszystkich znanych mi informatyków: gdy coś dziwnego się dzieje, to wyłącz i włącz ponownie. Działa.
Potem mam problem z hamulcem. Znowu. Walczę z nim przy drodze przynajmniej przez kwadrans.

Z boku
Ta trasa z pewnością nie jest idealna. W pierwszej kolejności bym zmieniła odcinek po drodze nr 241 aż za Nakło. Całe 50 km tą drogą to nic przyjemnego – ruch umiarkowany, droga wąska. Trzeba było nadłożyć trochę i poprowadzić to inaczej. Przed Mroczą odbijam już wyraźnie na wschód i czuję to – wiatr zamiast pomagać, wieje teraz z boku. W dodatku trzeba się przebić przez pagórkowaty teren w okolicach Koronowa.

Noc za stówę
Na liczniku do Gdańska pozostaje mi 140 km, gdy dzień dobiega końca. Nieźle to wygląda - zapowiada się dłuuuuga jazda w ciemnościach. Choć nie pada, drogi cały czas są wilgotne, a miejscami wręcz mokre. Jest już zupełnie ciemno, gdy osiągam Tleń we Wdeckim Parku Krajobrazowym. W tych ciemnościach mocno rozświetlony „Przystanek Tleń” od razu rzuca mi się w oczy. Czuję głód, najwyższa pora coś zjeść. Wchodzę. Obsługa jest bardzo miła – mogę rower wstawić do środka. Zamawiam obiad i rozglądam się. To nie tylko restauracja, ale też mały hotel. Pokój jednoosobowy za stówę. Hmmm… to całkiem dobra cena. Najedzona nie bardzo mam ochotę jechać dalej i przez chwilę rozważam, czy nie skusić się na ten pokój (a przecież mam sakwy, a w nich namiot, materac i śpiwór!) i pojechać dalej jutro rano. Po dłuższym namyśle zamiast pokoju wybieram… kawę. Powoli ją popijając motywuję się do wyjścia w noc. Czy… wyszłabym gdybym wiedziała, co będzie dalej?

Ależ pięknie!
Po obiedzie, z nowymi siłami i porządnie wygrzana, jadę w ciemność. Przelatuję 10 km i wtedy pojawiają się znaki. Jeden coś mówi o zmianie nawierzchni, drugi dopowiada, że to będzie na długości 9 km. Spodziewam się dziur. Łat. A dostaję… chamski bruk, który wygląda jak niedbale powciskane w ziemię kamloty polne oraz z boku piaszczystą, grząską ścieżkę. Oczywiście nie traktuję tego poważnie. Ktoś musiał się pomylić. Aż 9 km czegoś TAKIEGO? No nie może być! Napieram więc. Mijają kilometry i nie zmienia się nic. Cały czas ciemny las, bruk i piach. Żywego ducha. Kompletna cisza. Kamienie są wilgotne i tak ułożone, że jadąc po tym można się zabić. Rower wydaje przy tym straszne dźwięki. Nie da się. Oszaleć idzie od tych wstrząsów! Po piachu trochę lepiej. Częściowo rowerem, częściowo jak na hulajnodze, a częściowo również pieszo przemierzam ten las. Idę dość sporo (licznika nie zdejmuję – do średniej liczy się wszystko!) Ale już nie opłaca mi się cofać. A może by tak rozbić gdzieś namiot? Odkładam tę myśl na bok. To, że będę tu spała i ruszę rano, nie sprawi przecież, że bruk cudownie zniknie. A wręcz przeciwnie – zobaczę go w całej okazałości. Chyba wolę tego nie widzieć. Tracę tu ponad godzinę. Dopiero gdy wjeżdżam na teren województwa pomorskiego, bruk przechodzi w nitkę wąskiego i bardzo nierównego asfaltu. To nadal jest środek lasu. Gdy się na chwilę zatrzymuję i nie hałasuje mój rower – jest absolutna cisza. Nade mną czarne niebo pełne gwiazd. Ależ pięknie!

