Wpisy archiwalne w kategorii
do 300
Dystans całkowity: | 8889.41 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 207:26 |
Średnia prędkość: | 20.80 km/h |
Maksymalna prędkość: | 48.90 km/h |
Suma podjazdów: | 36186 m |
Maks. tętno maksymalne: | 158 (0 %) |
Maks. tętno średnie: | 128 (0 %) |
Liczba aktywności: | 33 |
Średnio na aktywność: | 269.38 km i 12h 57m |
Więcej statystyk |
Szczecin
Sobota, 23 kwietnia 2022 Kategoria do 300, Kocia czytelnia
Km: | 257.71 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 14:00 | km/h: | 18.41 |
Pr. maks.: | 40.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1015m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wydawało mi się, że dawno nie byłam w Szczecinie. Wsiadłam na rower i pojechałam. Było pod wiatr i na początku chłodno, +3 stopnie. To po Gdańsku druga długa trasa pod wiatr. Więc jechałam średnio zadowolona. O tym, że tylko wydawało mi się, że dawno nie byłam w Szczecinie, przekonałam się po zachodzie słońca. W końcu dzielnice takie jak np. Zdroje, to też jest Szczecin. Kiedy tam ostatnio byłam? Wcale nie tak dawno, pod koniec minionego lata, podczas MRDP. Miałam sobie okazję przypomnieć, jak bardzo nie lubię rowerowo tego miasta!
Wielanowo 2021
Sobota, 6 listopada 2021 Kategoria do 300, Kocia czytelnia, Wielanowo
Km: | 253.53 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 12:16 | km/h: | 20.67 |
Pr. maks.: | 40.50 | Temperatura: | 7.0°C | HRmax: | 158158 | HRavg | 128 |
: | kcal | Podjazdy: | 1269m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jego noce są dłuższe i ciemniejsze. Łatwiej się zgubić. Łatwiej zaplątać.
Łatwiej zasnąć. Nawet na zawsze.
Łatwiej jest żyć w listopadzie.
*
W kurtce. W szalu. W czapce. W wełnianych skarpetkach i rękawiczkach. Chowam się w tym wszystkim przed zgniłą jesienią.
*
Będę zawsze przy Tobie.
Nie ma znaczenia co powiesz, co zrobisz.
Będę zawsze przy Tobie.
*
Listopad jest chłodnym spokojem. Jest skarbem, którego szukałam.
*
Emocje wirują jak liście na wietrze. Albo jak płatki śniegu. Możesz próbować je łapać.
Ale one wtedy będą już inne. Zmienią kolory i stan skupienia.
Zostaną puste ręce.
*
Nadal lubię grzyby i szpinak. Oraz czereśnie i kolor różowy. Być może lubię również Ciebie. Z pewnością nie lubię większości ludzi.
*
Ludzie - widma. Patrzę na nich. Jak we mgłę. Przejdę obok. Nie zatrzymam wzroku. Nie odwrócę się.
*
"U Twych ramion płaszcz powisa, krzykliwy z leśnego ptactwa, długi przez cały korytarz, przez podwórze, aż gdzie gwiazda Wenus."
*
Zimno. Wieje. Kropi. Szaro. Listopad.
*
Wyizolowałam sterylny świat. Tu "zawsze" i tu "nigdy". Nigdy nie mów nigdy i pamiętaj, że nie ma nic na zawsze.
*
Raz po raz wracam do rzeczywistości. Normalna droga, zwykły chłód, silny wiatr. Mżawka. Środek jesieni.
*
Zapadam się w mech i kolorowe liście. Zapadam się w mokry piasek na dworcu w Wielanowie.
Zapadam się w noc. Zapadam we mgłę i w zimowy sen.
Wszędzie tam mnie znajdziesz po trochu.
*
W prawo, czy w lewo? Zresztą, to bez znaczenia.
*
Patykiem na piasku rysuję słońce. A potem piszę słowa, których nigdy nie wypowiem.
*
Bez przeszłości. Bez przyszłości. Bez perspektyw. Bez wspomnień i bez planów. Tylko tu i teraz.
*
"Błękitne, szerokie okna i jasne smugi od lamp i Twoja postać, jasna postać"
*
Nie mam siły brnąć w złudzenia. Położę się tu, na drewnianej ławce. I poczekam na wiosnę. Meta przecież nie istnieje.
*
Ta droga jest jak rzeka zapomnienia. Zapominam coraz bardziej i więcej. Zapominam się.
Nie pamiętam.
Zamykam oczy i jadę dalej. W zapomnienie. I w noc.
*
Wszystkie smutki zbiegają się w Wielanowie. Co roku, o tej samej porze.
Gdzieś tu, na stacji w lesie. Siedzą na drewnianej ławce.
W pierwszej połowie listopada.
*
A co, jeśli to wszystko jest snem?
*
16:11, za trzy minuty zachód słońca. Właśnie odjeżdża pociąg z Wielanowa.
Łatwiej zasnąć. Nawet na zawsze.
Łatwiej jest żyć w listopadzie.
*
W kurtce. W szalu. W czapce. W wełnianych skarpetkach i rękawiczkach. Chowam się w tym wszystkim przed zgniłą jesienią.
*
Będę zawsze przy Tobie.
Nie ma znaczenia co powiesz, co zrobisz.
Będę zawsze przy Tobie.
*
Listopad jest chłodnym spokojem. Jest skarbem, którego szukałam.
*
Emocje wirują jak liście na wietrze. Albo jak płatki śniegu. Możesz próbować je łapać.
Ale one wtedy będą już inne. Zmienią kolory i stan skupienia.
Zostaną puste ręce.
*
Nadal lubię grzyby i szpinak. Oraz czereśnie i kolor różowy. Być może lubię również Ciebie. Z pewnością nie lubię większości ludzi.
*
Ludzie - widma. Patrzę na nich. Jak we mgłę. Przejdę obok. Nie zatrzymam wzroku. Nie odwrócę się.
*
"U Twych ramion płaszcz powisa, krzykliwy z leśnego ptactwa, długi przez cały korytarz, przez podwórze, aż gdzie gwiazda Wenus."
*
Zimno. Wieje. Kropi. Szaro. Listopad.
*
Wyizolowałam sterylny świat. Tu "zawsze" i tu "nigdy". Nigdy nie mów nigdy i pamiętaj, że nie ma nic na zawsze.
*
Raz po raz wracam do rzeczywistości. Normalna droga, zwykły chłód, silny wiatr. Mżawka. Środek jesieni.
*
Zapadam się w mech i kolorowe liście. Zapadam się w mokry piasek na dworcu w Wielanowie.
Zapadam się w noc. Zapadam we mgłę i w zimowy sen.
Wszędzie tam mnie znajdziesz po trochu.
*
W prawo, czy w lewo? Zresztą, to bez znaczenia.
*
Patykiem na piasku rysuję słońce. A potem piszę słowa, których nigdy nie wypowiem.
*
Bez przeszłości. Bez przyszłości. Bez perspektyw. Bez wspomnień i bez planów. Tylko tu i teraz.
*
"Błękitne, szerokie okna i jasne smugi od lamp i Twoja postać, jasna postać"
*
Nie mam siły brnąć w złudzenia. Położę się tu, na drewnianej ławce. I poczekam na wiosnę. Meta przecież nie istnieje.
*
Ta droga jest jak rzeka zapomnienia. Zapominam coraz bardziej i więcej. Zapominam się.
Nie pamiętam.
Zamykam oczy i jadę dalej. W zapomnienie. I w noc.
*
Wszystkie smutki zbiegają się w Wielanowie. Co roku, o tej samej porze.
Gdzieś tu, na stacji w lesie. Siedzą na drewnianej ławce.
W pierwszej połowie listopada.
*
A co, jeśli to wszystko jest snem?
*
16:11, za trzy minuty zachód słońca. Właśnie odjeżdża pociąg z Wielanowa.
MRDP 2021 (3)
Wtorek, 24 sierpnia 2021 Kategoria do 300, Kocia czytelnia, MRDP 2021
Km: | 295.30 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 14:27 | km/h: | 20.44 |
Pr. maks.: | 48.90 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1151m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kiedy rano się budzę, rzeczy nadal są mokre, ale nie kapie
już z nich woda, więc bez dramatu. Wciskam w siebie zimne frytki oraz resztkę
zapiekanki, które kupiłam wczoraj w Janowie Podlaskim. Do tego popijam ciepłą
wodę… z kranu. Potem zakładam na siebie mokre ubrania i wychodzę z hotelu. To
znaczy, usiłuję wyjść. Niesympatyczny właściciel wczoraj tłumaczył mi, w jaki
sposób mogę się stąd wydostać, jeśli faktycznie będę chciała ruszyć wcześnie
rano. Tymczasem krążę po budynku i nic. W pokojach śpią nasi. Niektóre drzwi są
uchylone i widzę ich. Chyba pół maratonu tu zalega. Koniec świata, tupię butami
z blokami i wydaje mi się, że krążąc tak, muszę skutecznie obudzić wszystkich.
Choć wcale nie chcę! A niech śpią.
W końcu daję za wygraną. To zupełnie bez sensu, tylko tracę mój cenny czas. I nerwy. Dzwonię do właściciela, by zapytać, jak stąd wyjść. Przychodzi do mnie i prowadzi do drzwi. Ojej, jak fajnie, w końcu jestem na zewnątrz! To nic, że pada deszcz. Idę do roweru, który na szczęście czeka na mnie. Trochę trudno mi się do niego dostać, bo dookoła pełno jest innych rowerów. Po północy musiał tu nastąpić prawdziwy najazd ludzi z MRDP. Pakuję wszystko i jadę. Ulice spływają wodą. W butach szybko robi się powódź.
Przed Wolą Uhruską spotykam Krzyśka Wlazło. Mówił wczoraj, że planuje się wycofać, ale widzę, że najwyraźniej zmienił zdanie. Doganiam go sprawnie. Co dziwne twierdzi, że cały czas planuje się wycofać, że po prostu musi dotrzeć w miejsce, z którego odbije z trasy w stronę domu. Zapytany o minioną noc mówi, że było bardzo ciężko. Spał na dziko, w jakimś miejscu grillowym. Było zimno i padało, więc nazbierał igliwia i rozpalił ogień. Było dobrze, do czasu gdy ten się palił. Kiedy zgasł, zrobiło się przeraźliwie zimno. Oczy mam jak pięciozłotówki: ognisko? Z igliwia? W ten DESZCZ? Mistrzostwo świata.
Potem doganiam jeszcze jednego z naszych i docieram do Woli Uhruskiej. Przydałyby się jakieś pączki. Jest akurat sklep. Podjeżdżam i wchodzę. Pachnie tu również pierogami, zupełnie jakby obok była restauracja. Rozglądam się, ale nic nie ma. Kupuję pączki i pytam ekspedientkę o to, czy może mi zrobić bułkę z masłem. Mówi, że nie tylko bułkę – na zapleczu jest kuchnia i właśnie robią pierogi! A zatem nos mnie nie zawiódł. Na pierogi trochę wcześnie, ale przydadzą się na wieczór. Niezależnie od tego, gdzie dziś ostatecznie wyląduję. Zamawiam więc dużą porcję na wynos.
