BB Tour cz. 4
Poniedziałek, 25 sierpnia 2014 Kategoria do 350, Kocia czytelnia, BBT
Km: | 313.61 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dlaczego SOLO?
Zapisując się na BBT od początku wiedziałam, że interesuje mnie wyłącznie kategoria SOLO. Kategoria niewątpliwie trudniejsza, bo wymagająca nie tylko mocnych nóg, ale też odporności psychicznej. Bo to nie tylko jazda w pojedynkę, ale też samotne użeranie się z ewentualnymi awariami roweru, kontuzjami, pogodą, wiezienie ze sobą wszystkich niezbędnych narzędzi, samotne zwalczanie kryzysów, brak możliwości pogadania z zawodnikami podczas jazdy i spotykanie się z nimi tylko na punktach kontrolnych. 1008 kilometrów samotności. Potrafię jeździć sama. Nie boję się również samotnej jazdy w nocy. Trasy takie jak Poznań - Kraków, czy Poznań - Ełk (Poznań - Ełk), Zimna i deszczowa solowa trzysetka, czy udźwignięcie długiej, górzystej trasy we Włoszech, w dniu gdy Krzysztof mnie zostawił samą, pozwoliły mi upewnić się w przekonaniu, że również z tą trasą dam sobie radę. Ponadto przez te wszystkie lata zebrało się grono osób święcie wierzące w to, że niewiele potrafię, a moim jedynym talentem (rzekomo i tak wątpliwym) jest umiejętność wiezienia się na kole. No i jakby tego było mało – sporo miałam do przemyślenia. Tak długa trasa wydawała mi się ku temu wprost idealna.
Sprzeciw!
Szef wyścigu Robert Janik był zdecydowanie przeciwny mojemu pomysłowi. Gdy nalegałam na SOLO, po wielokroć pisał mi: "stanowczo odradzam!". Odradzał, ponieważ miał to być mój pierwszy start w BBT, no i w dodatku jestem kobietą. Radził, bym najpierw pojechała w kategorii OPEN, a na SOLO zdecydowała się ewentualnie w kolejnej edycji. Dotąd żadna dziewczyna nie rzuciła się na tak głęboką wodę, by od razu lecieć SOLO. Nie tak łatwo jest mnie jednak zbić z tropu i nalegałam tak długo, aż z kategorii OPEN (tam zostałam początkowo wrzucona) przeniesiono mnie do SOLO.
Prolog
Wszystko zaczyna się w piątek. Krzysztof też startuje (kategoria OPEN). Jedziemy rowerami na poznański dworzec kolejowy i czekamy na pociąg jadący do Świnoujścia. Na BBT jedzie nim mnóstwo osób. Są między innymi: Wilk, Blondas, Krzysztof Dziedzic, Marcin Nalazek i Hipki. Długa podróż w miłym towarzystwie mija mi bardzo szybko. Świnoujście wita nas chłodem, chyba zanosi się na deszcz. Niestety nie udaje się odebrać pakietów startowych przed odprawą i honorowym przejazdem przez miasto z masą krytyczną. Odprawa i przejazd zajmują dość sporo czasu. Cennego czasu, który powinien być wykorzystany przede wszystkim na odpoczynek. Między odprawą a jazdą przez miasto idziemy do McD. Podczas przejazdu honorowego trzymam się z tyłu. Nie lubię być w tłumie. Przez cały ten czas od odprawy aż do zakończenia przejazdu spotykam pełno znajomych. Są tu Klan i Irenka, Beata z WTRu, Janek Wesołowski, Edward Dąbrowski, Ania Zakens (przebrana za wiewiórkę – prawie jej nie poznałam!) :). Po przejeździe honorowym można wreszcie odebrać pakiety startowe.
Szczęśliwej drogi!
Zawodnicy z kategorii SOLO startują jako ostatni. Mój start przypada na 10.01. Jednak jadę na prom, z którego ruszymy w Polskę wcześnie. Widzę start wszystkich kolejnych grup. W ten sposób żegnam Irenkę i Klana, Eranis i Janka, Ola, Wąskiego, Krzysztofa, Bogusia Kramarczyka, Zdzisława Kalinowskiego. W końcu przychodzi również moja kolej! No to jadę. Ale nie długo. Torba, którą mam zawieszoną na kierownicy opada i przyciera o oponkę. No to stop i poprawiam. Wygląda na to, że za dużo do niej załadowałam. Przepakowuję się. Widzi to mnóstwo przechodniów. Mijają mnie kolejne (ostatnie już) osoby startujące w BBT. Tak oto, stojąc na chodniku z porozrzucanym dookoła majdanem, niefartownie zaczynam moją solówkę. Gdy jadę na pierwszy punkt kontrolny mija mnie auto BBT. Potwierdza się moje przypuszczenie – za mną nie ma już nikogo. Jestem najbardziej ostatnia ze wszystkich ostatnich ;). Obiecuję jednak jadącej w aucie Eli Dobrochowskiej, że się poprawię i na następnym punkcie nie będę ostatnia. Na PK w Płotach czekają już tylko na mnie, aby móc zacząć się zwijać. Jakie to straszne uczucie! WSZYSCY już tu byli!!
Luz
Moja torba na kierownicy luzuje się przy jeździe po nierównym, o torach kolejowych już nie wspominając. Wyprzedzam trzech chłopaków. Potem oni mnie doganiają i widzą jak stoję i morduję się z torbą. Jeden z nich pyta czy może pomóc, bo ma zipy! No ale niestety! Nie ma, że boli! Jadę SOLO. Nie wolno mi korzystać z pomocy innych. Ze smutnym uśmiechem mówię, że nie może mi pomóc. Luzującą się co chwilę torbę mocuję przy pomocy taśmy izolacyjnej, którą mam ze sobą. Totalna prowizorka. Ale prowizorki często są pancerne i trudno je zniszczyć. Ta też jest taka i wytrzymuje bez poprawek do końca. Jedyne co – mam utrudniony dostęp do torby.
Zaskoczona
Na punkt kontrolny nr 2 docieram już spokojniejsza. Nie jestem ostatnia – za mną parę osób. Ile? Około 4. Świetnie – nie muszę już czuć się winna, że czekają tylko na mnie. Na punkcie duże zaskoczenie – zastaję tu Eranis i Djtronika. Cóż oni tu robią o tej porze?! Przecież startowali znacznie przede mną! Na mój widok szybko się zwijają.
Źle! Wracaj!
Przelot do Piły – trzeciego punktu kontrolnego jest długi – prawie 100km. W międzyczasie, w Kaliszu Pomorskim wjeżdża się na DK nr 10. Boję się tej drogi. A to przecież dopiero pierwsza z tych okrytych złą sławą krajówek! Jednak nie jedzie się tu źle. Chyba trafiam w jakieś okno, bo ruch jest nieduży. Na 175 km trasy, w Mirosławcu, mijam dwójkę szosowców stojących tyłem do mnie przy drodze. Pozdrawiam ich i dopiero gdy są już za mną orientuję się, że byli to Eranis i Djtronik. Gdy docieram do Wałcza, zaczyna padać. Po chmurach widać, że raczej wielkiego deszczu nie będzie, więc bez zatrzymania i przebierania się jadę dalej. Tu dowiaduję się, że Wilk i Wax, którzy jadą razem, są już w Bydgoszczy, a ich średnia to prawie 33 km/h. Cisną chłopaki ostro! Chwilę się zamyślam i popełniam pierwszy drobny błąd nawigacyjny – na wyjeździe z miasta trzeba było odbić w prawo, a poleciałam prosto. Dla własnego dobra, by uniknąć większych wtop, zerkam na GPSa często. Błąd wykrywam po około 200 metrach i zawracam. Za mną jedzie jakiś chłopak. Źle! Wracaj! – Krzyczę do niego. Punkt w Pile mimo, że tak daleki od poprzedniego, jest zaopatrzony dość marnie. Sytuację ratuje Ania Zakens – pielęgniarka wyścigu i moja maratonowa koleżanka. - Z punktu w Drawsku wzięła tu kilka pysznych bułek. Dostaję jedną z nich.
„Leć Kocie i nie dotykaj ziemi!”
Z punktu w Pile wjeżdża się na duże rondo. Aby trafić we właściwy zjazd, okrążam je ze dwa razy. [Jak się dowiaduję już na mecie – nie tylko ja się tu zamotałam – świeżo upieczony rekordzista SOLO – Remik Ornowski też miał tu mały problem ;).] Powoli robi się szaro. Uruchamiam tylną lampkę i przednią (na początku w trybie mrugającym). Jedzie mi się dziwnie. Chyba…. zaczyna mi się chcieć spać! A to przecież jeszcze nawet nie trzysetny kilometr trasy. Niestety niewiele mogę z tą sennością zrobić. Muzyka na słuchawkach zaczyna mnie wkurzać (wyłączam zatem). Nie ma do kogo ust otworzyć. Nie ma nikogo, kto by zaczął zagadywać i wyciągać z tej senności. SOLO jest ciężkie. Czuję to po raz pierwszy. Czuję to ZDECYDOWANIE zbyt szybko! Gdy ruszałam z Piły Wąski żegnał mnie słowami: leć Kocie i nie dotykaj ziemi! Teraz razem z Olem mijają mnie, a ja się wlekę jak dżdżownica i czuję, że jeszcze trochę i zasnę.