Zachciało się?
W Skórczu wjeżdżam na drogę nr 222 i jadę nią aż do Gdańska. Po drodze odwiedzam Starogard Gdański. Zjeżdżam ze śladu i trochę tu kluczę. Ciemno. Mało widać. Światła samochodów odbijają się w mokrym asfalcie i oślepiają. Gdy wreszcie z pagórka widzę odległe światła Gdańska, czuję prawdziwe wzruszenie. Chyba się udało. Zjazd wyziębia. Są tylko 3 stopnie powyżej zera. Zlatuję 100 m i jestem w dygocie. Na przystanku autobusowym zakładam na siebie puchówkę i jadę w niej już do samego końca. W Gdańsku zahaczam o stację. Jest po 1 w nocy. Kupuję babeczkę z nadzieniem wiśniowym. Facet z obsługi podaje mi ją i wypala ni z gruchy, ni z pietruchy:
- i co? Zachciało się?
- czego?
- no jedzenia!
Siadam na kanapie i pożeram swoją zachciankę. Do centrum w sobotnią noc nie wjeżdżam, bo wydaje mi się to średnio bezpieczne. Zamiast tego od razu ruszam na poszukiwania miejsca noclegowego. Znajduję je na wielkiej łące naprzeciwko Rafinerii Gdańskiej. Jest pięknie rozświetlona, a jej szum kołysze mnie do snu. Zasypiam niemal natychmiast.




ZDJĘCIA

ciąg dalszy

Zaliczone gminy: Osie, Bobowo, Pruszcz Gdański obszar wiejski (3 gminy).

Pod pałac

Sobota, 12 grudnia 2015 Kategoria do 350, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście
Km: 314.64 Km teren: 0.00 Czas: 13:09 km/h: 23.93
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 711m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Gdy wczesnym rankiem wychodzę z domu, jest jeszcze zupełnie ciemno. Zapowiadali deszcz, tymczasem w ogóle nie pada, choć ulice całe są mokre – padło najwyraźniej jeszcze niedawno. Sprawdza się za to wiatr. Trasę na dziś wybrałam łatwą – DK92, zgodnie z kierunkiem wiatru – na wschód. Wyrysowałam ją aż do Warszawy, jednak to tylko mglisty plan max. Nadal mam problem z kolanem. Nie wiem jak będzie. DK92 to w związku z tym najbezpieczniejsza opcja. W razie gdyby zaczęło boleć – mogę szybko się ewakuować koleją do domu. Sama droga to nic ciekawego. Widoki marne. Rekompensatą są za to świetne nawierzchnie. Trzeba jednak uważać – warunki nie są najlepsze: szosa jest mokra, jest ciemno, a na początkowym odcinku jest trochę kolein. Odnoszę wrażenie, że jeden nieostrożny ruch i może być gleba.

Mózg w żołądku
Pierwszy przystanek robię na 66 km, w Słupcy. Biorę dużą kawę i zapiekankę szpinakową. Od jakiegoś czasu jest już jasno. Niby wieje w plecy, raz po raz pokazuje się słońce, a jednak jedzie mi się dość ciężko. Jedząc i pijąc patrzę przez okno na niebo i …. nie mam ochoty stąd wychodzić na to okropne zimno. Bo jest zimno. Tylko 4 stopnie. Zamiast marudzić – powinnam się cieszyć – nadal nie pada. A mogło przecież lać. W sumie jest fajnie. No to jadę dalej - ciekawa gdzie uda mi się zajechać. Lecę teraz prawie bez przerw (są krótkie foto-przerwy) aż do Kutna. Im bliżej Kutna, tym bardziej moje myśli koncentrują się na McD. Jest prawie tak jakbym składała się wyłącznie z żołądka. Myślę żołądkiem. Kiedy w końcu widzę długo wyczekiwaną tablicę „M 6 km” nie posiadam się z radości – zaraz siądę sobie w cieple i zjem coś dobrego :)).

Sezon na wiśnie
Biorę tradycyjny swój zestaw. A potem na dokładkę jeszcze kawę i sezonowe ciasteczko z wiśnią. Dowiaduję się w tym momencie, że połowa grudnia to właśnie jest sezon na wiśnie. Jak dla mnie sezon na wiśnie może trwać przez cały rok – wszelkie wiśniowe ciasteczka zawsze chętnie zjem!

Bombkowy Kot
I znowu jadę długo, a długo. Aż w ciemnościach już docieram do Sochaczewa. Na ryneczku piękne iluminacje świąteczne. A najładniejsza jest wielka bombka, do której można wejść. Udaje mi się nawet wydębić stąd zdjęcie, jak stoję w tej bombce. Robię jeszcze fotkę sochaczewskiego kościoła i lecę dalej. Trzeba przyznać, że trochę czasu roztrwoniłam. W szczególności za długo siedziałam w McD w Kutnie. Do końca trasy zostało jeszcze ponad 50km, a zapas czasu mam coraz mniejszy. Przez chwilę myślę, czy nie zakończyć trasy tu, w Sochaczewie. Tym bardziej, że właśnie zaczyna kropić. Ale szybko dochodzę do wniosku, że to już niewiele mi zostało do przejechania. Jadę więc dalej. Mżawka szybko się uspokaja.