Dziury, deszcz, chłód, szarość. To na pewno jest jeszcze sierpień? A może zasnęłam na tym rowerze i obudziłam się w jakimś listopadzie? Horodło, 96 km trasy – cukiernia, a nawet restauracja. Wchodzę. W środku jeden z naszych je obiad. Zamawiam pomidorową oraz drugie danie – obojętne jakie – byle szybko. Trochę rozmawiamy. On minę ma nietęgą. Ja podobnie.
Sprawdzam telefon. Czeka na mnie codzienna porcja rowerowych, wesołych rymowanek od P.
Dziś pisze mi tak:
Na forum emocje.
jak jedziecie w dni i noce.
Ty Marzena patrz na siebie,
Bo podziwiam Ciebie.
Zawzięta jesteś jak mój kot.
Nie poddasz się i nie zrobisz abarot
Deszcz w górach przestanie padać,
Wtedy OGIEŃ będziesz z siebie dawać.
Na chwilę robi mi się nieco weselej, ale zaraz potem rzeczywistość uderza ze zdwojoną siłą i dominującym uczuciem jest smutek. Sprawdzam dalej telefon, a tam wiadomość, z której wynika, że w Poznaniu jest super pogoda.
Poważnie? To gdzieś może być jednak ładnie?
Dowiaduję się też, że dziś jest wtorek i mam za sobą 960 km. Na dużych ultra łatwo tracę orientację, jaki to dzień. Więc ta informacja jest ważna. Mogę się umiejscowić w czasie. Sprawdzam godzinę – wysłane o 8:30 rano. Teraz zbliża się południe. Jestem zmęczona i zmoknięta i końca tej deszczowej masakry nie widać. Internet ledwo działa, prawie nie ma tu zasięgu. Sprawdzam mapę i widzę, że… ludzie we Włodawie nadal siedzą w hotelu. Na pewno Gosia z chłopakami i parę innych osób też. To zaskakujące, że jeszcze nie jadą. Dzwonię do W. żeby się wyżalić i upewnić, jak wygląda sytuacja. Prawie od razu zrywa połączenie. Tu nie ma zasięgu. Płaczę więc do talerza.
A potem jadę dalej. Nadal pada. Raz mocniej, raz słabiej. Przerabiam chyba wszystkie możliwe rodzaje deszczu i przypominam sobie wyjątkowo zimne i deszczowe rowerowe wakacje w północnej Norwegii.
Do Hrubieszowa docieram o 13:10, to 123 km dzisiejszej trasy. Dojazd tutaj był tak jakby lepszy. Deszcz na chwilę ustał i wiatr zaczął pomagać. W międzyczasie dowiaduję się od M., że oto właśnie zaczynam walkę o utrzymanie się w limicie czasu. No nie jest to wesoła wiadomość zwłaszcza, że przecież jeszcze nie wjechałam w góry! Na Orlenie zjadam mufinkę i piję kawę. M. humorystycznie pisze mi jeszcze: „nie siedź za długo na tym Orlenie, bo odleżyn dostaniesz”.
No, no! – Skoro jeszcze sobie ze mnie żartuje, to może nie jest aż tak źle.
Staram się nie dać złym myślom, czytam też wiadomości, które wyciągają mnie z dołka. Góry to faktycznie tylko część trasy, na płaskim zachodzie będzie lepiej, a nad morzem wiatr w plecy aż do Rozewia. – To piękny scenariusz, sama bym lepszego nie wymyśliła - oby się sprawdziło!
Przede mną górki na dojeździe do Tomaszowa Lubelskiego. Za każdym razem, gdy tu wcześniej jechałam, miałam silny wiatr w twarz. Dziś po raz pierwszy jest inaczej. Na Orlenie w Tomaszowie biorę gorącą herbatę oraz zapiekankę. Zaczepia mnie jakiś chłopak. Mówi, że obserwuje jak jadę, że podziwia i chce wspólną fotkę. No nieźle. A ja tu taka przeorana. Zupełnie nie do zdjęć. To właśnie tu robię też rezerwację noclegu. Plan na spanie w Ustrzykach Dolnych odkładam na bok. Będzie to niestety wcześniej – w Przemyślu.
Pogoda nie chce się poprawić. Pada w zasadzie cały dzień. Raz mocniej, raz słabiej. Jeśli występują przerwy, to są bardzo krótkie, niemal niezauważalne. W Narolu ruch wahadłowy. Nadal jeszcze jest jasno. Z tego co pamiętam, to 4 lata temu byłam tu dopiero kolejnego dnia rano, a spałam wtedy w lesie, na wyjeździe z Tomaszowa. Tak więc teraz jest zauważalnie lepiej. Dopiero wieczór, no i jadę dalej!
Przez Wielkie Oczy jadę już po ciemku. Jest to 246 km dzisiejszej trasy. Pada deszcz. Przed Medyką jadę przez Nakło, a potem przez Leszno. Nie, nie zasypiam. Te miejscowości są tu naprawdę. Choć nie jest to Nakło nad Notecią, ani Leszno w południowej Wielkopolsce.
Wydaje mi się, że nocna droga do Przemyśla nigdy się nie skończy. Że zawsze będzie już zimno, ciemno, deszcz i wiatr. Jadę jak w jakimś transie. Las. Wąska droga. Mżawka i lekka mgła. I wydaje mi się, że Przemyśl istnieje tylko w mojej wyobraźni, że nie będzie żadnego jutra, ani nic się już nie wydarzy.
Znowu leje.
A co, jeśli to wszystko prawda?
A co, jeśli jedyni ludzie, którzy zostali na świecie, to pogranicznicy, którzy tu krążą w swoich dziwnych samochodach?
Jeśli ten nocny las, to cały mój świat?...
Jestem tu i teraz. W teraźniejszości. Nie myślę o przyszłości. Nie analizuję przeszłości.
Może to właśnie jest szczęście...
Światła, które widzę w oddali, to wcale nie jest Przemyśl, lecz Medyka. Rozkopaną drogą krajową nr 28, wzdłuż torów kolejowych, jadę w stronę innych świateł. W stronę Przemyśla, tego prawdziwego. Cieszę się, że jestem tu późnym wieczorem, gdy nie ma ruchu. Za dnia musi tu być makabra. Na tej drodze doganiam George Eliavę. On też ma w planie zakończyć ten dzień w Przemyślu. Mój hotel jest na samym wjeździe do miasta. Przejeżdżam to miejsce i muszę się kawałek cofnąć. Dostaję dziwny duży pokój, są tu aż 3 łóżka (zajmuję to pod oknem). Łazienka wspólna na korytarzu, wspólna duża kuchnia z czajnikiem, lodówką i mikrofalą. Nie ma problemu, bym zabrała rower do pokoju na piętro, pod warunkiem… że sama go tam wniosę! A to przecież żaden problem. Uśmiecham się i idę z rowerem na górę. Na kolację zjadam połowę podgrzanych pierogów z Woli Uhruskiej i piję ciepłą, przegotowaną wodę. Przed zaśnięciem patrzę na ścianę w moim pokoju. Jest na niej napisane:
„Najpiękniejszych chwil w życiu nie zaplanujesz
One przyjdą same”
I… być może jest to prawda.
Ciąg dalszy
W końcu daję za wygraną. To zupełnie bez sensu, tylko tracę mój cenny czas. I nerwy. Dzwonię do właściciela, by zapytać, jak stąd wyjść. Przychodzi do mnie i prowadzi do drzwi. Ojej, jak fajnie, w końcu jestem na zewnątrz! To nic, że pada deszcz. Idę do roweru, który na szczęście czeka na mnie. Trochę trudno mi się do niego dostać, bo dookoła pełno jest innych rowerów. Po północy musiał tu nastąpić prawdziwy najazd ludzi z MRDP. Pakuję wszystko i jadę. Ulice spływają wodą. W butach szybko robi się powódź.
Przed Wolą Uhruską spotykam Krzyśka Wlazło. Mówił wczoraj, że planuje się wycofać, ale widzę, że najwyraźniej zmienił zdanie. Doganiam go sprawnie. Co dziwne twierdzi, że cały czas planuje się wycofać, że po prostu musi dotrzeć w miejsce, z którego odbije z trasy w stronę domu. Zapytany o minioną noc mówi, że było bardzo ciężko. Spał na dziko, w jakimś miejscu grillowym. Było zimno i padało, więc nazbierał igliwia i rozpalił ogień. Było dobrze, do czasu gdy ten się palił. Kiedy zgasł, zrobiło się przeraźliwie zimno. Oczy mam jak pięciozłotówki: ognisko? Z igliwia? W ten DESZCZ? Mistrzostwo świata.
Potem doganiam jeszcze jednego z naszych i docieram do Woli Uhruskiej. Przydałyby się jakieś pączki. Jest akurat sklep. Podjeżdżam i wchodzę. Pachnie tu również pierogami, zupełnie jakby obok była restauracja. Rozglądam się, ale nic nie ma. Kupuję pączki i pytam ekspedientkę o to, czy może mi zrobić bułkę z masłem. Mówi, że nie tylko bułkę – na zapleczu jest kuchnia i właśnie robią pierogi! A zatem nos mnie nie zawiódł. Na pierogi trochę wcześnie, ale przydadzą się na wieczór. Niezależnie od tego, gdzie dziś ostatecznie wyląduję. Zamawiam więc dużą porcję na wynos.
Dziury, deszcz, chłód, szarość. To na pewno jest jeszcze sierpień? A może zasnęłam na tym rowerze i obudziłam się w jakimś listopadzie? Horodło, 96 km trasy – cukiernia, a nawet restauracja. Wchodzę. W środku jeden z naszych je obiad. Zamawiam pomidorową oraz drugie danie – obojętne jakie – byle szybko. Trochę rozmawiamy. On minę ma nietęgą. Ja podobnie.
Sprawdzam telefon. Czeka na mnie codzienna porcja rowerowych, wesołych rymowanek od P.
Dziś pisze mi tak:
Na forum emocje.
jak jedziecie w dni i noce.
Ty Marzena patrz na siebie,
Bo podziwiam Ciebie.
Zawzięta jesteś jak mój kot.
Nie poddasz się i nie zrobisz abarot
Deszcz w górach przestanie padać,
Wtedy OGIEŃ będziesz z siebie dawać.
Na chwilę robi mi się nieco weselej, ale zaraz potem rzeczywistość uderza ze zdwojoną siłą i dominującym uczuciem jest smutek. Sprawdzam dalej telefon, a tam wiadomość, z której wynika, że w Poznaniu jest super pogoda.
Poważnie? To gdzieś może być jednak ładnie?
Dowiaduję się też, że dziś jest wtorek i mam za sobą 960 km. Na dużych ultra łatwo tracę orientację, jaki to dzień. Więc ta informacja jest ważna. Mogę się umiejscowić w czasie. Sprawdzam godzinę – wysłane o 8:30 rano. Teraz zbliża się południe. Jestem zmęczona i zmoknięta i końca tej deszczowej masakry nie widać. Internet ledwo działa, prawie nie ma tu zasięgu. Sprawdzam mapę i widzę, że… ludzie we Włodawie nadal siedzą w hotelu. Na pewno Gosia z chłopakami i parę innych osób też. To zaskakujące, że jeszcze nie jadą. Dzwonię do W. żeby się wyżalić i upewnić, jak wygląda sytuacja. Prawie od razu zrywa połączenie. Tu nie ma zasięgu. Płaczę więc do talerza.