Skrzaty
Bydgoszcz i Chata Skrzata to 306 km trasy i pierwszy duży punkt kontrolny. Można tu iść spać. Jednak mimo, że potrzebuję – nie idę. Boję się, że przez to znów będę ostatnia. To oczywiście jest błąd. Trzeba było zasnąć choć na chwilę i dać odpocząć umordowanemu walką z sennością organizmowi. Zamiast tego kiwam się na krześle i jem obiad. Obok siedzi Wąski. Dostaje swój obiad gdy ja swój już skończyłam. Podbieram mu jedną pyrkę. Potem powstaną o tym legendy ;). Z tej senności jest mi też mocno zimno. Trzęsę się. Dociera Eranis. Gadamy trochę. Generalnie nie bardzo mam ochotę jechać dalej, ale biorę się w garść i ruszam przed Eranis, Wąskim, Olkiem.
„Zależy pod jakim kątem!”
Do PK w Toruniu nie jest aż tak daleko – niecałe 70 km. Jadę w głęboką noc. Jest cicho i ciemno. Raz po raz przejeżdża jakieś auto. Naraz w tej nocy widzę papierową, białą wycinankę. Męska, szczupła dłoń podaje mi nożyczki. Nie widzę gościa, ale rozmawiamy o tej wycinance. Zastanawiamy się jak to powycinać. I wtedy mówię zupełnie głośno i wyraźnie: zależy pod jakim kątem! Mój własny głos budzi mnie z tego dziwacznego i absurdalnego półsnu w chwili gdy zjeżdżam z drogi w jakieś krzaki.
Tego już za wiele!
Postanawiam na najbliższym PK odpocząć, bo ta zabawa robi się coraz bardziej niebezpieczna. Następny PK to Bar na Rozdrożu w Toruniu. Przed budynkiem kręci się kilku zawodników. Są też rodzice Olka. Średnio kontaktuję i gdy mówią, że są z Torunia i czekają na syna, który zaraz powinien nadjechać zupełnie nie łączę faktów. Muszą mi powiedzieć wprost, że chodzi o Ola, bo sama bym na to nie wpadła ;). Przez szybę puka od środka Beata Tulimowska. Uśmiecha się. Wchodzę więc do ciepłego wnętrza. Biorę kawę, zupę pomidorową i frytki. Fantastyczny mix ;). Piję, jem i kładę głowę na stole. Nie da się! – Powtarzam to kilka razy. W międzyczasie pojawia się Wąski, chyba Olek i być może też Eranis. Potem kładę się na podłodze, ale jest mi zbyt twardo i ciągnie zimnem. Szybko wracam do stołu. Przy stołach śpi kilka osób. A więc nie tylko ja jestem senna? Nie zasypiam, ale takie polegiwanie z zamkniętymi oczami dobrze mi robi. Jest mi trochę lepiej, jadę więc dalej w ciemną noc.
Piotr Rebe Zieliński
Zanim docieram do Włocławka, zaczyna dnieć. Dzień zapowiada się szary. Najważniejsze dla mnie jednak jest to, że w końcu przestaje być ciemno! Gdy mijam zakłady azotowe, znowu łapie mnie senność. Aby nie dopuścić do ponownego zasypiania na rowerze, zatrzymuję się, wyjmuję aparat i robię fotkę. Na punkt kontrolny docieram z ulgą. Jest on świetnie zorganizowany, gości nas Rebe, jest już też Beata. Nie lada atrakcją jest wielka biała karta z autografami zawodników, którzy już tu byli. Swój podpis (imię i nazwisko) umieszczam i ja. Jedzenie jest dobre i bardzo urozmaicone, a pod dużym namiotem jest nie tylko stół, ale też łóżka polowe i koce. Można się trzepnąć w kompletnym ubraniu, nawet w butach! Tak właśnie robię. Ustawiam na budziku 20 minut. Gdy się budzę, czuje się dużo lepiej. Na łóżku obok śpi Wąski. Na punkcie są też Eranis i Olo. Wyjazd z Włocławka budzi mnie na dobre – to przejazd po kamiennym bruku. Super! O zaśnięciu nie ma mowy ;).
Doba
O 10.02 mija doba jak jadę. Szału ni ma ;). W dobę zrobiłam zaledwie 477,34 km. A miało być tak pięknie! Tuż przed Gąbinem pojawiają się lekkie górki. Obok idzie ścieżka rowerowa, którą jedzie jakiś duży rajd rowerowy obstawiony przez jadące ulicą motocykle i wozy straży pożarnej. Gąbin jest fajnym punktem. Są tu 2 duże namioty (w tym jeden ogrzewany) z łóżkami / leżakami. Jest jedzenie i kawa oraz herbata. Niedociągnięciem jest tymczasowy brak kubków. Nici z kawy / herbaty! Leżę chwilę w ogrzewanym namiocie. W sumie bardziej z lenistwa i chęci pogadania z kimś (są już Eranis i Djtronik) niż prawdziwego zmęczenia. Oni tu trochę śpią, więc nastawiam budzik i ja. Na 20 minut. Gdy dzwoni, wstaję od razu i jadę. Oni jeszcze śpią. Szybko się zbieram i jadę do następnego punktu w Żyrardowie. Zmagam się z kontuzją kostki. Ostrym kłującym bólem dokucza mi jeden z mięśni przyśrodkowych. Zaciskam zęby i oswajam ból.
Miękka buła
Tuż przed Sochaczewem kawałek trzeba pokonać DK50. To jakieś 2 km, ale fatalne, bo z bardzo dużym ruchem i bez pobocza. Potem trasa odbija już do samego Sochaczewa i wraca na DK50 za miastem. Aż strach. Dalej to już cały czas tak strasznie będzie? Na szczęście nie, bo jest pobocze. Linia je wyznaczająca została wymalowana białą farbą, ta farba jest dziwnie karbowana. Pewnie po to by każdy kierowca czuł, że zjeżdża na pobocze. Kierowca roweru szosowego odczuwa to w sposób straszny. Tarka przeokropna!! Przed Żyrardowem niebo jest ciemne od chmur. Zrywa się też silny wiatr (na szczęście w plecy). Widać, że zanosi się na ulewę. Ubieram deszczówkę, a gdy zaczyna lać i grzmieć, chowam się pod wiatą przystanku. Chwilę później dociera dwóch innych zawodników (spali przy stołach w Toruniu). Siedzimy pod wiatą we trójkę. Jeden z nich zakłada wodoodporne skarpetki i zabezpiecza je taśmą izolacyjną, by woda nie dostała się w nie od góry. Sprytne! Robię to samo :). Ulewa przechodzi w zwykły deszcz, ale jakoś nie chce nam się ruszyć. A przecież nie dzieje się nic strasznego i można by jechać! Siedzę i usiłuję się zebrać w sobie. Nijak mi to nie wychodzi. Oj, prawdziwa miękka buła ze mnie! To już pół godziny w plecy, a to nie jest wycieczka krajoznawcza, lecz wyścig! Chłopaki przejawiają jeszcze mniej entuzjazmu niż ja. Przełamuję się i mówię głośno, że jadę. Jak mówię głośno, to przecież nie wycofam się z tego i nie klapnę z powrotem na ławeczkę, prawda? ;). Prawda. Ruszam.
Zombie
W deszczu jedzie mi się dobrze. Nie przeszkadza mi on wcale, więc tym bardziej mam do siebie żal o ten stracony czas. Okazuje się też, że (z zupełnego przypadku) owijając skarpetki taśmą izolacyjną, zablokowałam ból mięśnia kostki. Zadziałało jak taśma rehabilitacyjna i już wiem, ze nie ściągnę tego z nogi aż do końca. Docieram do Żyrardowa, a tam same zombie. W pięknej dużej sali Centrum Kultury plączą się umęczeni zawodnicy. Mokrzy, poowijani w koce, kołdry i co tam jeszcze. Twarze mają poszarzałe, miny niewesołe. Nastroje też. Coś gadają o limicie czasu, czy warto dalej jechać. Że zimno i deszcz po ponad 550km nie pozwolą jej ukończyć. Nie wierzę w to co słyszę! Jest tu tak przygnębiająco, że aby nie załapać doła jem pospiesznie i piję. Na tym punkcie dają też prochy: magnez (biorę i łykam) oraz guaranę (biorę, nie łykam, chowam do plecaka – może się przyda, kto wie?). Obsługa jest wyjątkowo miła. Uciekam jednak stąd szybko i nie ryzykuję załapania doła.