Gigantyczna choinka
Z DK92 w Sochaczewie uciekam na lokalne drogi. Od tego miejsca aż do Warszawy DK92 nie jest już zbyt przyjemna do jazdy rowerem. A po ciemku i gdy drogi są mokre od deszczu – to już zwłaszcza. Na dworzec centralny docieram 5 minut przed odjazdem pociągu. Jeszcze szybki rzut oka na Pałac Kultury, który dziś jest podświetlony na zielono i wygląda trochę jak gigantyczna choinka. Tak oto kończę ten dziwny dzień. Nie wierzyłam, że uda mi się dojechać aż do Warszawy.

Mapa:


Zdjęcia

Grudniowe Wilno

Sobota, 5 grudnia 2015 Kategoria do 550, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście Uczestnicy
Km: 522.27 Km teren: 0.00 Czas: 22:04 km/h: 23.67
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2520m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Kiedy się robi ciemno, zaczynam zasypiać. Potrafię przysnąć na rowerze. Nie lubię tego stanu. Dlatego, gdy Michał zaproponował grudniowe PIĘĆSET, byłam sceptyczna. To oznaczało, że trzeba będzie jechać przez całą noc, aż 16 godzin w ciemności.
Mam lunatykować?
Jechać we śnie?
Poza tym mam kontuzję kolana, która dopadła mnie na trasie do Torunia, gdy szarpałam się z silnym wiatrem. Coś łupnęło i boli do teraz. Długo więc marudziłam, że wolę zwykłe TRZYSTA, które nie będzie może niczym niezwykłym, ale pozostanie jednak bardzo długą trasą też haczącą o noc.

Pięćset
Na tłustą trasę nie trzeba mnie jednak jakoś specjalnie mocno namawiać. Bo chęć by jechać najzwyczajniej jest we mnie… instalacją stałą. Tak oto dałam się skusić i popełniłam moje czwarte PIĘĆSET (w tym roku).
Startujemy w sobotę, równo o 9:18. To dość wcześnie, bo autokar powrotny z Wilna mamy dopiero o 15:10 czasu polskiego w niedzielę. Michał chciał startować później, ale to już w końcu bardzo późna jesień i to z perspektywą spędzenia doby w chłodzie (temperaturowo było bardzo równo od 6-10*C) oraz – co najważniejsze – z wielką niewiadomą odnośnie mojego kolana.

EIC
W pięknej pogodzie jedziemy przez Warszawę. Wieje i dzięki temu – mimo typowo miejskiej jazdy (światła, ronda, ścieżki rowerowe) - uzyskujemy średnią z przejazdu przez miasto ponad 28km/h. Zapowiada się pysznie! Pierwszy postój w cieple robimy w Węgrowie, na stacji paliw. Piję herbatę (na kawę przyjdzie jeszcze czas). To nie jest mój dzień, nic mnie nie boli, mamy przejechane 85 km, jest fajnie, szybko… ale czuję, że jadę zupełnie bez lekkości. Coś jak pociąg towarowy. A miało być jak EIC!

Zachód słońca w centymetrach
Piękny zachód słońca oglądamy nad Bugiem. Ile to jeszcze nim słońce zniknie zupełnie? Michał mierzy odległość palcami: „pięć centymetrów” – mówi. Nachodzi nas refleksja, że teraz to już długo słońca nie zobaczymy.... Wysokie Mazowieckie, 166km, godzina 17:00 - jest ciemno. Jemy obiad. Jemy dużo i - tak jak ostatnio w drodze do Wilna - bardzo smacznie. W lokalu stoi migocąca choinka. Jeszcze trochę i będą święta. Gdy wchodzimy, obsługa puszcza łagodną, miłą dla ucha muzykę. Jemy. Mój zestaw: zupa szczawiowa, ziemniaki puree, devolay, surówka z marchewki, herbata, na koniec kawa. Michała zestaw - taki sam, ale: zamiast ziemniaków puree - frytki, zamiast surówki z marchewki - surówka z kapusty, bez kawy. Najadamy się do syta. Jesteśmy tak obżarci, że siedzimy jeszcze pół godzinki, aby trawić w spokoju, a i tak gdy ruszamy - prawie natychmiast łapie mnie kolka. Oddycham więc inaczej. Prawie nie boli.