A potem jadę dalej. Nadal pada. Raz mocniej, raz słabiej. Przerabiam chyba wszystkie możliwe rodzaje deszczu i przypominam sobie wyjątkowo zimne i deszczowe rowerowe wakacje w północnej Norwegii.
Do Hrubieszowa docieram o 13:10, to 123 km dzisiejszej trasy. Dojazd tutaj był tak jakby lepszy. Deszcz na chwilę ustał i wiatr zaczął pomagać. W międzyczasie dowiaduję się od M., że oto właśnie zaczynam walkę o utrzymanie się w limicie czasu. No nie jest to wesoła wiadomość zwłaszcza, że przecież jeszcze nie wjechałam w góry! Na Orlenie zjadam mufinkę i piję kawę. M. humorystycznie pisze mi jeszcze: „nie siedź za długo na tym Orlenie, bo odleżyn dostaniesz”.
No, no! – Skoro jeszcze sobie ze mnie żartuje, to może nie jest aż tak źle.
Staram się nie dać złym myślom, czytam też wiadomości, które wyciągają mnie z dołka. Góry to faktycznie tylko część trasy, na płaskim zachodzie będzie lepiej, a nad morzem wiatr w plecy aż do Rozewia. – To piękny scenariusz, sama bym lepszego nie wymyśliła - oby się sprawdziło!
Przede mną górki na dojeździe do Tomaszowa Lubelskiego. Za każdym razem, gdy tu wcześniej jechałam, miałam silny wiatr w twarz. Dziś po raz pierwszy jest inaczej. Na Orlenie w Tomaszowie biorę gorącą herbatę oraz zapiekankę. Zaczepia mnie jakiś chłopak. Mówi, że obserwuje jak jadę, że podziwia i chce wspólną fotkę. No nieźle. A ja tu taka przeorana. Zupełnie nie do zdjęć. To właśnie tu robię też rezerwację noclegu. Plan na spanie w Ustrzykach Dolnych odkładam na bok. Będzie to niestety wcześniej – w Przemyślu.
Pogoda nie chce się poprawić. Pada w zasadzie cały dzień. Raz mocniej, raz słabiej. Jeśli występują przerwy, to są bardzo krótkie, niemal niezauważalne. W Narolu ruch wahadłowy. Nadal jeszcze jest jasno. Z tego co pamiętam, to 4 lata temu byłam tu dopiero kolejnego dnia rano, a spałam wtedy w lesie, na wyjeździe z Tomaszowa. Tak więc teraz jest zauważalnie lepiej. Dopiero wieczór, no i jadę dalej!
Przez Wielkie Oczy jadę już po ciemku. Jest to 246 km dzisiejszej trasy. Pada deszcz. Przed Medyką jadę przez Nakło, a potem przez Leszno. Nie, nie zasypiam. Te miejscowości są tu naprawdę. Choć nie jest to Nakło nad Notecią, ani Leszno w południowej Wielkopolsce.
Wydaje mi się, że nocna droga do Przemyśla nigdy się nie skończy. Że zawsze będzie już zimno, ciemno, deszcz i wiatr. Jadę jak w jakimś transie. Las. Wąska droga. Mżawka i lekka mgła. I wydaje mi się, że Przemyśl istnieje tylko w mojej wyobraźni, że nie będzie żadnego jutra, ani nic się już nie wydarzy.
Znowu leje.
A co, jeśli to wszystko prawda?
A co, jeśli jedyni ludzie, którzy zostali na świecie, to pogranicznicy, którzy tu krążą w swoich dziwnych samochodach?
Jeśli ten nocny las, to cały mój świat?...
Jestem tu i teraz. W teraźniejszości. Nie myślę o przyszłości. Nie analizuję przeszłości.
Może to właśnie jest szczęście...
Światła, które widzę w oddali, to wcale nie jest Przemyśl, lecz Medyka. Rozkopaną drogą krajową nr 28, wzdłuż torów kolejowych, jadę w stronę innych świateł. W stronę Przemyśla, tego prawdziwego. Cieszę się, że jestem tu późnym wieczorem, gdy nie ma ruchu. Za dnia musi tu być makabra. Na tej drodze doganiam George Eliavę. On też ma w planie zakończyć ten dzień w Przemyślu. Mój hotel jest na samym wjeździe do miasta. Przejeżdżam to miejsce i muszę się kawałek cofnąć. Dostaję dziwny duży pokój, są tu aż 3 łóżka (zajmuję to pod oknem). Łazienka wspólna na korytarzu, wspólna duża kuchnia z czajnikiem, lodówką i mikrofalą. Nie ma problemu, bym zabrała rower do pokoju na piętro, pod warunkiem… że sama go tam wniosę! A to przecież żaden problem. Uśmiecham się i idę z rowerem na górę. Na kolację zjadam połowę podgrzanych pierogów z Woli Uhruskiej i piję ciepłą, przegotowaną wodę. Przed zaśnięciem patrzę na ścianę w moim pokoju. Jest na niej napisane:
„Najpiękniejszych chwil w życiu nie zaplanujesz
One przyjdą same”
I… być może jest to prawda.
Ciąg dalszy
Częstochowa w lutym
Sobota, 27 lutego 2021 Kategoria do 300, Kocia czytelnia
Km: | 297.40 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 14:35 | km/h: | 20.39 |
Pr. maks.: | 38.70 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1181m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Nie zawsze wszystko się udaje, tak jak się tego chce. Ten
wyjazd niemal pod każdym względem był „prawie”…
Była to mała pielgrzymka. Zimowa, jednoosobowa, rowerowa, w wielu intencjach. Sama trasa była średnio istotna. Ważny był cel, a ten w przedziwny sposób cały czas umykał.
Miałam ruszyć o 5:00 rano. Prawie się udało. Poślizg wyniósł 15 minut. Nie jest to dużo, ale potem się zastanawiałam, czy te 15 minut mogło uratować sytuację. Teoretycznie tak, ale przez pandemiczne ograniczenia – praktycznie, raczej nie.
Początek po ciemku, jednak noce pod koniec lutego nie są już aż tak długie. Wschodu słońca nie było widać. Lekko poczerwieniało niebo, chmury nabrały nasyconych barw i oto nastał dzień. Dzień fajny przez całe 140 km, kiedy to wiatr bardzo wydatnie mi pomagał.
Trasę do Częstochowy już kiedyś robiłam. Tym razem zupełnie ją pozmieniałam. Chciałam, żeby było lepiej. Prawie wyszło. Odcinek za Pyzdrami ruchliwy. Myślałam, że będzie znacznie spokojniej. Za to w międzyczasie poranne chmury gdzieś uciekły i zrobił się piękny, wietrzny i słoneczny dzień. Na 80 km trasy zatrzymałam się na Orlenie w Gizałkach. Wypiłam kawę, zjadłam kanapkę i pognałam dalej. Był to jedyny postój na stacji podczas tego wyjazdu.
Drugi raz stałam na 140 km, na rynku w Koźminku. Rynek średniej urody, ale w słońcu nawet ładny. Może inaczej tu wygląda, gdy wiosną i latem jest zielono.
Drogi, poza odcinkami, gdzie jechałam wojewódzkimi, nie były obciążone ruchem. Były za to bardzo wyboiste. Jadąc starałam się liczyć kilometry i wyszło, że tych wertepiastych dróg było prawie 100 km! Dużo za dużo. Mocno to spowalniało, bo cały rower po prostu niemiłosiernie skakał. Bolał mnie też palec, który uszkodziłam podczas upadku na śniegu tej zimy. Nie myślałam, że staw będzie reagował na wstrząsy.
Ostatnie mniej więcej 50 km, to była walka z czasem. Planowałam dotrzeć na Jasną Górę na godzinę 21:00, na Apel. Na 255 kilometrze zauważyłam, że trasa ucieka z drogi wojewódzkiej nr 491. Zatrzymałam się, żeby sprawdzić to na telefonie. Zupełnie niepotrzebnie. Trzeba było nie tracić czasu na kombinowanie, tylko po prostu jechać.
Plan zdążenia na Apel prawie udało się zrealizować. Na miejsce dotarłam o 21:07, gdy nabożeństwo już trwało. Pod kaplicą z Obrazem stał tłumek ludzi, którzy przez ograniczenia pandemiczne nie weszli do środka. Pomyślałam sobie, że nawet gdybym miała lekki zapas czasu (tak, jak planowałam), to pewnie i tak bym trafiła właśnie do tego tłumku na zewnątrz. Żeby wejść do środka, trzeba było tu być jednak znacznie wcześniej. Wiedząc, że do kaplicy z Obrazem można przejść bocznym wejściem przez bazylikę, pobiegłam tam. Oczywiście daremna była moja próba. Drzwi były zaryglowane. Mimo takiego pecha, udało mi się zobaczyć tego dnia Obraz. Po Apelu, kiedy wszyscy wyszli, wejść mogli ludzie stojący na zewnątrz, a zatem i ja! Udało się. Na krótko, bo za chwilę miało się zacząć czuwanie zamknięte, ale jednak.
Czas nagle mocno przyspieszył. Z Jasnej Góry pojechałam głównym traktem, Aleją Najświętszej Maryi Panny. Kupiłam wodę i ruszyłam szukać noclegu. To też zmieniłam. Miałam blisko miasta miejscówkę, na której zawsze spałam. Tym razem chciałam poszukać czegoś nowego. Oddaliłam się od Jasnej Góry na 7 km i w lesie, blisko Koksowni, rozłożyłam worek biwakowy. Koksowania wydawała z siebie różne dźwięki, zgrzyty. Buchała parą i ładnie świeciła. Trochę te dźwięki przypominały mi las na Westerplatte.
Tak, to było dobre miejsce! Na zakończenie dnia jeszcze tylko liofilizat i spać. Wyszło 297,4 km, czyli prawie 300 km. Wszystko prawie…
To już prawie wszystko, chociaż... jeszcze jest ciąg dalszy :)
Była to mała pielgrzymka. Zimowa, jednoosobowa, rowerowa, w wielu intencjach. Sama trasa była średnio istotna. Ważny był cel, a ten w przedziwny sposób cały czas umykał.
Miałam ruszyć o 5:00 rano. Prawie się udało. Poślizg wyniósł 15 minut. Nie jest to dużo, ale potem się zastanawiałam, czy te 15 minut mogło uratować sytuację. Teoretycznie tak, ale przez pandemiczne ograniczenia – praktycznie, raczej nie.
Początek po ciemku, jednak noce pod koniec lutego nie są już aż tak długie. Wschodu słońca nie było widać. Lekko poczerwieniało niebo, chmury nabrały nasyconych barw i oto nastał dzień. Dzień fajny przez całe 140 km, kiedy to wiatr bardzo wydatnie mi pomagał.
Trasę do Częstochowy już kiedyś robiłam. Tym razem zupełnie ją pozmieniałam. Chciałam, żeby było lepiej. Prawie wyszło. Odcinek za Pyzdrami ruchliwy. Myślałam, że będzie znacznie spokojniej. Za to w międzyczasie poranne chmury gdzieś uciekły i zrobił się piękny, wietrzny i słoneczny dzień. Na 80 km trasy zatrzymałam się na Orlenie w Gizałkach. Wypiłam kawę, zjadłam kanapkę i pognałam dalej. Był to jedyny postój na stacji podczas tego wyjazdu.