Od Żyrardowa aż do samego końca jedzie mi się znakomicie. I gdyby nie jedna wtopa, to by było wprost pięknie, a było tak:
Edward
DK 50 okazała się ruchliwa, ale z poboczem, nie było więc źle. Okryte złą sławą okolice Grójca, o których tyle słyszałam nie były aż tak fatalne, a samo miasteczko ze starannie wypielęgnowanymi drzewkami bardzo mi się spodobało. Za Grójcem trasa prowadziła drogą równoległą do trasy S7. Ruch mały, jechało się super. To gdzieś tu, przed Białobrzegami dowiaduję się, że mój serdeczny kolega, Edward Dąbrowski miał wypadek. Odwiedzał stację paliw, by coś kupić i przejeżdżał przez kałużę. Była w niej dziura. Upadł na kamień i rozwalił staw biodrowy. Trafił do szpitala. To straszne.
Kontrola
W Białobrzegach jestem pod koniec dnia. Do jedzenia zbyt wiele tu nie ma, ale znajduję trochę ciasta piernikowego z punktu w Żyrardowie. Zjadam z apetytem. Chwilę gadam z innym solistą tu siedzącym (chyba nr 31). Na chwilę też wyłączają prąd. A na zewnątrz trwa jakiś koncert. Zbieram się. Przede mną jazda na Radom. Są tu drogi techniczne, którymi mamy jechać. Pilnuję więc mocno trasy w GPSie, by przypadkiem gdzieś źle nie zjechać. Trochę mota się tu grupa Basi Kwaśniewskiej. Nie mają nawigacji. Spotykam ich jak stoją i myślą co dalej robić. Jest już ciemno. Jadą za mną. Ściśle pilnuję, by trzymali do mnie odległość przynajmniej 100m, a gdy uznaję, że chyba są za blisko, zatrzymuję się nawet i puszczam ich przodem. W ten sposób mam kontrolę nad odległością. W Radomiu jadą inaczej niż ja (chyba), bo zupełnie znikają mi z oczu (byli akurat gdzieś za mną). Okolic Radomia nie wspominam źle.
Śpiąca królewno, dość już tego snu!!!
Za to potem jest wjazd na DK9 i jazda tą drogą do Iłży. Od dawna jest już ciemno. Droga do Iłży jest ruchliwa i bez pobocza. To prawdziwy koszmar. Iłża to moje zatracenie. Ilekroć myślę o BBT wracam do Iłży. Ileż bym dała by móc cofnąć czas!
Błąd nr 1:nie sprawdziłam lokalizacji motelu MOYA – dużego punktu kontrolnego ze spaniem i wymyśliłam sobie, że to gdzieś w centrum. Gdy jadąc trasą go nie znajduję, wpadam w panikę. Zatrzymuję się i na bardzo dużym powiększeniu w GPSie przeklikuję Iłżę. NIE MA MOTELU!!! Cholera!! I co teraz?? Jest mi zimno. Nie ma motelu. Co robić? Latam po tej Iłży jak wściekła. Rowerem i biegiem. Nic. W końcu ktoś jedzie. Od nas. Pytam go gdzie motel. Za miejscowością – odpowiada. Jadę więc za nim trzymając przepisową (nawet większą) odległość. Potem, w motelu mówił, że usiłował mnie zgubić, ale jechałam tak zawzięcie, że nie było to możliwe.
W motelu spotykam Klana i Irenkę, którzy skończyli spanie i zaraz jadą. Nie jestem senna wcale. Ta akcja z szukaniem motelu dodatkowo jeszcze mnie pobudziła.
Błąd nr 2: jest północ. Zjadam obiad i postanawiam (z rozsądku!!) iść spać, by resztę trasy zrobić już bez snu. Zastanawiam się czy warto spać teraz, bo senna nie jestem. No ale idę do pokoju i nastawiam budzik na 50 minut. Ale go NIE włączam. Zasypiam.............................
Budzi mnie przypadkowa rozmowa. Głos jakiegoś chłopaka. Zrywam się jak ostrzelana śrutem. Zlewam się zimnym potem. Mam przeczucie, że stało się coś niedobrego. Spoglądam na zegarek. Miałam spać do 01:50. A jest 04:30. Matko boska!!!! Położyłam trasę! Nie pobiję rekordu jedynej jak dotąd dziewczyny SOLO – Basi Chowaniec. Przespałam swój czas. No i to by było na tyle.
Wścieklizna
Rzucam przekleństwami, latam jak wściekła. Ogarniam się błyskawicznie. Kupuję 2 batoniki na drogę. Uruchamiam GPSa. Cała się trzęsę z nerwów. Wsiadam na rower i jadę. Jest przeraźliwie zimno. Tylko 8 stopni. DK9 planowałam robić w nocy. A ładuję się na nią wraz z zaczynającym się właśnie dniem. Pięknie! Spanie z rozsądku. Do diabła z całym tym rozsądkiem!! Rozsądek nie zawsze jest dobry. Czasem lepiej jednak zdać się na wyczucie. Wściekła jestem jak diabli. Jedzie mi się jednak cały czas dobrze. Tasuję się z zawodnikiem SOLO nr 31. Czuję wyraźnie, że mam więcej sił niż on. On szarpie i stąd to tasowanie. Ja jadę równiutko. Pojawiają się górki. Zupełnie mi one nie przeszkadzają. Ostrowiec Świętokrzyski, Opartów. Tu jeszcze się tasujemy. Na jednym z przystanków on się zatrzymuje i ja też. Chwilę gadamy. To Wojtek Chowaniec, brat Basi - mojej rekordzistki. Mówię mu więc głośno, że przyjechałam tu pobić jej rekord. Robię to specjalnie, by dodać sobie odwagi. Jadę dalej. Pogoda jest piękna. Szykuje się pełen słońca dzień. Tylko ten ruch taki wielki! Jedzie się przez to strasznie. DK9 ma swoje lepsze momenty z poboczem. Ma też jednak fragmenty takie, że włos się jeży na głowie i wtedy pozostaje modlitwa o to, aby to wszystko dobrze się skończyło...
Nasze dziewuchy
W nowej Dębie, w szkole, jest kolejny PK. Jem tu 2 porcje makaronu i jadę. Powoli zaczynam czuć ból ścięgien achillesa, zwłaszcza lewego. Mam też zdrętwiałe 3 palce lewej dłoni. Pewnie bojąc się samochodów zbyt kurczowo trzymałam kierownicę. Zrzucam ciepłe ciuchy, bo po porannym zimnie nie majuż śladu. Od momentu wyjazdu z Iłży narzucam sobie żelazną dyscyplinę. Zatrzymuję się wyłącznie na PK. Wyjątki są dwa: raz przed Rzeszowem, gdy padła bateria w GPSie i za Sanokiem w krzakach sikustop. Narzucam też odpowiednie tempo. Pilnuję pulsu i kadencji. Dzięki temu jedzie mi się lekko. Postanawiam jechać możliwie szybko (ale bez zajechania się!) dopóki jest względnie płasko. Przypuszczam, że w górach mocno zwolnię. Do Rzeszowa dojeżdżam w środku dnia, około 13.00. Docieram zjazdem do dużego ronda. Z góry widać, że całe rondo stoi szczelnie zatkane samochodami. Stoją też ulice dojazdowe. Nie poznaję siebie. Przeciskam się między autami. Czasem jadę normalnie, czasem jak na hulajnodze, ale przemieszczam się. Jazda przez miasto jest mocno nieprzyjemna. Tuż za miastem jest Zajazd Taurus i kolejny punkt kontrolny. Są tu owoce. To świetnie, bo akurat nadeszła taka pora, że mam na nie wielką ochotę. Zjadam tu praktycznie same owoce i piję kawę. W łazience znajduję na umywalce sudocrem. Aż się uśmiecham – nasze dziewuchy tu były!
Pomruczeć?