Pantofelek
Boli za to kolano. Po 166 km kontuzja daje o sobie znać. Nieprzyjemnie - kręcę więc głównie ze (słabszej) prawej nogi. Gdy ból staje się mocniejszy, kombinuję. Lewą nie naciskam wcale, tylko podciągam. Wystawiam piętę lekko na zewnątrz. Michał, który zna się na ustawieniach roweru, a na kontuzjach i walce z nimi - w szczególności gada, że trzeba spróbować coś zmienić w ustawieniach. Długo mi gada, aż w końcu mam dość i pozwalam, by się zabrał za mój lewy "pantofelek".

Zawsze ciemno
Siedzimy więc w Tykocinie (205 km) na ławce, na ładnym, ale ciemnawym placyku. Jak ostatnio tu byliśmy - też było ciemno. Czy tu ZAWSZE jest ciemno? Nie umiem sobie wyobrazić dnia w Tykocinie :). Walka z moim pantofelkiem trwa długo. Najpierw imbusem, potem nożem trzeba oczyścić śruby mocujące blok. To nie było ruszane od przynajmniej 49.000 km. Udaje się. Blok przestawiony. To też tu okazuje się, że Michał nie ma ze sobą kabelka do ładowania swojego GPSa (zapomniał zabrać z domu lub gorzej - wyleciał gdzieś po drodze. Jedziemy od teraz tylko z moim GPSem).

Ryk z wysokości
Ruszamy. Jakieś 2 km telepiemy się po bruku, przekraczamy most na Narwi. Po kilkunastu minutach jazdy zaczynam odczuwać ulgę. Boli jakby mniej. W Korycinie na chwilę wlatujemy na Via Balticę (DK8). Na wrednej tej drodze, gdzie TIRy latają stadami nie zważając na nikogo i na nic, od razu trafiamy na palanta, który ze swojej wysokiej kabiny ryczy na nas klaksonem. Na szczęście zaraz stąd uciekamy na objazd. Trasa przez to się wydłuża, jest trochę dziur - ale to o niebo lepsze niż tamte straszne stada. Dziury są pod koniec objazdu. Łata łatę klepie, momentami wyłazi nawet kamienny bruk. Bolą mnie barki od mocnego trzymania kierownicy.

Australia
W Domuratach wracamy na DK8. Fatalne tu jest 5 km - dalej (za Sztabinem) pojawia się pobocze i wrednie jest tylko na zwężeniach z wysepkami. TIRów nie ma aż tak dużo. To noc, coś około północy. Ale jak już są - to stadnie. Kolumny długie jak pociągi drogowe. A przecież to nie Australia!

Wyznanie
Aż do Augustowa mordujemy się z przeszkadzającym wiatrem. Jest nawet długi odcinek centralnie pod wiatr. Ach! Kolano od dłuższego czasu znowu boli. A pod wiatr - gdy trzeba mocno pracować, to już w ogóle jest dramat. Wlekę się niemiłosiernie. W ramach pokuty i samoubiczowania wyznaję: moja prędkość minimalna na płaskim, kiedy to się wysilałam wyniosła 14,7 km/h. Na ogół to jednak było 16-18 km/h. I tak oto o 1:20 meldujemy się na Orlenie w Augustowie (309 km). Obstawiałam po cichu, że dojedziemy o 1:30 - czyli jest nieźle. Entuzjazmu nie widzę jednak u Michała. Może dlatego, że on widzi moją nierówną walkę z kontuzją. Proponuje mi cięcie trasy tu, w Augustowie. Mówię mu wtedy, że kontuzja ma swoją zaletę: boli, więc zupełnie nie chce mi się spać! Śmieję się. Ale jego to nie bawi. Stosuję więc dobry sposób na ból.

Fart ogólny ze śmietanką
Jeśli jeszcze tego nie wiecie - to zaraz się dowiecie: prochy przeciwbólowe przyjęte łącznie z kawą działają mocniej. Kupuję Ibuprom. To pierwszy raz, gdy na stacji kupuję lekarstwo przeciwbólowe. W ramach zakupów okazuje się, że ogólnie to mam farta - losuję zdrapkę i wygrywam doładowanie karty Vitay aż +100 punktów! Super! Mimo niewesołej miny Michała nalegam, by jechać dalej. W końcu to co najgorsze już za nami: cały przejazd przez Warszawę, podłe wertepy oraz Via Baltica. Teraz czas na śmietankę - lasy za Augustowem i piękne, puste przestrzenie na Litwie. Oraz.... dzień. Jeszcze z 6 godzin i będzie nowy dzień. Znacie kota, który zrezygnuje ze śmietanki?