Drugi raz stałam na 140 km, na rynku w Koźminku. Rynek średniej urody, ale w słońcu nawet ładny. Może inaczej tu wygląda, gdy wiosną i latem jest zielono.
Drogi, poza odcinkami, gdzie jechałam wojewódzkimi, nie były obciążone ruchem. Były za to bardzo wyboiste. Jadąc starałam się liczyć kilometry i wyszło, że tych wertepiastych dróg było prawie 100 km! Dużo za dużo. Mocno to spowalniało, bo cały rower po prostu niemiłosiernie skakał. Bolał mnie też palec, który uszkodziłam podczas upadku na śniegu tej zimy. Nie myślałam, że staw będzie reagował na wstrząsy.
Ostatnie mniej więcej 50 km, to była walka z czasem. Planowałam dotrzeć na Jasną Górę na godzinę 21:00, na Apel. Na 255 kilometrze zauważyłam, że trasa ucieka z drogi wojewódzkiej nr 491. Zatrzymałam się, żeby sprawdzić to na telefonie. Zupełnie niepotrzebnie. Trzeba było nie tracić czasu na kombinowanie, tylko po prostu jechać.
Plan zdążenia na Apel prawie udało się zrealizować. Na miejsce dotarłam o 21:07, gdy nabożeństwo już trwało. Pod kaplicą z Obrazem stał tłumek ludzi, którzy przez ograniczenia pandemiczne nie weszli do środka. Pomyślałam sobie, że nawet gdybym miała lekki zapas czasu (tak, jak planowałam), to pewnie i tak bym trafiła właśnie do tego tłumku na zewnątrz. Żeby wejść do środka, trzeba było tu być jednak znacznie wcześniej. Wiedząc, że do kaplicy z Obrazem można przejść bocznym wejściem przez bazylikę, pobiegłam tam. Oczywiście daremna była moja próba. Drzwi były zaryglowane. Mimo takiego pecha, udało mi się zobaczyć tego dnia Obraz. Po Apelu, kiedy wszyscy wyszli, wejść mogli ludzie stojący na zewnątrz, a zatem i ja! Udało się. Na krótko, bo za chwilę miało się zacząć czuwanie zamknięte, ale jednak.
Czas nagle mocno przyspieszył. Z Jasnej Góry pojechałam głównym traktem, Aleją Najświętszej Maryi Panny. Kupiłam wodę i ruszyłam szukać noclegu. To też zmieniłam. Miałam blisko miasta miejscówkę, na której zawsze spałam. Tym razem chciałam poszukać czegoś nowego. Oddaliłam się od Jasnej Góry na 7 km i w lesie, blisko Koksowni, rozłożyłam worek biwakowy. Koksowania wydawała z siebie różne dźwięki, zgrzyty. Buchała parą i ładnie świeciła. Trochę te dźwięki przypominały mi las na Westerplatte.
Tak, to było dobre miejsce! Na zakończenie dnia jeszcze tylko liofilizat i spać. Wyszło 297,4 km, czyli prawie 300 km. Wszystko prawie…
To już prawie wszystko, chociaż... jeszcze jest ciąg dalszy :)
Wielanowo
Niedziela, 1 listopada 2020 Kategoria do 300, Kocia czytelnia, Wielanowo
Km: | 258.91 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 12:45 | km/h: | 20.31 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1127m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
W dzień
Ta zieleń jest inna, niepodobna do wiosny, ani do lata. Ciemna, przygaszona. I zieleń dziwnie blada, bez życia.
Listopadowe kwiaty są jak ci, którzy przyszli za późno, nie wiedząc, że to nie czas i miejsce…
Rude i zielone paprocie stroszą pióropusze. Mchy miękkie i zimne, opite deszczem.
W nocy
Jak to jest z czasem? Pierwsza w nocy. Druga nad ranem. To ten moment, gdy noc pochyla się nad dniem.
Pochylam głowę nad zniczem, który zaraz ustawię pod zamkniętą cmentarną bramą. 1:25.
Noc to, czy już nad ranem?
W dzień
Ukradli księżyc i ukradli słońce. Zabrali, w zamian nie dając nic. Pełnia inna niż wszystkie – to noc doskonale czarna. Dzień bez ani jednego przebłysku słońca. Mgła spowija nas…
W dzień
Niski gruntowy peron. Ziemia jest ubita i rośnie tu trawa. Dworzec tonie w kwiatach. Pociąg towarowy wtacza się powoli. Pociąg osobowy wjedzie dziś wyjątkowo na drugi tor.
W nocy
Pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Listopad wiatrem szarpie drzewa, zrywa liście. Tak jakby chciał wszystkie kolory rzucić na ziemię już teraz. Przenika chłodem do szpiku kości. Częstuje deszczem. I otula mgłą.
W nocy
Pusto. W cieple, w domach, chowają się ludzie. Patrzę w okna mijanych domów. Mogłabym być jak oni.
W dzień
A gdyby tak pozwiedzać Wielanowo…
Kilka domków. Ulica. Krzyż. Zakład torfowy. Czas stoi. Czas płynie.
W nocy
Noc jest trudna. Oczy mi się zamykają. Nie ma muzyki, nie ma widoków. Jest tylko zimny wiatr. Liście, które tańczą na drodze.
Rano
W Dolinie Noteci krzyczą rozpaczliwie ptaki. Na szarym od mijającej nocy niebie widzę klucze. W grupie jest łatwiej.
Więc o co ten krzyk?
Rano
Czarne.
Czarno-szare.
Szare.
Noc zamieniła się w dzień.
W dzień
Trudna i dziury. Szczecinek i zakazy we mgle. Czarne i herbata.
W nocy
Jedyne takie miejsce. Na końcu mojej drogi jest pełna uroku mała stacja kolejowa. Niczego więcej nie potrzeba. Usiądę na drewnianej parkowej ławce, która tam jest.
W dzień
Rzęsiście. Na chwilę. Na zimo. Kropla za kroplą.
W nocy
Nie jestem wystarczająco smutna. Ta noc, ta trasa. Czy jadąc do Wielanowa powinno się być smutnym? Przez pierwsze 50 km myślę sobie, że wrócę do domu. Zawrócę teraz zaraz. I pójdę spać.
W dzień
Zapach opadłych liści. Klonowe pachną najmocniej. Głęboki wdech. Zapach lasu. Trochę drewnianego kościoła, trochę świeżo zatemperowanych ołówków. Stęchlizna i wilgoć i… coś jeszcze. Jesień to nie tylko barwy.
Wszystkich Świętych
Kolorowe kwiaty rozczulają. Tak jak zielone jeszcze pomidory, które nie zdążą nabrać kolorów, nim listopad rozgości się tu na dobre. Na stacji w Wielanowie błąkają się cienie minionego lata…
Ta zieleń jest inna, niepodobna do wiosny, ani do lata. Ciemna, przygaszona. I zieleń dziwnie blada, bez życia.
Listopadowe kwiaty są jak ci, którzy przyszli za późno, nie wiedząc, że to nie czas i miejsce…
Rude i zielone paprocie stroszą pióropusze. Mchy miękkie i zimne, opite deszczem.
W nocy
Jak to jest z czasem? Pierwsza w nocy. Druga nad ranem. To ten moment, gdy noc pochyla się nad dniem.
Pochylam głowę nad zniczem, który zaraz ustawię pod zamkniętą cmentarną bramą. 1:25.
Noc to, czy już nad ranem?
W dzień
Ukradli księżyc i ukradli słońce. Zabrali, w zamian nie dając nic. Pełnia inna niż wszystkie – to noc doskonale czarna. Dzień bez ani jednego przebłysku słońca. Mgła spowija nas…
W dzień
Niski gruntowy peron. Ziemia jest ubita i rośnie tu trawa. Dworzec tonie w kwiatach. Pociąg towarowy wtacza się powoli. Pociąg osobowy wjedzie dziś wyjątkowo na drugi tor.
W nocy
Pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Listopad wiatrem szarpie drzewa, zrywa liście. Tak jakby chciał wszystkie kolory rzucić na ziemię już teraz. Przenika chłodem do szpiku kości. Częstuje deszczem. I otula mgłą.
W nocy
Pusto. W cieple, w domach, chowają się ludzie. Patrzę w okna mijanych domów. Mogłabym być jak oni.
W dzień
A gdyby tak pozwiedzać Wielanowo…
Kilka domków. Ulica. Krzyż. Zakład torfowy. Czas stoi. Czas płynie.
W nocy
Noc jest trudna. Oczy mi się zamykają. Nie ma muzyki, nie ma widoków. Jest tylko zimny wiatr. Liście, które tańczą na drodze.
Rano
W Dolinie Noteci krzyczą rozpaczliwie ptaki. Na szarym od mijającej nocy niebie widzę klucze. W grupie jest łatwiej.
Więc o co ten krzyk?
Rano
Czarne.
Czarno-szare.
Szare.
Noc zamieniła się w dzień.
W dzień
Trudna i dziury. Szczecinek i zakazy we mgle. Czarne i herbata.
W nocy
Jedyne takie miejsce. Na końcu mojej drogi jest pełna uroku mała stacja kolejowa. Niczego więcej nie potrzeba. Usiądę na drewnianej parkowej ławce, która tam jest.
W dzień
Rzęsiście. Na chwilę. Na zimo. Kropla za kroplą.
W nocy
Nie jestem wystarczająco smutna. Ta noc, ta trasa. Czy jadąc do Wielanowa powinno się być smutnym? Przez pierwsze 50 km myślę sobie, że wrócę do domu. Zawrócę teraz zaraz. I pójdę spać.
W dzień
Zapach opadłych liści. Klonowe pachną najmocniej. Głęboki wdech. Zapach lasu. Trochę drewnianego kościoła, trochę świeżo zatemperowanych ołówków. Stęchlizna i wilgoć i… coś jeszcze. Jesień to nie tylko barwy.
Wszystkich Świętych
Kolorowe kwiaty rozczulają. Tak jak zielone jeszcze pomidory, które nie zdążą nabrać kolorów, nim listopad rozgości się tu na dobre. Na stacji w Wielanowie błąkają się cienie minionego lata…
PYRA Trail
Sobota, 17 października 2020 Kategoria do 300, Kocia czytelnia
Km: | 270.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 18:30 | km/h: | 14.64 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1087m | Sprzęt: Terenówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
„Pyra” miała odbyć się wiosną, ale przez epidemię wszystko
się skisiło i została przełożona na październik. Termin mało zachęcający, noce
już długie, pogoda bardzo niepewna. Mocno się zastanawiałam, czy jechać, czy
dać sobie spokój. Niełatwa to była decyzja dlatego, że poza tymi wszystkimi powodami,
Pyra to maraton „gravelowy”, a ja słabo
jeżdżę w terenie. W gravelowość, w polskich warunkach, nie wierzę. Tu, u nas,
jest po prostu teren. Bardziej lub mniej przejezdny. Natomiast dróg, które
można by faktycznie nazwać „gravelowymi” o każdej porze roku, jest tyle co kot
napłakał.