Za punktem DK 9 osiąga chyba szczyt swojej okropności. Ruch jest tak wielki, że aż boję się w niego włączyć. Czekam długą chwilę na choćby małą lukę. Potem jest wstrętna miejscowość o nazwie z tego co pamiętam, Boguchwała. Przez środek drogi idzie wysepka. Pasy ruchu są wąskie, a ruch ogromny. Tworzą się za mną korki, a silniki TIRów złowrogo za mną powarkują. Staram się nie zwariować i myśleć pozytywnie. Przypominam sobie, że przecież zawsze chciałam poprowadzić takiego TIRa i wydobyć ten głęboki dźwięk z jego silnika osobiście. Potem jest odbicie do Brzozowa i sam Brzozów. A tam trzeci od końca punkt kontrolny obsługiwany przez dziewczyny z Koła Gospodyń Wiejskich. Już ja wiem co dziewczyny z takich kół potrafią wyczarować za specjały! Oczywiście się nie mylę. Ciasto jest wprost przepyszne! Jedząc je aż mrużę oczy z rozkoszy (jako Kot, powinnam może i pomruczeć ;)). Robią mi nawet fotkę jak jem taka rozanielona. Aż żal stąd jechać. No ale trzeba. Dziewczyny zapraszają na ten punkt przy okazji kolejnej edycji BBT.
Miłość, która boli
Za Brzozowem góry zaczynają się na dobre. Już przejazd przez miasteczko to niezły podjazd. W Sanoku szosa jest w fatalnym stanie – dziurawa, frezowana, z koleinami. Jednak jestem tu poza godzinami szczytu i ruch jest znośny. Kolejny podjazd to Lesko. Długi. Zpewnym zaskoczeniem zauważam, że podjazdy idą mi leciutko i…. wcale się nie wlekę (a przecież przypuszczałam, że w górach mocno zwolnię!). Co więcej nie zawsze używam najlżejszych biegów. Pod koniec podjazdu w Lesku mija mnie auto. Chłopak w nim siedzący krzyczy, że ładnie jadę i że to jeszcze tylko kawałek. Jedzie mi się świetnie. Gdyby tylko nie te bolące ścięgna, to by było wprost znakomicie. Senna nie jestem wcale. Czuję się bardzo dobrze. Ekipa wspierająca mnie smsowo jest zaniepokojona moją kontuzją. Proponują nawet bym zwolniła trochę. Mowy nie ma! Staram się izolować ból, oswajać go. Do pewnego stopnia jest to wykonalne. Najgorzej jest po zjazdach, gdy znów trzeba zacząć kręcić. Wtedy ostry kłujący ból lewego achillesa idzie aż w piętę. Cóż poradzić? Miłość do długich tras, jak każda inna miłość, czasem sprawia ból i przynosi cierpienie. 5 km przed punktem w Ustrzykach Dolnych mija mnie auto wyścigu. Pytają czy czegoś potrzebuję. Pytam tylko ile do punktu :). Z auta tego wysiada jakiś zawodnik, numeru nie pamiętam.
Ze znieczuleniem
Na punkcie w Ustrzykach Dolnych jest Ania – pielęgniarka wyścigu. Dowiaduje się o mojej kontuzji i podaje mi dwie tabletki przeciwbólowe. Radzi zapić to słodzoną kawą. Robię co każe. Od Ani i pozostałych osób z punktu wiem, że czasowo do mety mam jakieś 3 godziny. Jest 19.25. Choćbym i miała się od teraz czołgać na brzuchu, wiem już, że zrobię nowy kobiecy rekord trasy w kategorii SOLO. Na samą myśl uśmiecham się do siebie. Uśmiech jednak zaraz schodzi z moich ust, gdy przypominam sobie Iłżę. Ta radość (niestety!) nie będzie pełna. Na punkcie pytają mnie czy poczekam tu na kogoś, by kogoś mieć w zasięgu wzroku na tej ostatniej prostej. Dziwię się. Przez całą trasę jestem SOLO. Na nikogo się nie oglądałam. Tu nie robię wyjątku. Gdy tylko kończę jeść i pić, ubieram się ciepło i jadę. Wyjazd z U. Dolnych to szarówka szybko przechodząca w noc. Droga jest praktycznie zupełnie pusta. Dwa razy wylatują za mną puszczone luzem psy. Mija mnie kilka samochodów.
Bieszczady
Chyba nigdzie niebo nie jest tak czarne i pełne gwiazd jak tutaj. Nie sposób ich policzyć. Są ich pewnie miliony. Meta jest o krok. Docieram na nią o 22.35. I tak po 60 godzinach i 35 minutach kończę swoją najdłuższą w życiu solówkę, łącznie 1015,61km. Mój pierwszy BBT.
FOTKI
Zapisując się na BBT od początku wiedziałam, że interesuje mnie wyłącznie kategoria SOLO. Kategoria niewątpliwie trudniejsza, bo wymagająca nie tylko mocnych nóg, ale też odporności psychicznej. Bo to nie tylko jazda w pojedynkę, ale też samotne użeranie się z ewentualnymi awariami roweru, kontuzjami, pogodą, wiezienie ze sobą wszystkich niezbędnych narzędzi, samotne zwalczanie kryzysów, brak możliwości pogadania z zawodnikami podczas jazdy i spotykanie się z nimi tylko na punktach kontrolnych. 1008 kilometrów samotności. Potrafię jeździć sama. Nie boję się również samotnej jazdy w nocy. Trasy takie jak Poznań - Kraków, czy Poznań - Ełk (Poznań - Ełk), Zimna i deszczowa solowa trzysetka, czy udźwignięcie długiej, górzystej trasy we Włoszech, w dniu gdy Krzysztof mnie zostawił samą, pozwoliły mi upewnić się w przekonaniu, że również z tą trasą dam sobie radę. Ponadto przez te wszystkie lata zebrało się grono osób święcie wierzące w to, że niewiele potrafię, a moim jedynym talentem (rzekomo i tak wątpliwym) jest umiejętność wiezienia się na kole. No i jakby tego było mało – sporo miałam do przemyślenia. Tak długa trasa wydawała mi się ku temu wprost idealna.
Sprzeciw!
Szef wyścigu Robert Janik był zdecydowanie przeciwny mojemu pomysłowi. Gdy nalegałam na SOLO, po wielokroć pisał mi: "stanowczo odradzam!". Odradzał, ponieważ miał to być mój pierwszy start w BBT, no i w dodatku jestem kobietą. Radził, bym najpierw pojechała w kategorii OPEN, a na SOLO zdecydowała się ewentualnie w kolejnej edycji. Dotąd żadna dziewczyna nie rzuciła się na tak głęboką wodę, by od razu lecieć SOLO. Nie tak łatwo jest mnie jednak zbić z tropu i nalegałam tak długo, aż z kategorii OPEN (tam zostałam początkowo wrzucona) przeniesiono mnie do SOLO.
Prolog
Wszystko zaczyna się w piątek. Krzysztof też startuje (kategoria OPEN). Jedziemy rowerami na poznański dworzec kolejowy i czekamy na pociąg jadący do Świnoujścia. Na BBT jedzie nim mnóstwo osób. Są między innymi: Wilk, Blondas, Krzysztof Dziedzic, Marcin Nalazek i Hipki. Długa podróż w miłym towarzystwie mija mi bardzo szybko. Świnoujście wita nas chłodem, chyba zanosi się na deszcz. Niestety nie udaje się odebrać pakietów startowych przed odprawą i honorowym przejazdem przez miasto z masą krytyczną. Odprawa i przejazd zajmują dość sporo czasu. Cennego czasu, który powinien być wykorzystany przede wszystkim na odpoczynek. Między odprawą a jazdą przez miasto idziemy do McD. Podczas przejazdu honorowego trzymam się z tyłu. Nie lubię być w tłumie. Przez cały ten czas od odprawy aż do zakończenia przejazdu spotykam pełno znajomych. Są tu Klan i Irenka, Beata z WTRu, Janek Wesołowski, Edward Dąbrowski, Ania Zakens (przebrana za wiewiórkę – prawie jej nie poznałam!) :). Po przejeździe honorowym można wreszcie odebrać pakiety startowe.
Szczęśliwej drogi!
Zawodnicy z kategorii SOLO startują jako ostatni. Mój start przypada na 10.01. Jednak jadę na prom, z którego ruszymy w Polskę wcześnie. Widzę start wszystkich kolejnych grup. W ten sposób żegnam Irenkę i Klana, Eranis i Janka, Ola, Wąskiego, Krzysztofa, Bogusia Kramarczyka, Zdzisława Kalinowskiego. W końcu przychodzi również moja kolej! No to jadę. Ale nie długo. Torba, którą mam zawieszoną na kierownicy opada i przyciera o oponkę. No to stop i poprawiam. Wygląda na to, że za dużo do niej załadowałam. Przepakowuję się. Widzi to mnóstwo przechodniów. Mijają mnie kolejne (ostatnie już) osoby startujące w BBT. Tak oto, stojąc na chodniku z porozrzucanym dookoła majdanem, niefartownie zaczynam moją solówkę. Gdy jadę na pierwszy punkt kontrolny mija mnie auto BBT. Potwierdza się moje przypuszczenie – za mną nie ma już nikogo. Jestem najbardziej ostatnia ze wszystkich ostatnich ;). Obiecuję jednak jadącej w aucie Eli Dobrochowskiej, że się poprawię i na następnym punkcie nie będę ostatnia. Na PK w Płotach czekają już tylko na mnie, aby móc zacząć się zwijać. Jakie to straszne uczucie! WSZYSCY już tu byli!!