Zanim
Ruszam pierwsza. Michał pije energetyka, bo ma przeciekającą butelkę i musi, aby mu ta energia nie uciekła (na glebę). Jadę sama przez lasy dość długo, potem się zjeżdżamy. Las. Las. Las. Wieje mocno, szumią nocne drzewa. Słynny sklepik w Gibach zamknięty na głucho. Ciemno. Cicho. Słychać tylko wiatr. Granicę polsko-litewską przekraczamy w Ogrodnikach, jest godzina 4:44, na liczniku 361 km. Pogranicznicy nas nie zaczepiają, ale patrzą na nas jak na wariatów. Wiatr się wzmaga (to zgodne z prognozami). Świetnie - pomaga. Ułatwia jazdę. Kolano po prochach na trochę przestało boleć, teraz znów zaczyna. Dobrze, że jest ten wiatr. Jadę pomału, ale cały czas mogę jechać. Nie daję rady siedzieć na kole Michała. Jadę zbyt nierówno by mógł wyczuć moje tempo. Poza tym nie możemy ustawić prędkości, bo jemu przecież padł GPS. Jedziemy więc w odstępie od siebie albo obok siebie (tak jest fajniej). Świt w grudniu na Litwie trwa bardzo długo. Zanim słońce wyjdzie zza horyzontu, mija dużo czasu, a niebo przyjmuje stopniowo coraz jaśniejsze odcienie.
Niesamowity widok, który trwa i trwa.

Kawiarnia
W Olicie przekraczamy Niemen. Słońce właśnie wschodzi.
Zachód nad Bugiem.
Wschód nad Niemnem.
Nie bardzo jest gdzie zrobić postój w cieple, więc wpadam na pomysł, że możemy się schować w przedsionku supermarketu. Siadamy na podłodze. Kończymy już posiadówę, gdy jakiś facet zaczyna po litewsku coś gadać. Proszę, by przeszedł na angielski. Co zaskakujące, informuje nas, że.... to nie kawiarnia.
Nie?
Nie wpadłabym na to ;). Gdy wychodzimy, wieje bardzo mocno. Kolano boli, więc łykam podwójną dawkę Ibupromu. Jazda idzie pomału. Raz, że kontuzja, dwa - tyle czasu w chłodzie i ciemnościach jednak robi swoje. Czuję się znużona, choć spać właściwie mi się nie chce. To dość dziwny stan. Trochę jakbym była pijana. Litwa i jej pustkowia robią wrażenie. Rozległe przestrzenie, drewniane domki, lasy, dużo lasów. Mało samochodów. Spokojnie.

Po sezonie
W Trokach też jest dziś pustawo. To zupełnie inne Troki niż gdy byliśmy tu w maju. Możemy popatrzeć na zamek, nikt się nie przepycha, nie ma straganów z pamiątkami. Sezon się skończył. Do samego Wilna jedziemy inną drogą niż ostatnio. Początek jest mało zachęcający - to gruntówka, jakieś drewniane mostki. Niekoniecznie ma się ochotę na takie atrakcje mając w nogach już prawie 500 km i bolące kolano. Ale dalej to wygląda już dużo lepiej. Wylatujemy na mało ruchliwą, przyjemną szosę. Do samego Wilna długi zjazd. Lecimy. Lot kończymy rundką po starym mieście. Na zakończenie ładujemy się do McD przy dworcu autobusowym. Zajmuję stolik, prostuję bolącą nogę. Tabletki przeciwbólowe przestały działać 8 km temu. Po tak zdrowo spędzonym weekendzie, prawie w całości na świeżym powietrzu, pora na coś niezdrowego. Fast-food!

Kwiecie
Najtrudniejszą częścią weekendu okazuje się... podróż autokarem. Klima nie działa prawie wcale. Jest duszno, dużo ludzi i nie pachnie kwieciem. W dodatku łapie mnie choroba lokomocyjna i robię się zielona. Coś strasznego, ledwo uszłam z życiem.

Na zakończenie
W Warszawie śpię niespełna 4 godziny. Potem pociągiem Berlin-Warszawa Express jadę od razu do… pracy. W domu jestem dopiero w poniedziałek wieczorem.

Mapa:


Zdjęcia

Relacja Michała


kategorie bloga

Moje rowery

Hardtail 78409 km
Przełajówka 51579 km
Terenówka 26133 km
Kolarzówka 51959 km

szukaj

archiwum