Jest zatem dla mnie oczywiste, że jeśli pojadę, to jedynym słusznym wyborem będzie rower terenowy, z pełnym zawieszeniem. Prognozy na maraton są wątpliwe. Ma być chłodno i może padać deszcz. Po ostatniej wyrypie na Śląsku, gdy prognozy kompletnie się nie sprawdziły, wyrażenie „może padać” oznacza dla mnie, że „z pewnością będzie padać”. Dlatego do podsiodłówki pakuję kompletny strój przeciwdeszczowy, wierząc w to, że na bank się przyda. Jak się okaże podczas jazdy – miałam rację!
W związku z epidemią, jest biednie. Baza w Robakowie odmówiła gościny, Organizator przeniósł ją do Prusinowa. Poza tym odwołane zostało ognisko w piątkowy wieczór, a noclegi uczestnicy muszą załatwić sobie sami. Wkurzające są strasznie te ograniczenia, ale dobrze przynajmniej, że maraton się w ogóle odbędzie. Wobec takiej sytuacji, nie warto jechać do Prusinowa w piątek. To już lepiej wstać około 4 nad ranem i pojechać tam samochodem w sobotę.
Na starcie jest strasznie mało czasu na wszystko. Odbieram pakiet startowy, wypijam 1/3 kubeczka kawy, zjadam jednego banana i… to już! Już trzeba jechać! Na początku jest szosa. Szary poranek, dzień ledwo wstał. Trasa jest fajnie poprowadzona. Po szosowym wstępie, zaczyna się teren. Sporo ostatnio padało i są kałuże. Czy głębokie? Wolę nie sprawdzać. Głównie lasami jedziemy do Rogalinka. Potem jest dróżka wzdłuż Warty. W Puszczykowie, w okolicach Ośrodka Leśnego, robię błąd. Jadę źle. Jestem już za sławetnym przejazdem kolejowym, gdzie swego czasu pociąg starł na proch karetkę pogotowia, gdy stwierdzam: trzeba się cofnąć, żeby było w 100% zgodnie ze śladem. Wracam więc, spotykając po drodze całe tabuny naszych jadących z naprzeciwka.
Potem znowu są lasy i odcinek specjalny po Wielkopolskim Parku Narodowym. Jest wjazd na Osową Górę, jest wieża widokowa.
Pola przeplatają się z lasami. Szosa z terenem – choć tego drugiego jednak jest więcej. W terenie niepodzielnie króluje błoto. Różne jego odmiany: grząskie-piaszczyste, rzadkie-czarne, śliskie-gliniaste i cała gama ich kombinacji. Każdy może sobie znaleźć takie błoto, które lubi i takie, którego nie lubi.
Około godziny 13 zaczyna padać deszczyk. Zupełnie nie jestem zaskoczona. Na początku ledwo siąpi, dlatego nie zakładam stroju deszczowego. W lekkiej mżawce jadę przez prawie 2 godziny. Jadę akurat przez jakąś wioskę, kiedy deszcz zaczyna padać mocniej. Trafia się wiata przystankowa. Fajnie – przynajmniej można wygodnie oprzeć rower i ubrać się w strój deszczowy pod daszkiem. Torba podsiodłowa jest mocno zabłocona i mokra, chwilę muszę walczyć z klamrami zapinającymi. Kiedy kończę przebieranki, podjeżdża dwóch naszych. Jeden leci bez zatrzymania, drugi ląduje pod wiatą. Mówi, że jest wykończony błotem, chłodem i tym deszczem. Cóż, jest 6 stopni na plusie i pada deszcz – bywało lepiej. U mnie w sumie ok., więc widząc jego przygaszony nastrój, czym prędzej robię mu miejsce i rzucam kilka miłych słów. Jak wiadomo, wiata jest dobra na wszystko! Początek dalszej drogi to jazda po zasysającym błocie, polem pod górkę. Ależ to męczące!
W trasę wplecione są fragmenty po wałach przeciwpowodziowych Warty. Bardzo wygodne są to wały. Trawa krótka, bez wybojów. Czasem lekko przeszkadzają trawiaste kępki, jednak w porównaniu z tym co było na Wiśle1200, te wały są wręcz luksusowe. Raz po raz tasuję się z miłym chłopakiem, który niestety nie zabrał stroju na deszcz i teraz trochę cierpi z tego powodu.
Nowe Miasto nad Wartą osiągam, gdy dzień dobiega końca. Jest tu Orlen i widzę przy nim kilka rowerów. To wystarczający powód, by się nie zatrzymywać akurat tu, tylko jechać dalej. Na wyjeździe trafiam na sklep spożywczy. Kupuję picie oraz pączka z nadzieniem toffi. Jest bardzo słodki i smaczny. Jest coraz ciemniej. Ruszam już na lampkach, lekko obawiając się, jak to będzie w nocy. Od startu, który był o 7:15 aż do zachodu słońca, tj. w 11 godzin, przejechałam 170 km. Szło to całkiem dobrze. Mam przeczucie, że teraz będzie tylko gorzej. Znam swoje możliwości i ograniczenia.
No i rzeczywiście. Gdy tylko pojawia się błotnisty teren, moje oczy zaczynają się gubić. Nie jest zbyt dobrze, dlatego, gdy tylko zaczynam czuć się niepewnie, schodzę z roweru i idę. W ten sposób przemierzam krzaczaste i błotniste pagórki przed Żerkowem. Klnę w duchu: doprawdy – to JEST gravel? Przecież to jest soczysty teren! Potem sama się z siebie śmieję – przecież wiedziałam, że tak będzie. A wszystko to, ostatecznie jest fajną zabawą. Maszeruję więc wytrwale, a gdy jadę – to pomału i ostrożnie, żeby się nie zabić.
Chwilę grozy przeżywam, gdy prawie spadam z wału przeciwpowodziowego. To co wydawało się ścieżynką na wale, w rzeczywistości było już jego skrajem… Potem na szczęście są Pyzdry. Miasto pięknie wygląda nocą, z drugiego brzegu warty. Aż miło popatrzeć. Raz po raz lekko kropi, ale największy deszcz chyba za mną. W Pyzdrach nie zatrzymuję się. Trzeba jechać, bo ta nocna jazda idzie mi wyjątkowo miernie! Stąd już tylko 58 km do mety, ale wiem, że zanim dojadę, to sporo wody w Warcie upłynie. Jadę tak sobie i obserwuję kolejne grupki, które mnie wyprzedzają. Cała praca, jaką zrobiłam sprawną jazdą w dzień, teraz właśnie ulatuje.
W nocy są jeszcze pola i lasy. Czasem jadę trochę lepiej, czasem trochę gorzej. Dobrą robotę robią wodoodporne skarpetki, w których jadę od samego początku. Mimo deszczu i spacerów w błocie i kałużach, stopy mam suche i nie jest mi zimno. To dość niesamowite: 5 stopni, deszczyk i nie marznę.
Jedyne zdjęcie z trasy:
Ostatnie około 20 km trasy, to głównie szosy. Można odpocząć i trochę podciągnąć tempo, choć trudno o jakieś zawrotne prędkości, gdy ma się w nogach kilka kilometrów z buta i prawie dobę na nogach. Na metę docieram o 3:25 i akurat nie pada. Mimo tak trudnej godziny, czeka tu na mnie miłe powitanie. Patrząc na swój czas widzę, że ostatnie, tj. nocne, 100 km robiłam przez prawie 10 godzin. To oddaje w pewnym stopniu to jak słabo widzę w terenie w nocy.
Dostaję medal, mam możliwość obmycia swojego roweru, potem jest duża porcja makaronu, a na sam koniec coś pięknego: prawdziwa PYRA w mundurku z gzikiem!
Podsumowanie:
Na liście startowej: 175 zawodników
Wystartowało: 98 zawodników
Wycofało się: 17 zawodników
Ukończyło: 81 zawodników
Wśród kobiet byłam: 4
Mój czas brutto: 20 godzin i 10 minut.
Trasa:
Jest zatem dla mnie oczywiste, że jeśli pojadę, to jedynym słusznym wyborem będzie rower terenowy, z pełnym zawieszeniem. Prognozy na maraton są wątpliwe. Ma być chłodno i może padać deszcz. Po ostatniej wyrypie na Śląsku, gdy prognozy kompletnie się nie sprawdziły, wyrażenie „może padać” oznacza dla mnie, że „z pewnością będzie padać”. Dlatego do podsiodłówki pakuję kompletny strój przeciwdeszczowy, wierząc w to, że na bank się przyda. Jak się okaże podczas jazdy – miałam rację!
W związku z epidemią, jest biednie. Baza w Robakowie odmówiła gościny, Organizator przeniósł ją do Prusinowa. Poza tym odwołane zostało ognisko w piątkowy wieczór, a noclegi uczestnicy muszą załatwić sobie sami. Wkurzające są strasznie te ograniczenia, ale dobrze przynajmniej, że maraton się w ogóle odbędzie. Wobec takiej sytuacji, nie warto jechać do Prusinowa w piątek. To już lepiej wstać około 4 nad ranem i pojechać tam samochodem w sobotę.
Na starcie jest strasznie mało czasu na wszystko. Odbieram pakiet startowy, wypijam 1/3 kubeczka kawy, zjadam jednego banana i… to już! Już trzeba jechać! Na początku jest szosa. Szary poranek, dzień ledwo wstał. Trasa jest fajnie poprowadzona. Po szosowym wstępie, zaczyna się teren. Sporo ostatnio padało i są kałuże. Czy głębokie? Wolę nie sprawdzać. Głównie lasami jedziemy do Rogalinka. Potem jest dróżka wzdłuż Warty. W Puszczykowie, w okolicach Ośrodka Leśnego, robię błąd. Jadę źle. Jestem już za sławetnym przejazdem kolejowym, gdzie swego czasu pociąg starł na proch karetkę pogotowia, gdy stwierdzam: trzeba się cofnąć, żeby było w 100% zgodnie ze śladem. Wracam więc, spotykając po drodze całe tabuny naszych jadących z naprzeciwka.
Potem znowu są lasy i odcinek specjalny po Wielkopolskim Parku Narodowym. Jest wjazd na Osową Górę, jest wieża widokowa.
Pola przeplatają się z lasami. Szosa z terenem – choć tego drugiego jednak jest więcej. W terenie niepodzielnie króluje błoto. Różne jego odmiany: grząskie-piaszczyste, rzadkie-czarne, śliskie-gliniaste i cała gama ich kombinacji. Każdy może sobie znaleźć takie błoto, które lubi i takie, którego nie lubi.
Około godziny 13 zaczyna padać deszczyk. Zupełnie nie jestem zaskoczona. Na początku ledwo siąpi, dlatego nie zakładam stroju deszczowego. W lekkiej mżawce jadę przez prawie 2 godziny. Jadę akurat przez jakąś wioskę, kiedy deszcz zaczyna padać mocniej. Trafia się wiata przystankowa. Fajnie – przynajmniej można wygodnie oprzeć rower i ubrać się w strój deszczowy pod daszkiem. Torba podsiodłowa jest mocno zabłocona i mokra, chwilę muszę walczyć z klamrami zapinającymi. Kiedy kończę przebieranki, podjeżdża dwóch naszych. Jeden leci bez zatrzymania, drugi ląduje pod wiatą. Mówi, że jest wykończony błotem, chłodem i tym deszczem. Cóż, jest 6 stopni na plusie i pada deszcz – bywało lepiej. U mnie w sumie ok., więc widząc jego przygaszony nastrój, czym prędzej robię mu miejsce i rzucam kilka miłych słów. Jak wiadomo, wiata jest dobra na wszystko! Początek dalszej drogi to jazda po zasysającym błocie, polem pod górkę. Ależ to męczące!