Luz
Moja torba na kierownicy luzuje się przy jeździe po nierównym, o torach kolejowych już nie wspominając. Wyprzedzam trzech chłopaków. Potem oni mnie doganiają i widzą jak stoję i morduję się z torbą. Jeden z nich pyta czy może pomóc, bo ma zipy! No ale niestety! Nie ma, że boli! Jadę SOLO. Nie wolno mi korzystać z pomocy innych. Ze smutnym uśmiechem mówię, że nie może mi pomóc. Luzującą się co chwilę torbę mocuję przy pomocy taśmy izolacyjnej, którą mam ze sobą. Totalna prowizorka. Ale prowizorki często są pancerne i trudno je zniszczyć. Ta też jest taka i wytrzymuje bez poprawek do końca. Jedyne co – mam utrudniony dostęp do torby.
Zaskoczona
Na punkt kontrolny nr 2 docieram już spokojniejsza. Nie jestem ostatnia – za mną parę osób. Ile? Około 4. Świetnie – nie muszę już czuć się winna, że czekają tylko na mnie. Na punkcie duże zaskoczenie – zastaję tu Eranis i Djtronika. Cóż oni tu robią o tej porze?! Przecież startowali znacznie przede mną! Na mój widok szybko się zwijają.
Źle! Wracaj!
Przelot do Piły – trzeciego punktu kontrolnego jest długi – prawie 100km. W międzyczasie, w Kaliszu Pomorskim wjeżdża się na DK nr 10. Boję się tej drogi. A to przecież dopiero pierwsza z tych okrytych złą sławą krajówek! Jednak nie jedzie się tu źle. Chyba trafiam w jakieś okno, bo ruch jest nieduży. Na 175 km trasy, w Mirosławcu, mijam dwójkę szosowców stojących tyłem do mnie przy drodze. Pozdrawiam ich i dopiero gdy są już za mną orientuję się, że byli to Eranis i Djtronik. Gdy docieram do Wałcza, zaczyna padać. Po chmurach widać, że raczej wielkiego deszczu nie będzie, więc bez zatrzymania i przebierania się jadę dalej. Tu dowiaduję się, że Wilk i Wax, którzy jadą razem, są już w Bydgoszczy, a ich średnia to prawie 33 km/h. Cisną chłopaki ostro! Chwilę się zamyślam i popełniam pierwszy drobny błąd nawigacyjny – na wyjeździe z miasta trzeba było odbić w prawo, a poleciałam prosto. Dla własnego dobra, by uniknąć większych wtop, zerkam na GPSa często. Błąd wykrywam po około 200 metrach i zawracam. Za mną jedzie jakiś chłopak. Źle! Wracaj! – Krzyczę do niego. Punkt w Pile mimo, że tak daleki od poprzedniego, jest zaopatrzony dość marnie. Sytuację ratuje Ania Zakens – pielęgniarka wyścigu i moja maratonowa koleżanka. - Z punktu w Drawsku wzięła tu kilka pysznych bułek. Dostaję jedną z nich.
„Leć Kocie i nie dotykaj ziemi!”
Z punktu w Pile wjeżdża się na duże rondo. Aby trafić we właściwy zjazd, okrążam je ze dwa razy. [Jak się dowiaduję już na mecie – nie tylko ja się tu zamotałam – świeżo upieczony rekordzista SOLO – Remik Ornowski też miał tu mały problem ;).] Powoli robi się szaro. Uruchamiam tylną lampkę i przednią (na początku w trybie mrugającym). Jedzie mi się dziwnie. Chyba…. zaczyna mi się chcieć spać! A to przecież jeszcze nawet nie trzysetny kilometr trasy. Niestety niewiele mogę z tą sennością zrobić. Muzyka na słuchawkach zaczyna mnie wkurzać (wyłączam zatem). Nie ma do kogo ust otworzyć. Nie ma nikogo, kto by zaczął zagadywać i wyciągać z tej senności. SOLO jest ciężkie. Czuję to po raz pierwszy. Czuję to ZDECYDOWANIE zbyt szybko! Gdy ruszałam z Piły Wąski żegnał mnie słowami: leć Kocie i nie dotykaj ziemi! Teraz razem z Olem mijają mnie, a ja się wlekę jak dżdżownica i czuję, że jeszcze trochę i zasnę.
Skrzaty
Bydgoszcz i Chata Skrzata to 306 km trasy i pierwszy duży punkt kontrolny. Można tu iść spać. Jednak mimo, że potrzebuję – nie idę. Boję się, że przez to znów będę ostatnia. To oczywiście jest błąd. Trzeba było zasnąć choć na chwilę i dać odpocząć umordowanemu walką z sennością organizmowi. Zamiast tego kiwam się na krześle i jem obiad. Obok siedzi Wąski. Dostaje swój obiad gdy ja swój już skończyłam. Podbieram mu jedną pyrkę. Potem powstaną o tym legendy ;). Z tej senności jest mi też mocno zimno. Trzęsę się. Dociera Eranis. Gadamy trochę. Generalnie nie bardzo mam ochotę jechać dalej, ale biorę się w garść i ruszam przed Eranis, Wąskim, Olkiem.
„Zależy pod jakim kątem!”
Do PK w Toruniu nie jest aż tak daleko – niecałe 70 km. Jadę w głęboką noc. Jest cicho i ciemno. Raz po raz przejeżdża jakieś auto. Naraz w tej nocy widzę papierową, białą wycinankę. Męska, szczupła dłoń podaje mi nożyczki. Nie widzę gościa, ale rozmawiamy o tej wycinance. Zastanawiamy się jak to powycinać. I wtedy mówię zupełnie głośno i wyraźnie: zależy pod jakim kątem! Mój własny głos budzi mnie z tego dziwacznego i absurdalnego półsnu w chwili gdy zjeżdżam z drogi w jakieś krzaki.
Tego już za wiele!
Postanawiam na najbliższym PK odpocząć, bo ta zabawa robi się coraz bardziej niebezpieczna. Następny PK to Bar na Rozdrożu w Toruniu. Przed budynkiem kręci się kilku zawodników. Są też rodzice Olka. Średnio kontaktuję i gdy mówią, że są z Torunia i czekają na syna, który zaraz powinien nadjechać zupełnie nie łączę faktów. Muszą mi powiedzieć wprost, że chodzi o Ola, bo sama bym na to nie wpadła ;). Przez szybę puka od środka Beata Tulimowska. Uśmiecha się. Wchodzę więc do ciepłego wnętrza. Biorę kawę, zupę pomidorową i frytki. Fantastyczny mix ;). Piję, jem i kładę głowę na stole. Nie da się! – Powtarzam to kilka razy. W międzyczasie pojawia się Wąski, chyba Olek i być może też Eranis. Potem kładę się na podłodze, ale jest mi zbyt twardo i ciągnie zimnem. Szybko wracam do stołu. Przy stołach śpi kilka osób. A więc nie tylko ja jestem senna? Nie zasypiam, ale takie polegiwanie z zamkniętymi oczami dobrze mi robi. Jest mi trochę lepiej, jadę więc dalej w ciemną noc.
Piotr Rebe Zieliński
Zanim docieram do Włocławka, zaczyna dnieć. Dzień zapowiada się szary. Najważniejsze dla mnie jednak jest to, że w końcu przestaje być ciemno! Gdy mijam zakłady azotowe, znowu łapie mnie senność. Aby nie dopuścić do ponownego zasypiania na rowerze, zatrzymuję się, wyjmuję aparat i robię fotkę. Na punkt kontrolny docieram z ulgą. Jest on świetnie zorganizowany, gości nas Rebe, jest już też Beata. Nie lada atrakcją jest wielka biała karta z autografami zawodników, którzy już tu byli. Swój podpis (imię i nazwisko) umieszczam i ja. Jedzenie jest dobre i bardzo urozmaicone, a pod dużym namiotem jest nie tylko stół, ale też łóżka polowe i koce. Można się trzepnąć w kompletnym ubraniu, nawet w butach! Tak właśnie robię. Ustawiam na budziku 20 minut. Gdy się budzę, czuje się dużo lepiej. Na łóżku obok śpi Wąski. Na punkcie są też Eranis i Olo. Wyjazd z Włocławka budzi mnie na dobre – to przejazd po kamiennym bruku. Super! O zaśnięciu nie ma mowy ;).
Doba
O 10.02 mija doba jak jadę. Szału ni ma ;). W dobę zrobiłam zaledwie 477,34 km. A miało być tak pięknie! Tuż przed Gąbinem pojawiają się lekkie górki. Obok idzie ścieżka rowerowa, którą jedzie jakiś duży rajd rowerowy obstawiony przez jadące ulicą motocykle i wozy straży pożarnej. Gąbin jest fajnym punktem. Są tu 2 duże namioty (w tym jeden ogrzewany) z łóżkami / leżakami. Jest jedzenie i kawa oraz herbata. Niedociągnięciem jest tymczasowy brak kubków. Nici z kawy / herbaty! Leżę chwilę w ogrzewanym namiocie. W sumie bardziej z lenistwa i chęci pogadania z kimś (są już Eranis i Djtronik) niż prawdziwego zmęczenia. Oni tu trochę śpią, więc nastawiam budzik i ja. Na 20 minut. Gdy dzwoni, wstaję od razu i jadę. Oni jeszcze śpią. Szybko się zbieram i jadę do następnego punktu w Żyrardowie. Zmagam się z kontuzją kostki. Ostrym kłującym bólem dokucza mi jeden z mięśni przyśrodkowych. Zaciskam zęby i oswajam ból.
Miękka buła
Tuż przed Sochaczewem kawałek trzeba pokonać DK50. To jakieś 2 km, ale fatalne, bo z bardzo dużym ruchem i bez pobocza. Potem trasa odbija już do samego Sochaczewa i wraca na DK50 za miastem. Aż strach. Dalej to już cały czas tak strasznie będzie? Na szczęście nie, bo jest pobocze. Linia je wyznaczająca została wymalowana białą farbą, ta farba jest dziwnie karbowana. Pewnie po to by każdy kierowca czuł, że zjeżdża na pobocze. Kierowca roweru szosowego odczuwa to w sposób straszny. Tarka przeokropna!! Przed Żyrardowem niebo jest ciemne od chmur. Zrywa się też silny wiatr (na szczęście w plecy). Widać, że zanosi się na ulewę. Ubieram deszczówkę, a gdy zaczyna lać i grzmieć, chowam się pod wiatą przystanku. Chwilę później dociera dwóch innych zawodników (spali przy stołach w Toruniu). Siedzimy pod wiatą we trójkę. Jeden z nich zakłada wodoodporne skarpetki i zabezpiecza je taśmą izolacyjną, by woda nie dostała się w nie od góry. Sprytne! Robię to samo :). Ulewa przechodzi w zwykły deszcz, ale jakoś nie chce nam się ruszyć. A przecież nie dzieje się nic strasznego i można by jechać! Siedzę i usiłuję się zebrać w sobie. Nijak mi to nie wychodzi. Oj, prawdziwa miękka buła ze mnie! To już pół godziny w plecy, a to nie jest wycieczka krajoznawcza, lecz wyścig! Chłopaki przejawiają jeszcze mniej entuzjazmu niż ja. Przełamuję się i mówię głośno, że jadę. Jak mówię głośno, to przecież nie wycofam się z tego i nie klapnę z powrotem na ławeczkę, prawda? ;). Prawda. Ruszam.
Zombie
W deszczu jedzie mi się dobrze. Nie przeszkadza mi on wcale, więc tym bardziej mam do siebie żal o ten stracony czas. Okazuje się też, że (z zupełnego przypadku) owijając skarpetki taśmą izolacyjną, zablokowałam ból mięśnia kostki. Zadziałało jak taśma rehabilitacyjna i już wiem, ze nie ściągnę tego z nogi aż do końca. Docieram do Żyrardowa, a tam same zombie. W pięknej dużej sali Centrum Kultury plączą się umęczeni zawodnicy. Mokrzy, poowijani w koce, kołdry i co tam jeszcze. Twarze mają poszarzałe, miny niewesołe. Nastroje też. Coś gadają o limicie czasu, czy warto dalej jechać. Że zimno i deszcz po ponad 550km nie pozwolą jej ukończyć. Nie wierzę w to co słyszę! Jest tu tak przygnębiająco, że aby nie załapać doła jem pospiesznie i piję. Na tym punkcie dają też prochy: magnez (biorę i łykam) oraz guaranę (biorę, nie łykam, chowam do plecaka – może się przyda, kto wie?). Obsługa jest wyjątkowo miła. Uciekam jednak stąd szybko i nie ryzykuję załapania doła.
Od Żyrardowa aż do samego końca jedzie mi się znakomicie. I gdyby nie jedna wtopa, to by było wprost pięknie, a było tak:
Edward
DK 50 okazała się ruchliwa, ale z poboczem, nie było więc źle. Okryte złą sławą okolice Grójca, o których tyle słyszałam nie były aż tak fatalne, a samo miasteczko ze starannie wypielęgnowanymi drzewkami bardzo mi się spodobało. Za Grójcem trasa prowadziła drogą równoległą do trasy S7. Ruch mały, jechało się super. To gdzieś tu, przed Białobrzegami dowiaduję się, że mój serdeczny kolega, Edward Dąbrowski miał wypadek. Odwiedzał stację paliw, by coś kupić i przejeżdżał przez kałużę. Była w niej dziura. Upadł na kamień i rozwalił staw biodrowy. Trafił do szpitala. To straszne.
Kontrola
W Białobrzegach jestem pod koniec dnia. Do jedzenia zbyt wiele tu nie ma, ale znajduję trochę ciasta piernikowego z punktu w Żyrardowie. Zjadam z apetytem. Chwilę gadam z innym solistą tu siedzącym (chyba nr 31). Na chwilę też wyłączają prąd. A na zewnątrz trwa jakiś koncert. Zbieram się. Przede mną jazda na Radom. Są tu drogi techniczne, którymi mamy jechać. Pilnuję więc mocno trasy w GPSie, by przypadkiem gdzieś źle nie zjechać. Trochę mota się tu grupa Basi Kwaśniewskiej. Nie mają nawigacji. Spotykam ich jak stoją i myślą co dalej robić. Jest już ciemno. Jadą za mną. Ściśle pilnuję, by trzymali do mnie odległość przynajmniej 100m, a gdy uznaję, że chyba są za blisko, zatrzymuję się nawet i puszczam ich przodem. W ten sposób mam kontrolę nad odległością. W Radomiu jadą inaczej niż ja (chyba), bo zupełnie znikają mi z oczu (byli akurat gdzieś za mną). Okolic Radomia nie wspominam źle.
Śpiąca królewno, dość już tego snu!!!
Za to potem jest wjazd na DK9 i jazda tą drogą do Iłży. Od dawna jest już ciemno. Droga do Iłży jest ruchliwa i bez pobocza. To prawdziwy koszmar. Iłża to moje zatracenie. Ilekroć myślę o BBT wracam do Iłży. Ileż bym dała by móc cofnąć czas!
Błąd nr 1:nie sprawdziłam lokalizacji motelu MOYA – dużego punktu kontrolnego ze spaniem i wymyśliłam sobie, że to gdzieś w centrum. Gdy jadąc trasą go nie znajduję, wpadam w panikę. Zatrzymuję się i na bardzo dużym powiększeniu w GPSie przeklikuję Iłżę. NIE MA MOTELU!!! Cholera!! I co teraz?? Jest mi zimno. Nie ma motelu. Co robić? Latam po tej Iłży jak wściekła. Rowerem i biegiem. Nic. W końcu ktoś jedzie. Od nas. Pytam go gdzie motel. Za miejscowością – odpowiada. Jadę więc za nim trzymając przepisową (nawet większą) odległość. Potem, w motelu mówił, że usiłował mnie zgubić, ale jechałam tak zawzięcie, że nie było to możliwe.
W motelu spotykam Klana i Irenkę, którzy skończyli spanie i zaraz jadą. Nie jestem senna wcale. Ta akcja z szukaniem motelu dodatkowo jeszcze mnie pobudziła.
Błąd nr 2: jest północ. Zjadam obiad i postanawiam (z rozsądku!!) iść spać, by resztę trasy zrobić już bez snu. Zastanawiam się czy warto spać teraz, bo senna nie jestem. No ale idę do pokoju i nastawiam budzik na 50 minut. Ale go NIE włączam. Zasypiam.............................
Budzi mnie przypadkowa rozmowa. Głos jakiegoś chłopaka. Zrywam się jak ostrzelana śrutem. Zlewam się zimnym potem. Mam przeczucie, że stało się coś niedobrego. Spoglądam na zegarek. Miałam spać do 01:50. A jest 04:30. Matko boska!!!! Położyłam trasę! Nie pobiję rekordu jedynej jak dotąd dziewczyny SOLO – Basi Chowaniec. Przespałam swój czas. No i to by było na tyle.