W trasę wplecione są fragmenty po wałach przeciwpowodziowych Warty. Bardzo wygodne są to wały. Trawa krótka, bez wybojów. Czasem lekko przeszkadzają trawiaste kępki, jednak w porównaniu z tym co było na Wiśle1200, te wały są wręcz luksusowe. Raz po raz tasuję się z miłym chłopakiem, który niestety nie zabrał stroju na deszcz i teraz trochę cierpi z tego powodu.
Nowe Miasto nad Wartą osiągam, gdy dzień dobiega końca. Jest tu Orlen i widzę przy nim kilka rowerów. To wystarczający powód, by się nie zatrzymywać akurat tu, tylko jechać dalej. Na wyjeździe trafiam na sklep spożywczy. Kupuję picie oraz pączka z nadzieniem toffi. Jest bardzo słodki i smaczny. Jest coraz ciemniej. Ruszam już na lampkach, lekko obawiając się, jak to będzie w nocy. Od startu, który był o 7:15 aż do zachodu słońca, tj. w 11 godzin, przejechałam 170 km. Szło to całkiem dobrze. Mam przeczucie, że teraz będzie tylko gorzej. Znam swoje możliwości i ograniczenia.
No i rzeczywiście. Gdy tylko pojawia się błotnisty teren, moje oczy zaczynają się gubić. Nie jest zbyt dobrze, dlatego, gdy tylko zaczynam czuć się niepewnie, schodzę z roweru i idę. W ten sposób przemierzam krzaczaste i błotniste pagórki przed Żerkowem. Klnę w duchu: doprawdy – to JEST gravel? Przecież to jest soczysty teren! Potem sama się z siebie śmieję – przecież wiedziałam, że tak będzie. A wszystko to, ostatecznie jest fajną zabawą. Maszeruję więc wytrwale, a gdy jadę – to pomału i ostrożnie, żeby się nie zabić.
Chwilę grozy przeżywam, gdy prawie spadam z wału przeciwpowodziowego. To co wydawało się ścieżynką na wale, w rzeczywistości było już jego skrajem… Potem na szczęście są Pyzdry. Miasto pięknie wygląda nocą, z drugiego brzegu warty. Aż miło popatrzeć. Raz po raz lekko kropi, ale największy deszcz chyba za mną. W Pyzdrach nie zatrzymuję się. Trzeba jechać, bo ta nocna jazda idzie mi wyjątkowo miernie! Stąd już tylko 58 km do mety, ale wiem, że zanim dojadę, to sporo wody w Warcie upłynie. Jadę tak sobie i obserwuję kolejne grupki, które mnie wyprzedzają. Cała praca, jaką zrobiłam sprawną jazdą w dzień, teraz właśnie ulatuje.
W nocy są jeszcze pola i lasy. Czasem jadę trochę lepiej, czasem trochę gorzej. Dobrą robotę robią wodoodporne skarpetki, w których jadę od samego początku. Mimo deszczu i spacerów w błocie i kałużach, stopy mam suche i nie jest mi zimno. To dość niesamowite: 5 stopni, deszczyk i nie marznę.
Jedyne zdjęcie z trasy:
Ostatnie około 20 km trasy, to głównie szosy. Można odpocząć i trochę podciągnąć tempo, choć trudno o jakieś zawrotne prędkości, gdy ma się w nogach kilka kilometrów z buta i prawie dobę na nogach. Na metę docieram o 3:25 i akurat nie pada. Mimo tak trudnej godziny, czeka tu na mnie miłe powitanie. Patrząc na swój czas widzę, że ostatnie, tj. nocne, 100 km robiłam przez prawie 10 godzin. To oddaje w pewnym stopniu to jak słabo widzę w terenie w nocy.
Dostaję medal, mam możliwość obmycia swojego roweru, potem jest duża porcja makaronu, a na sam koniec coś pięknego: prawdziwa PYRA w mundurku z gzikiem!
Podsumowanie:
Na liście startowej: 175 zawodników
Wystartowało: 98 zawodników
Wycofało się: 17 zawodników
Ukończyło: 81 zawodników
Wśród kobiet byłam: 4
Mój czas brutto: 20 godzin i 10 minut.
Trasa:
Iławskie pożegnanie
Sobota, 12 października 2019 Kategoria do 300, Kocia czytelnia
Km: | 271.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 12:29 | km/h: | 21.78 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
To jest nasze pożegnanie, choć nadal trudno mi jest
uwierzyć, że nie usłyszę już więcej tego radosnego powitania: „cześć
siostrzyczko, co tam słychać w rowerowym świecie!?”
Przekopuję wspomnienia. Tak jak się przekopuje stertę dokumentów, albo szafę pełną ubrań. Kiedy ostatni raz tak do mnie zawołałeś? Szukam.
Szukam, w stercie wspomnień. I nie ma. Nie mogę znaleźć. Nie wiedziałam przecież, że to będzie ostatni raz i, że wspomnienie to nie powinno się nigdy zgubić.
Pożegnanie może się stać tylko w jednym miejscu. W Iławie. Tam, gdzie zostałeś moim Bratem.
Przekopuję wspomnienia. Tak jak się przekopuje stertę dokumentów, albo szafę pełną ubrań. Kiedy ostatni raz tak do mnie zawołałeś? Szukam.
Szukam, w stercie wspomnień. I nie ma. Nie mogę znaleźć. Nie wiedziałam przecież, że to będzie ostatni raz i, że wspomnienie to nie powinno się nigdy zgubić.
Pożegnanie może się stać tylko w jednym miejscu. W Iławie. Tam, gdzie zostałeś moim Bratem.
Listopadowa noc
Sobota, 3 listopada 2018 Kategoria do 300, Kocia czytelnia, Wielanowo
Km: | 249.38 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1084m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Popołudniem
Dróżniczka chodzi po lesie z koszykiem i zbiera grzyby. Patrzę na nią siedząc na brązowej, drewnianej ławce, na dworcu kolejowym w Wielanowie. Nadal kwitną tu kwiaty, mróz ich jeszcze nie ściął. Odjadę stąd, nim skończy się krótki, listopadowy dzień.
W nocy
Ta noc jest prawdziwa. Jej głębi nie umniejszają gwiazdy na niebie, ani zwodniczy księżyc świecący światłem odbitym. Nocne niebo - jak ludzie na ziemi. Niektórzy świecą światłem własnym, inni jedynie odbitym.
Przed wschodem słońca
Dolina Noteci jest szaro-niebiesko-sina. Deszcz nadal siąpi. Szklana pogoda, powietrze niebieskawe, jak od telewizorów. Ziąb nie jest dolegliwy.
W nocy
Pan Listopad ma ciemne oczy, w których szkli się deszcz. W jego włosach poczochrane kolorowe liście. Na skroniach mógłby bielić się szron – lecz nie dzisiaj. Płaszcz ma teraz czarny, rozpływający się w czarności nocy. Zaprasza mnie na długi spacer i odchodzimy razem w noc.
W dzień
Wszystko jest szare i nijakie. Takie jak zwykła szara, codzienność. Trudno wpaść w zachwyt nad zwyczajnością.
W nocy
Poprzez morze świateł i kwiatów płynę ciągnąc za sobą kolarzówkę. Pamiętam dobrze miejsce, w które chcę trafić. Mija czas.
W dzień
Chmury tańczą po niebie - jest gęsto i ciasno, jedna wchodzi na drugą, a niebo przecież takie szerokie… wystarczy tam miejsca dla wszystkich.
W nocy
Nie dzieje się zupełnie nic. Mijają godziny. Tak jak miesiące i lata. Cały czas ta sama noc i deszcz - ten sam. W butach od dawna mam już morko, ale nie marznę, bo... mam w sobie wiosnę.
W nocy
Przez okienko podaje mi kawę i ciastko. Czynne całodobowo, ale drzwi otworzy dopiero o 6 rano. Jest 3.51. Piję kawę schowana pod dachem rozpiętym nad dystrybutorami paliwa. Pada mocniej.
W dzień
Jestem na półmetku, w Łobżenicy. Na Orlenie grzeje grzejnik. Chłonę jego ciepło jak gąbka wodę. Piję gorącą herbatę. Nie spieszy mi się. Mam czas. Uśmiecham się pod nosem.
W nocy
100 km deszczu, 100 km nocy.
100/100 – więcej punktów tej nocy nie zdobędę. Dostałam maksa.
Popołudniem
Dojście do budynku stacji jest jak spacer plażą: sypki, żółty piasek. Budynek taki sam. Niski gruntowy peron też jest ten sam. Las na wyciągnięcie ręki. Czy ktoś widział Wielanowo? Nigdy tam nie byłam. Znam tylko tę stację, która jest schowana w lesie, gdzieś w oddaleniu od... rzeczywistości.
W nocy
Inne miejsca, inne rozświetlone cmentarze. Pod drzewem roztrzaskane czerwone serce. Jedno drzewo wcześniej…. biały znicz. Po raz pierwszy jest tu inaczej niż zwykle.
To tuż pod Charbowem, po prawej stronie drogi.
W dzień
Pociąg odjedzie o 15.40. Czas się kurczy… Spieszmy się kochać… „i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości, czy pierwsza jest ostatnia czy ostatnia pierwsza”
W nocy
Nie patrzę na godzinę. To niczego nie zmieni. Wiedza nie sprawi, że nagle stanie się jasno. W oknach palą się światła. O wy, ludzie!
Dlaczego jeszcze nie śpicie? – Jest środek nocy.
Dlaczego już nie śpicie? – Noc się jeszcze nie skończyła.
Przed wschodem słońca
Chłodno! Pan Listopad podaje mi zwiewny szal z szarej mgły. Przenika mnie d(r)eszcz.
W dzień
Czarne. Nie moje myśli, lecz miejsce. Miejscowość nazywa się „Czarne”. Kupuję rogala i wsiadam na rower. Wtedy pojawia się on: ból. Znalazł nowe miejsce, w lewej łydce. Ciągnie, gdy mięsień pracuje. Teraz, przez chwilę, będzie bolało – droga się zmienia, większy ruch. Więc jadę szybciej. Tak trzeba, aby to co nieprzyjemne nie trwało (zbyt) długo.
W nocy
U moich stóp morze światełek i kwiatów. Pada delikatnie deszcz. Pusto. Cicho. Jest środek nocy. Mój znicz jest biały, jak wszystkie za wyjątkiem trzech. Te są czerwone.
Wschód słońca
Agrafka nad Osiekiem n. Notecią. Tu i teraz słońce budzi się ze snu. Dachy domów w dolince. Wschód z pewnością jest piękny, jednak…. gdzieś wysoko, ponad morzem chmur. Właśnie kończy się deszcz, odchodzi razem z nocą. Po każdej nocy przyjedzie dzień, a po deszczu….