Wścieklizna
Rzucam przekleństwami, latam jak wściekła. Ogarniam się błyskawicznie. Kupuję 2 batoniki na drogę. Uruchamiam GPSa. Cała się trzęsę z nerwów. Wsiadam na rower i jadę. Jest przeraźliwie zimno. Tylko 8 stopni. DK9 planowałam robić w nocy. A ładuję się na nią wraz z zaczynającym się właśnie dniem. Pięknie! Spanie z rozsądku. Do diabła z całym tym rozsądkiem!! Rozsądek nie zawsze jest dobry. Czasem lepiej jednak zdać się na wyczucie. Wściekła jestem jak diabli. Jedzie mi się jednak cały czas dobrze. Tasuję się z zawodnikiem SOLO nr 31. Czuję wyraźnie, że mam więcej sił niż on. On szarpie i stąd to tasowanie. Ja jadę równiutko. Pojawiają się górki. Zupełnie mi one nie przeszkadzają. Ostrowiec Świętokrzyski, Opartów. Tu jeszcze się tasujemy. Na jednym z przystanków on się zatrzymuje i ja też. Chwilę gadamy. To Wojtek Chowaniec, brat Basi - mojej rekordzistki. Mówię mu więc głośno, że przyjechałam tu pobić jej rekord. Robię to specjalnie, by dodać sobie odwagi. Jadę dalej. Pogoda jest piękna. Szykuje się pełen słońca dzień. Tylko ten ruch taki wielki! Jedzie się przez to strasznie. DK9 ma swoje lepsze momenty z poboczem. Ma też jednak fragmenty takie, że włos się jeży na głowie i wtedy pozostaje modlitwa o to, aby to wszystko dobrze się skończyło...
Nasze dziewuchy
W nowej Dębie, w szkole, jest kolejny PK. Jem tu 2 porcje makaronu i jadę. Powoli zaczynam czuć ból ścięgien achillesa, zwłaszcza lewego. Mam też zdrętwiałe 3 palce lewej dłoni. Pewnie bojąc się samochodów zbyt kurczowo trzymałam kierownicę. Zrzucam ciepłe ciuchy, bo po porannym zimnie nie majuż śladu. Od momentu wyjazdu z Iłży narzucam sobie żelazną dyscyplinę. Zatrzymuję się wyłącznie na PK. Wyjątki są dwa: raz przed Rzeszowem, gdy padła bateria w GPSie i za Sanokiem w krzakach sikustop. Narzucam też odpowiednie tempo. Pilnuję pulsu i kadencji. Dzięki temu jedzie mi się lekko. Postanawiam jechać możliwie szybko (ale bez zajechania się!) dopóki jest względnie płasko. Przypuszczam, że w górach mocno zwolnię. Do Rzeszowa dojeżdżam w środku dnia, około 13.00. Docieram zjazdem do dużego ronda. Z góry widać, że całe rondo stoi szczelnie zatkane samochodami. Stoją też ulice dojazdowe. Nie poznaję siebie. Przeciskam się między autami. Czasem jadę normalnie, czasem jak na hulajnodze, ale przemieszczam się. Jazda przez miasto jest mocno nieprzyjemna. Tuż za miastem jest Zajazd Taurus i kolejny punkt kontrolny. Są tu owoce. To świetnie, bo akurat nadeszła taka pora, że mam na nie wielką ochotę. Zjadam tu praktycznie same owoce i piję kawę. W łazience znajduję na umywalce sudocrem. Aż się uśmiecham – nasze dziewuchy tu były!
Pomruczeć?
Za punktem DK 9 osiąga chyba szczyt swojej okropności. Ruch jest tak wielki, że aż boję się w niego włączyć. Czekam długą chwilę na choćby małą lukę. Potem jest wstrętna miejscowość o nazwie z tego co pamiętam, Boguchwała. Przez środek drogi idzie wysepka. Pasy ruchu są wąskie, a ruch ogromny. Tworzą się za mną korki, a silniki TIRów złowrogo za mną powarkują. Staram się nie zwariować i myśleć pozytywnie. Przypominam sobie, że przecież zawsze chciałam poprowadzić takiego TIRa i wydobyć ten głęboki dźwięk z jego silnika osobiście. Potem jest odbicie do Brzozowa i sam Brzozów. A tam trzeci od końca punkt kontrolny obsługiwany przez dziewczyny z Koła Gospodyń Wiejskich. Już ja wiem co dziewczyny z takich kół potrafią wyczarować za specjały! Oczywiście się nie mylę. Ciasto jest wprost przepyszne! Jedząc je aż mrużę oczy z rozkoszy (jako Kot, powinnam może i pomruczeć ;)). Robią mi nawet fotkę jak jem taka rozanielona. Aż żal stąd jechać. No ale trzeba. Dziewczyny zapraszają na ten punkt przy okazji kolejnej edycji BBT.
Miłość, która boli
Za Brzozowem góry zaczynają się na dobre. Już przejazd przez miasteczko to niezły podjazd. W Sanoku szosa jest w fatalnym stanie – dziurawa, frezowana, z koleinami. Jednak jestem tu poza godzinami szczytu i ruch jest znośny. Kolejny podjazd to Lesko. Długi. Zpewnym zaskoczeniem zauważam, że podjazdy idą mi leciutko i…. wcale się nie wlekę (a przecież przypuszczałam, że w górach mocno zwolnię!). Co więcej nie zawsze używam najlżejszych biegów. Pod koniec podjazdu w Lesku mija mnie auto. Chłopak w nim siedzący krzyczy, że ładnie jadę i że to jeszcze tylko kawałek. Jedzie mi się świetnie. Gdyby tylko nie te bolące ścięgna, to by było wprost znakomicie. Senna nie jestem wcale. Czuję się bardzo dobrze. Ekipa wspierająca mnie smsowo jest zaniepokojona moją kontuzją. Proponują nawet bym zwolniła trochę. Mowy nie ma! Staram się izolować ból, oswajać go. Do pewnego stopnia jest to wykonalne. Najgorzej jest po zjazdach, gdy znów trzeba zacząć kręcić. Wtedy ostry kłujący ból lewego achillesa idzie aż w piętę. Cóż poradzić? Miłość do długich tras, jak każda inna miłość, czasem sprawia ból i przynosi cierpienie. 5 km przed punktem w Ustrzykach Dolnych mija mnie auto wyścigu. Pytają czy czegoś potrzebuję. Pytam tylko ile do punktu :). Z auta tego wysiada jakiś zawodnik, numeru nie pamiętam.
Ze znieczuleniem
Na punkcie w Ustrzykach Dolnych jest Ania – pielęgniarka wyścigu. Dowiaduje się o mojej kontuzji i podaje mi dwie tabletki przeciwbólowe. Radzi zapić to słodzoną kawą. Robię co każe. Od Ani i pozostałych osób z punktu wiem, że czasowo do mety mam jakieś 3 godziny. Jest 19.25. Choćbym i miała się od teraz czołgać na brzuchu, wiem już, że zrobię nowy kobiecy rekord trasy w kategorii SOLO. Na samą myśl uśmiecham się do siebie. Uśmiech jednak zaraz schodzi z moich ust, gdy przypominam sobie Iłżę. Ta radość (niestety!) nie będzie pełna. Na punkcie pytają mnie czy poczekam tu na kogoś, by kogoś mieć w zasięgu wzroku na tej ostatniej prostej. Dziwię się. Przez całą trasę jestem SOLO. Na nikogo się nie oglądałam. Tu nie robię wyjątku. Gdy tylko kończę jeść i pić, ubieram się ciepło i jadę. Wyjazd z U. Dolnych to szarówka szybko przechodząca w noc. Droga jest praktycznie zupełnie pusta. Dwa razy wylatują za mną puszczone luzem psy. Mija mnie kilka samochodów.
Bieszczady
Chyba nigdzie niebo nie jest tak czarne i pełne gwiazd jak tutaj. Nie sposób ich policzyć. Są ich pewnie miliony. Meta jest o krok. Docieram na nią o 22.35. I tak po 60 godzinach i 35 minutach kończę swoją najdłuższą w życiu solówkę, łącznie 1015,61km. Mój pierwszy BBT.
FOTKI
komentarze
Czytam i czytam i twierdzę że niektórzy rowerzyści powinni pisać książki o swoich wyprawach. Uważam że Ty tez powinnaś, olał bym wtedy literaturę wojenną i czytał bym tylko relacje z wypraw rowerowych.
Ludzie, którzy się godzą na taka "samotność" w rowerowaniu to prawdziwi twardziele oczywiście twardziele nie tylko fizyczni ale przede wszystkim psychiczni...
Wielkie gratulacje i Tobie i Wszystkim Dziewczynom startującym w maratonach to wielki wyczyn...
PS:
Ja próbuję za rok BBT ale jako że jestem jeźdźcem wyłącznie terenowy jadę na rowerze MTB więc bez rewelacji... Liczy się tylko droga...
Pozdrowerek z Elbląga... kbialy2002 - 12:34 środa, 18 lutego 2015 | linkuj
Ludzie, którzy się godzą na taka "samotność" w rowerowaniu to prawdziwi twardziele oczywiście twardziele nie tylko fizyczni ale przede wszystkim psychiczni...
Wielkie gratulacje i Tobie i Wszystkim Dziewczynom startującym w maratonach to wielki wyczyn...
PS:
Ja próbuję za rok BBT ale jako że jestem jeźdźcem wyłącznie terenowy jadę na rowerze MTB więc bez rewelacji... Liczy się tylko droga...
Pozdrowerek z Elbląga... kbialy2002 - 12:34 środa, 18 lutego 2015 | linkuj
Wielkie gratulacje.Zaskoczyłaś mnie zupełnie startem w kategorii solo.Relacja jak zawsze doskonała.Wpadam tu często,tak po cichu.
GoralNizinny - 19:51 niedziela, 14 września 2014 | linkuj
Szalona , twarda dziewczyna :) Szacun i gratulacje :)
Trendix - 20:37 środa, 10 września 2014 | linkuj
Wiedziałem, że tak to się skończy :))
Gratulacje, wielkie gratulacje! rmk - 19:26 czwartek, 4 września 2014 | linkuj
Gratulacje, wielkie gratulacje! rmk - 19:26 czwartek, 4 września 2014 | linkuj
Gratulacje, wiem po sobie jak ciężko z kontuzją jechać.
dodoelk - 12:56 poniedziałek, 1 września 2014 | linkuj
Zacznę od krótkiego: gratuluję wyniku!
To jest chyba najbardziej oryginalny sposób udowodnienia "ludziom", że nie potrzebujesz się wozić na kole, jaki byłbym w stanie sobie wyobrazić...
Widzę, że w zajeździe w Iłży coś dziwnego unosiło się w powietrzu, bo nie tylko Ty przysnęłaś. Albo obsługa hotelu potajemnie wyłączała budziki.
W Żyrardowie wpuścili Was do środka? My siedzieliśmy wcześnie rano (6:00?) na zewnątrz, na krzesełkach...
A Boguchwała to fajna miejscowość. Jest tam MDK, gdzie miałem swój pierwszy (i jedyny) w życiu turniej tańca towarzyskiego jako siedmiolatek, i jest basen, do którego jechało się rowerem (3,5 km... było jak wieczność!). Więc ja sobie wypraszam. (PS. Podczas naszego powrotu z BBT właśnie tutaj PKS przy wyprzedzaniu o mało nie potrącił Hipci) Hipek - 07:38 poniedziałek, 1 września 2014 | linkuj
To jest chyba najbardziej oryginalny sposób udowodnienia "ludziom", że nie potrzebujesz się wozić na kole, jaki byłbym w stanie sobie wyobrazić...
Widzę, że w zajeździe w Iłży coś dziwnego unosiło się w powietrzu, bo nie tylko Ty przysnęłaś. Albo obsługa hotelu potajemnie wyłączała budziki.
W Żyrardowie wpuścili Was do środka? My siedzieliśmy wcześnie rano (6:00?) na zewnątrz, na krzesełkach...
A Boguchwała to fajna miejscowość. Jest tam MDK, gdzie miałem swój pierwszy (i jedyny) w życiu turniej tańca towarzyskiego jako siedmiolatek, i jest basen, do którego jechało się rowerem (3,5 km... było jak wieczność!). Więc ja sobie wypraszam. (PS. Podczas naszego powrotu z BBT właśnie tutaj PKS przy wyprzedzaniu o mało nie potrącił Hipci) Hipek - 07:38 poniedziałek, 1 września 2014 | linkuj
Samo czytanie tej relacji wymaga wytrzymałości psychicznej. ;)
"Mój pierwszy BBT. " - czyli oficjalnie potwierdzasz, że będą kolejne? :> Wszak do pobicia jest jeszcze jeden kobiecy rekord... ;)) mors - 21:27 niedziela, 31 sierpnia 2014 | linkuj
"Mój pierwszy BBT. " - czyli oficjalnie potwierdzasz, że będą kolejne? :> Wszak do pobicia jest jeszcze jeden kobiecy rekord... ;)) mors - 21:27 niedziela, 31 sierpnia 2014 | linkuj
Wielki podziw dla Twojej zarówno kondycji fizycznej, ale przede wszystkim wytrzymałości psychicznej!! Wiele osób może uczyć się od Ciebie wiary we własne mozliwości i uporu w dążeniu do celu. Masz Kocie ogromną charyzmę i bardzo mnie zainspirowałaś.Wielokrotnie myslałam o BBT w kategorii solo i wydawało mi się to nieosiągalnym wyzwaniem, niesamowitą chimerą, z którą ciężko się zmierzyć.Ja bałam się na to zdecydować. Udowodniłaś, że kobiety mają silną osobowość i mogą pokonać wszelkie trudności samodzielnie i realizować swoje cele jakie tylko sobie postawią.Niesamowita z Ciebie dziewczyna!!!/ Co tu więcej pisać :) Dałaś czadu!!
jagoda79 - 18:03 niedziela, 31 sierpnia 2014 | linkuj
Gratuluje! świetna relacja, emocje przekazane w sposób wyśmienity, nawet mi ciśnienie podskoczyło przy czytaniu o zaspaniu ;D Wielki szacunek dla Ciebie, ale też dla wszystkich uczestników wyścigu, może kiedyś i ja stanę na starcie choć droga bardzo daleka. Kusi strasznie, coraz bardziej z każdą czytaną relacją. Prawdziwy sprawdzian umiejętności ale przede wszystkim psychiki.
piotrkol - 17:24 niedziela, 31 sierpnia 2014 | linkuj
Walka z samym sobą - to właśnie kwintesencja takich wymagających maratonów; żeby to przejechać każdy musi solidnie w tyłek dostać (i w przenośni i dosłownie ;)). A w tej sprawnie przejechanej końcówce, gdy większość ludzi właśnie coraz bardziej zwalnia - widać efekty naszej bardzo górskiej wyprawy
wilk - 15:12 niedziela, 31 sierpnia 2014 | linkuj
Bardzo dobrze napisana relacja, trzymająca w napięciu. Gdy wspominasz o zaspaniu czytelnikowi aż zapiera dech!
Gratuluję sukcesu. michuss - 10:59 niedziela, 31 sierpnia 2014 | linkuj
Gratuluję sukcesu. michuss - 10:59 niedziela, 31 sierpnia 2014 | linkuj
Fantastyczna relacja, czytałam z zapartych tchem. Gratuluję raz jeszcze tego wyczynu, tym bardziej, że w kategorii solo !!!. Podziwiam szczerze i cieszę się, że mogłam śledzić Twoje zmagania z trasą i dopingować esemesowo. Wielki wyczyn !!! :) Jesteś niesamowita :) Trzymam kciuki za szybką regenerację Achillesów :))))
starszapani - 10:41 niedziela, 31 sierpnia 2014 | linkuj
Wielkie gratulacje! Jestem w wielkim szoku tego jak walczyłaś ze sobą na tej dłuuuugiej trasie - relację rewelacyjnie się czyta, z emocjami :)
sebekfireman - 22:28 sobota, 30 sierpnia 2014 | linkuj
G R A T U L A C J E !!
TO co zrobiłaś jest niesamowite... jesteś WIELKA !!! anetkas - 19:16 sobota, 30 sierpnia 2014 | linkuj
TO co zrobiłaś jest niesamowite... jesteś WIELKA !!! anetkas - 19:16 sobota, 30 sierpnia 2014 | linkuj
Ktoś kiedyś powiedział że jazda rowerem (długodystansowa) to nie tylko siła fizyczna ale przede wszystkim siła woli !!!!
Masz jedno i drugie !!!
Gratulacje !!! Jurek57 - 19:10 sobota, 30 sierpnia 2014 | linkuj
Masz jedno i drugie !!!
Gratulacje !!! Jurek57 - 19:10 sobota, 30 sierpnia 2014 | linkuj
Kociaku. Siedzę i myślę czy potrafię napisać coś odpowiedniego by wyrazić mój olbrzymi podziw dla Ciebie za tę trasę, za tę SOLÓWKĘ! Dokonałaś czegoś niewyobrażalnego i fantastycznego, coś czego nie potrafię sobie nawet wyobrazić.
Gratuluję z całego serca. Jesteś niesamowita!!! lea - 18:04 sobota, 30 sierpnia 2014 | linkuj
Gratuluję z całego serca. Jesteś niesamowita!!! lea - 18:04 sobota, 30 sierpnia 2014 | linkuj
wielki szacun za BBT, świetna relacja jak zwykle. Jesteś nie do zdarcia :) Jak achillesy po odpoczynku?
mandraghora - 17:24 sobota, 30 sierpnia 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!