Wieczorem
Zachód słońca jest zjawiskowy. Oglądam go przez okno pociągu. Sen o Wielanowie dobiega końca.
Popołudniem
Wędrujemy tak przez pola i lasy, szary szal z mgieł schowałam do kieszeni. Listopad uśmiecha się do mnie. W jego oczach niespodziewanie grają promienie słońca. Teraz, na sam koniec, zrobiła się piękna, złota jesień.
Zdjęcia
Mapa
Dróżniczka chodzi po lesie z koszykiem i zbiera grzyby. Patrzę na nią siedząc na brązowej, drewnianej ławce, na dworcu kolejowym w Wielanowie. Nadal kwitną tu kwiaty, mróz ich jeszcze nie ściął. Odjadę stąd, nim skończy się krótki, listopadowy dzień.
W nocy
Ta noc jest prawdziwa. Jej głębi nie umniejszają gwiazdy na niebie, ani zwodniczy księżyc świecący światłem odbitym. Nocne niebo - jak ludzie na ziemi. Niektórzy świecą światłem własnym, inni jedynie odbitym.
Przed wschodem słońca
Dolina Noteci jest szaro-niebiesko-sina. Deszcz nadal siąpi. Szklana pogoda, powietrze niebieskawe, jak od telewizorów. Ziąb nie jest dolegliwy.
W nocy
Pan Listopad ma ciemne oczy, w których szkli się deszcz. W jego włosach poczochrane kolorowe liście. Na skroniach mógłby bielić się szron – lecz nie dzisiaj. Płaszcz ma teraz czarny, rozpływający się w czarności nocy. Zaprasza mnie na długi spacer i odchodzimy razem w noc.
W dzień
Wszystko jest szare i nijakie. Takie jak zwykła szara, codzienność. Trudno wpaść w zachwyt nad zwyczajnością.
W nocy
Poprzez morze świateł i kwiatów płynę ciągnąc za sobą kolarzówkę. Pamiętam dobrze miejsce, w które chcę trafić. Mija czas.
W dzień
Chmury tańczą po niebie - jest gęsto i ciasno, jedna wchodzi na drugą, a niebo przecież takie szerokie… wystarczy tam miejsca dla wszystkich.
W nocy
Nie dzieje się zupełnie nic. Mijają godziny. Tak jak miesiące i lata. Cały czas ta sama noc i deszcz - ten sam. W butach od dawna mam już morko, ale nie marznę, bo... mam w sobie wiosnę.
W nocy
Przez okienko podaje mi kawę i ciastko. Czynne całodobowo, ale drzwi otworzy dopiero o 6 rano. Jest 3.51. Piję kawę schowana pod dachem rozpiętym nad dystrybutorami paliwa. Pada mocniej.
W dzień
Jestem na półmetku, w Łobżenicy. Na Orlenie grzeje grzejnik. Chłonę jego ciepło jak gąbka wodę. Piję gorącą herbatę. Nie spieszy mi się. Mam czas. Uśmiecham się pod nosem.
W nocy
100 km deszczu, 100 km nocy.
100/100 – więcej punktów tej nocy nie zdobędę. Dostałam maksa.
Popołudniem
Dojście do budynku stacji jest jak spacer plażą: sypki, żółty piasek. Budynek taki sam. Niski gruntowy peron też jest ten sam. Las na wyciągnięcie ręki. Czy ktoś widział Wielanowo? Nigdy tam nie byłam. Znam tylko tę stację, która jest schowana w lesie, gdzieś w oddaleniu od... rzeczywistości.
W nocy
Inne miejsca, inne rozświetlone cmentarze. Pod drzewem roztrzaskane czerwone serce. Jedno drzewo wcześniej…. biały znicz. Po raz pierwszy jest tu inaczej niż zwykle.
To tuż pod Charbowem, po prawej stronie drogi.
W dzień
Pociąg odjedzie o 15.40. Czas się kurczy… Spieszmy się kochać… „i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości, czy pierwsza jest ostatnia czy ostatnia pierwsza”
W nocy
Nie patrzę na godzinę. To niczego nie zmieni. Wiedza nie sprawi, że nagle stanie się jasno. W oknach palą się światła. O wy, ludzie!
Dlaczego jeszcze nie śpicie? – Jest środek nocy.
Dlaczego już nie śpicie? – Noc się jeszcze nie skończyła.
Przed wschodem słońca
Chłodno! Pan Listopad podaje mi zwiewny szal z szarej mgły. Przenika mnie d(r)eszcz.
W dzień
Czarne. Nie moje myśli, lecz miejsce. Miejscowość nazywa się „Czarne”. Kupuję rogala i wsiadam na rower. Wtedy pojawia się on: ból. Znalazł nowe miejsce, w lewej łydce. Ciągnie, gdy mięsień pracuje. Teraz, przez chwilę, będzie bolało – droga się zmienia, większy ruch. Więc jadę szybciej. Tak trzeba, aby to co nieprzyjemne nie trwało (zbyt) długo.
W nocy
U moich stóp morze światełek i kwiatów. Pada delikatnie deszcz. Pusto. Cicho. Jest środek nocy. Mój znicz jest biały, jak wszystkie za wyjątkiem trzech. Te są czerwone.
Wschód słońca
Agrafka nad Osiekiem n. Notecią. Tu i teraz słońce budzi się ze snu. Dachy domów w dolince. Wschód z pewnością jest piękny, jednak…. gdzieś wysoko, ponad morzem chmur. Właśnie kończy się deszcz, odchodzi razem z nocą. Po każdej nocy przyjedzie dzień, a po deszczu….
Wieczorem
Zachód słońca jest zjawiskowy. Oglądam go przez okno pociągu. Sen o Wielanowie dobiega końca.
Popołudniem
Wędrujemy tak przez pola i lasy, szary szal z mgieł schowałam do kieszeni. Listopad uśmiecha się do mnie. W jego oczach niespodziewanie grają promienie słońca. Teraz, na sam koniec, zrobiła się piękna, złota jesień.
Zdjęcia
Mapa
BBT (2)
Poniedziałek, 27 sierpnia 2018 Kategoria BBT, do 300, Kocia czytelnia
Km: | 285.30 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Po 4 godzinach dzwoni budzik. Spałam jak kamień. Czuję się wyspana. Na punkcie nie ma jedzenia. Parę osób nadal śpi. Chodzę szukając żarcia. Znajduję zabłąkane 2 banany. Zjadam. Piję też kawę i herbatę. Takie numery: kawa i herbata razem - tylko na ultramaratonach. Pora jechać. Jest blady świt, poniedziałek. Dzień dobry!
Jedzie się dziwnie. Bez energii. Opatów jest słoneczny. Zjadam zimną zupkę. Potem jest Majdan Królewski. Jechało się do niego ruchliwą DK 9. Nic miłego. Nigdy nie polubię tej drogi. Jest po prostu fatalna. TIRy ocierają się o mnie.
W Kolbuszowej odbicie z DK9, ale nadal ruch jest duży. Nie zauważam zmiany na lepsze. Niby omijamy Rzeszów, ale ruch mniejszy nie jest, w dodatku jest więcej górek. Punkt w Sędziszowie jest zamknięty. Właśnie zwijają namiot. W obsłudze miała być ekipa z Rowerowego Lublina. Teraz jednak nie ma tu już nikogo z nich. Wchodzę do Urzędu wysikać się. To wszystko. Ogarnia mnie złość. Kolega nie-zawodnik siedzi na ławce, ja jadę dalej. Jadąc wcinam batonika. Kilometry jakoś uciekają.
Wiele km dalej, w Brzozowie, jest czynny punkt prowadzony przez Koło Gospodyń Wiejskich. Jest tu, jak zawsze, bardzo sympatycznie. Jest wieczór gdy wyjeżdżamy z Brzozowa. Ścianka w mieście wchodzi gładko, mimo zmęczenia. Kiedy docieramy do Sanoka, jest już ciemno. Wieczorem ruch jest mniejszy. Drogi beznadziejne - jak zwykle. Chodniki też parszywe. Myślę sobie nawet, że tak długo, jak tutaj będzie okropnie, tak długo nie będzie dobrze w całym kraju. Sanok to dla mnie lustro Polski.
Z tego rozmyślania wyrywa mnie czyjś głos. Ktoś stoi z boku drogi z telefonem. Robi mi zdjęcie i coś mówi. To kibic wyścigu. Jest mi bardzo miło. Rozmawiamy chwilę. Potem dalej jedziemy przez pusty Sanok. Mijamy McD. W głowie nawet mam postój na jedzenie. To dlatego, że znowu jestem głodna. Od PK w Brzozowie wcale nie ujechałam daleko, ale mój organizm wyraźnie przyspieszył z przetwarzaniem jedzenia. McD odpuszczam, ale nie rezygnuję ze stacji Orlenu. Biorę soczek i puszkę z makrelą w sosie pomidorowym. Ryba, wiadomo…. pachnie. Pytam więc obsługę, czy mogę zjeść na miejscu. Śmiejąc się, pozwalają. Pewnie całkiem ciekawie jest pracować na takiej stacji. Różni klienci się trafiają. Niektórzy jedzą rybę. Kiedy wychodzę ze stacji, na zewnątrz jest kibic, którego spotkaliśmy chwilę wcześniej (zapomniałam jego imienia) razem ze swoją żoną, której imię zapamiętałam, by było wprost niesamowite: Larysa, w zdrobnieniu Larka. Mają zestawy z McD. Frytki, cola i jakaś kanapka z mięsem. Do mięsa nie mogę się zmusić, jednak frytki zjadam bardzo chętnie, popijając colą. Była ryba, były frytki i cola. Zabrakło tylko miękkiej bułeczki, chociaż, zaraz! W roli miękkiej buły wystąpiłam przecież ja.
Potem dojeżdżamy do ostatniego PK w Ustrzykach Dolnych. Tu zawsze jest dziwnie. Tu można spotkać prawdziwych zombie. Kiedy wchodzimy, przy kontuarze siedzi dwóch takich, którzy wyglądają mało żwawo. Jeden z nich mówi, że widzi podwójnie, może nawet potrójnie. W każdym razie, wielokrotnie. Robię mu ćwiczenie, prosząc, by policzył ilu nas tu siedzi. Liczy…. a ja go pytam, czy uwzględnił gościa leżącego pod stołem. Oczywiście nikt pod stołem nie leżał. Żartowałam. Noc żywych trupów.
Potem wpadł tu Andrzej Wewiórski. Sprawiał dobre wrażenie, człowieka pełnego energii. Jednak to było tylko wrażenie, bo on też był zombie. Siadł przy stole z boku sali i…. na długo zastygł w bezruchu. Do mety jeszcze jakieś 43 km. Czyli ok. 3 godziny jazdy po górach. A może drzemka? 25 minut.
Ciąg dalszy
Jedzie się dziwnie. Bez energii. Opatów jest słoneczny. Zjadam zimną zupkę. Potem jest Majdan Królewski. Jechało się do niego ruchliwą DK 9. Nic miłego. Nigdy nie polubię tej drogi. Jest po prostu fatalna. TIRy ocierają się o mnie.
W Kolbuszowej odbicie z DK9, ale nadal ruch jest duży. Nie zauważam zmiany na lepsze. Niby omijamy Rzeszów, ale ruch mniejszy nie jest, w dodatku jest więcej górek. Punkt w Sędziszowie jest zamknięty. Właśnie zwijają namiot. W obsłudze miała być ekipa z Rowerowego Lublina. Teraz jednak nie ma tu już nikogo z nich. Wchodzę do Urzędu wysikać się. To wszystko. Ogarnia mnie złość. Kolega nie-zawodnik siedzi na ławce, ja jadę dalej. Jadąc wcinam batonika. Kilometry jakoś uciekają.
Wiele km dalej, w Brzozowie, jest czynny punkt prowadzony przez Koło Gospodyń Wiejskich. Jest tu, jak zawsze, bardzo sympatycznie. Jest wieczór gdy wyjeżdżamy z Brzozowa. Ścianka w mieście wchodzi gładko, mimo zmęczenia. Kiedy docieramy do Sanoka, jest już ciemno. Wieczorem ruch jest mniejszy. Drogi beznadziejne - jak zwykle. Chodniki też parszywe. Myślę sobie nawet, że tak długo, jak tutaj będzie okropnie, tak długo nie będzie dobrze w całym kraju. Sanok to dla mnie lustro Polski.
Z tego rozmyślania wyrywa mnie czyjś głos. Ktoś stoi z boku drogi z telefonem. Robi mi zdjęcie i coś mówi. To kibic wyścigu. Jest mi bardzo miło. Rozmawiamy chwilę. Potem dalej jedziemy przez pusty Sanok. Mijamy McD. W głowie nawet mam postój na jedzenie. To dlatego, że znowu jestem głodna. Od PK w Brzozowie wcale nie ujechałam daleko, ale mój organizm wyraźnie przyspieszył z przetwarzaniem jedzenia. McD odpuszczam, ale nie rezygnuję ze stacji Orlenu. Biorę soczek i puszkę z makrelą w sosie pomidorowym. Ryba, wiadomo…. pachnie. Pytam więc obsługę, czy mogę zjeść na miejscu. Śmiejąc się, pozwalają. Pewnie całkiem ciekawie jest pracować na takiej stacji. Różni klienci się trafiają. Niektórzy jedzą rybę. Kiedy wychodzę ze stacji, na zewnątrz jest kibic, którego spotkaliśmy chwilę wcześniej (zapomniałam jego imienia) razem ze swoją żoną, której imię zapamiętałam, by było wprost niesamowite: Larysa, w zdrobnieniu Larka. Mają zestawy z McD. Frytki, cola i jakaś kanapka z mięsem. Do mięsa nie mogę się zmusić, jednak frytki zjadam bardzo chętnie, popijając colą. Była ryba, były frytki i cola. Zabrakło tylko miękkiej bułeczki, chociaż, zaraz! W roli miękkiej buły wystąpiłam przecież ja.
Potem dojeżdżamy do ostatniego PK w Ustrzykach Dolnych. Tu zawsze jest dziwnie. Tu można spotkać prawdziwych zombie. Kiedy wchodzimy, przy kontuarze siedzi dwóch takich, którzy wyglądają mało żwawo. Jeden z nich mówi, że widzi podwójnie, może nawet potrójnie. W każdym razie, wielokrotnie. Robię mu ćwiczenie, prosząc, by policzył ilu nas tu siedzi. Liczy…. a ja go pytam, czy uwzględnił gościa leżącego pod stołem. Oczywiście nikt pod stołem nie leżał. Żartowałam. Noc żywych trupów.
Potem wpadł tu Andrzej Wewiórski. Sprawiał dobre wrażenie, człowieka pełnego energii. Jednak to było tylko wrażenie, bo on też był zombie. Siadł przy stole z boku sali i…. na długo zastygł w bezruchu. Do mety jeszcze jakieś 43 km. Czyli ok. 3 godziny jazdy po górach. A może drzemka? 25 minut.
Ciąg dalszy
Trans Am Bike Race (35)
Piątek, 6 lipca 2018 Kategoria do 300, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 261.30 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1506m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kiedy się budzę wiem, że to ostatni dzień wyścigu. Jeszcze
dziś będę na mecie. Dziwna jest to świadomość. Pakuję się, zapalam światło na
mojej ostatniej poczcie – w końcu ono powinno się palić cały czas, zgasiłam je
wyłącznie na potrzeby swojego noclegu. Na zewnątrz jest jeszcze kompletnie
ciemno, 5 nad ranem. I od razu jest gorąco. Aż 24 stopnie... dzień zapowiada się ciężki...
Po 32 km docieram do Mineral. Jest wcześnie rano, kręcę się
tu chwilę w poszukiwaniu dinera. Dziś do zrobienia mam łącznie 261 km. Dobrze
by było zacząć od porządnego śniadania. Oczywiste jest dla mnie, że cały ten
odcinek przejadę dzisiaj. Choć wiem, że w Polsce są osoby, które zastanawiają
się, czy rozbiję to na dwa dni. Otóż… nie ma takiej możliwości. Z pomocą
jednego z mieszkańców miasteczka trafiam w miłe miejsce, w którym zjadam
pożywne śniadanie. Jestem gotowa by znów zmagać się z upałem i pagórkami.
Ten ostatni dzień obfituje w spotkania z kibicami. Pierwszą osobą, która wyjeżdża mi na spotkanie jest Holly. Przyjechała na wspaniałej tytanowej kolarzówce Lynskey, jaką sama bym chętnie miała! Potem spotykamy jeszcze jednego kibica i we trójkę idziemy na śniadanie.
Ten ostatni dzień obfituje w spotkania z kibicami. Pierwszą osobą, która wyjeżdża mi na spotkanie jest Holly. Przyjechała na wspaniałej tytanowej kolarzówce Lynskey, jaką sama bym chętnie miała! Potem spotykamy jeszcze jednego kibica i we trójkę idziemy na śniadanie.
Holly pyta na co mam
ochotę i kupuje mi cały zestaw pysznego jedzenia! Jedziemy potem jeszcze
kawałek razem i Holly wykręca na Richmond. Ja jadę dalej trasą. A trasa
prowadzi przez bardzo ładne tereny. W dodatku na bardzo długim odcinku wiedzie
wygodnymi drogami dla rowerów. Jadąc spotykam kolejnych kibiców. Już teraz,
choć przecież jeszcze cały czas jadę, składają mi gratulacje ukończenia
wyścigu.
Jest gorąco i duszno. To wszystko jednak się zmienia. Na niebie pojawiają się burzowe chmury. Burza rozkręca się szybko, jest wyjątkowo gwałtowna i trwa długo. Jakieś 20 minut stoję pod gęsto ulistnionym drzewem. Leje jak z cebra. Samochody ledwo jadą. Część z nich stoi na światłach awaryjnych, bo w sumie nie widać drogi. Cieszę się, że ruch samochodowy jest odseparowany od rowerowego. Kiedy deszcz przestaje przypominać ścianę wody i zamienia się w zwykły prysznic, jadę.
Jest gorąco i duszno. To wszystko jednak się zmienia. Na niebie pojawiają się burzowe chmury. Burza rozkręca się szybko, jest wyjątkowo gwałtowna i trwa długo. Jakieś 20 minut stoję pod gęsto ulistnionym drzewem. Leje jak z cebra. Samochody ledwo jadą. Część z nich stoi na światłach awaryjnych, bo w sumie nie widać drogi. Cieszę się, że ruch samochodowy jest odseparowany od rowerowego. Kiedy deszcz przestaje przypominać ścianę wody i zamienia się w zwykły prysznic, jadę.
Nie ma na co czekać, to już późne
popołudnie, a do mety brakuje jeszcze jakieś 47 km. Burza oczywiście nadal
trwa. Trasa idzie teraz lasem i tylko w jednym momencie boję się –
wtedy gdy pośród błyskawic przejeżdżam po moście nad Chickahominy River. Rzeka
jest szeroka i nagle jestem najwyższym punktem na otwartej przestrzeni.
Willamsburg to prawie meta, brakuje do niej już tylko 20 km. Można zacząć odliczanie. Miasteczko jest ładne. Kwitną tu kwiaty. Kwitnie również coś, co mocno mnie uczula. Niespodziewanie zaczynam bardzo mocno kaszleć. Kaszel jest tak mocny, że trudno mi złapać normalny oddech i muszę się na chwilę zatrzymać. Po wyjeździe z miasta, na szczęście, to wszystko mija bez śladu.
Pada cały czas i jest już ciemno. W deszczu jadę aż do samego końca. Nad York River, potem ścieżkami rowerowymi przez Yorktown (trochę się gubię, ale jak się dowiem potem na tych ścieżkach nie tylko ja się gubiłam) i ostatni podjazd na metę, pod Victory Monument.
Willamsburg to prawie meta, brakuje do niej już tylko 20 km. Można zacząć odliczanie. Miasteczko jest ładne. Kwitną tu kwiaty. Kwitnie również coś, co mocno mnie uczula. Niespodziewanie zaczynam bardzo mocno kaszleć. Kaszel jest tak mocny, że trudno mi złapać normalny oddech i muszę się na chwilę zatrzymać. Po wyjeździe z miasta, na szczęście, to wszystko mija bez śladu.
Pada cały czas i jest już ciemno. W deszczu jadę aż do samego końca. Nad York River, potem ścieżkami rowerowymi przez Yorktown (trochę się gubię, ale jak się dowiem potem na tych ścieżkach nie tylko ja się gubiłam) i ostatni podjazd na metę, pod Victory Monument.
W tych ostatnich chwilach,
zamiast radości, w głowie siedzi mi myśl, że przecież nie tak to sobie
wyobrażałam. Miałam wjechać na metę w piękny słoneczny dzień. Tymczasem jest to
późny wieczór, ciemno i deszcz, w dodatku nie mam pojęcia gdzie tu jest najbliższa poczta.
Mimo takich deszczowo-wieczornych okoliczności, na mecie czeka na mnie i wiwatuje całkiem pokaźny tłum ludzi! Tom Alford i John Sprock to dwie osoby, które otaczają mnie prawdziwą opieką. Robią zdjęcia, dają jedzenie i picie. Potem idziemy razem do restauracji na pizzę, a następnie Tom ładuje mnie i mój rower (zarówno ja jak i rower jesteśmy przemoczeni od deszczu) do swojego samochodu i zawozi do przykościelnego hotelu.
Mimo takich deszczowo-wieczornych okoliczności, na mecie czeka na mnie i wiwatuje całkiem pokaźny tłum ludzi! Tom Alford i John Sprock to dwie osoby, które otaczają mnie prawdziwą opieką. Robią zdjęcia, dają jedzenie i picie. Potem idziemy razem do restauracji na pizzę, a następnie Tom ładuje mnie i mój rower (zarówno ja jak i rower jesteśmy przemoczeni od deszczu) do swojego samochodu i zawozi do przykościelnego hotelu.
Dostaję od chłopaków czyste ubranie, które dla mnie załatwili i wspaniałe klapki z motywem amerykańskiej flagi. Dowiaduję się też, że Lech Kiedrowski, którego do końca próbowałam dorwać zameldował się na mecie zaledwie ok. 6 godzin przede mną. Tak niewiele zabrakło!
Mapa
Ciąg dalszy