MRDP 2021 (2)
Poniedziałek, 23 sierpnia 2021 Kategoria MRDP 2021, Kocia czytelnia, do 350
Km: | 325.60 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 15:54 | km/h: | 20.48 |
Pr. maks.: | 41.30 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1403m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Budzę się po 5 godzinach snu. Czuję się dobrze. Ksiądz
jeszcze śpi, więc nie widzimy się już więcej. Zbieram swoje graty, schodzę do
kuchni i robię sobie herbatę oraz zjadam resztkę wczorajszych pierogów, jest
04:49. Potem biorę rower i wychodzę. Od samego początku lekko czuję lewego
Achillesa. To zły znak i wiem, że na coś takiego trzeba reagować od razu. Jeśli
nie zrobię nic, to będzie tylko gorzej, a to niechybnie doprowadzi do DNF, bo z
ostrym stanem zapalnym nie zrobię już nic. Na dobry początek krzywię zatem
stopę piętą dośrodkowo. Jest lepiej. Tzn. nadal czuję, że mam to ścięgno, ale
nie idzie to dalej. Czuję też nabite mięśnie ud. Normalna sprawa. Po kilku
dniach przejdzie / przyzwyczaję się / polubię.
Po 40 km jazdy docieram do Krynek. Jest to 6 punkt kontrolny. Wysyłam obowiązkowego smsa na relację SMS i wbijam do sklepu. Kupuję pączki. Pączki na ULTRA są super. Słodkie oraz tłuste. Kaloryczne - i o to chodzi.
Droga krajowa od Bobrowników na Zarzeczany nie jest straszna. Kolejka tirów jest długa, ale w przeciwną stronę.
Hajnówka to na dziś to 130 km trasy. Postój na Orlenie. Jedzenie i picie. Poza tym staram się załatwić worek na śmieci, by szczelnie zabezpieczyć śpiwór przed deszczem. Pani, która mnie obsługuje mówi, że nie ma worka i nie może mi dać. Czuję lekkie zniecierpliwienie. Wyciągam czarno-złotą, imienną kartę klubową i macham jej nią przed oczyma, pytając spokojnie: jest pani pewna? W tym momencie wszystko się zmienia. Worek oczywiście jest!
Czy jestem zadowolona?
No jasne, że tak!
Czy coś jeszcze może dla mnie zrobić?
Nie, wszystko już w porządku.
Biorę zapiekankę, kawę, worek oraz drobne zakupy i siadam przy stoliku.
Gdzieś w drodze na przeprawę promową przez Bug spotykam Krzyśka Wlazło. Jestem zaskoczona, nie spodziewałam się, że się jeszcze spotkamy. Tymczasem jedzie on bardzo powoli i z łatwością go doganiam. Okazuje się, że co do minionej nocy – miałam rację. Senność jednak wróciła. Kolega spędził tę noc w stogu siana, do Krynek dojechać mu się nie udało. Noc była zimna, więc musiał się coraz mocniej zakopywać w słomie. Koniec końców regeneracja niestety bliska zeru. Opowiadam o dobrym spaniu na plebanii. Ta noc pod dachem faktycznie dała mi sporo. Tym bardziej, że dziś nie jest zbyt ciepło i wieje, a popołudniem ma rozpocząć się długotrwały opad deszczu.
Przed przeprawą promową spotykam jadących z naprzeciwka ludzi z gravelowego maratonu „Wschód 2021”. A krótko przed przeprawą pojawia się zupełnie niespodziewanie Obis! Mówi, że specjalnie wyjechał mi na spotkanie i pyta, czy jestem zaskoczona - bo chciał mnie zaskoczyć! Udało mu się pierwszorzędnie! Nigdy w życiu bym się nie spodziewała go spotkać jakieś 500 km od Poznania. Gada do mnie różne rzeczy – nie wszystko rejestruję. W tym pyta, czy jestem może obrażona. Jestem przede wszystkim w ciężkim szoku i jest to zdecydowanie dominujące uczucie. Potem płyniemy razem promem (201 km dzisiejszego dnia). Jest tu też chyba Krzysiek Wlazło i parę innych osób z MRDP. Obis siedzi obok mnie na promie. Gada do mnie, a ja w tym czasie chyba liczę trasę na dziś i zjadam kabanosa. Nie pamiętam dokładnie. Staram się robić kilka rzeczy jednocześnie, by nie marnować czasu.
Po wyjściu z promu jest kawałek po terenie. Obis jedzie to razem ze mną, a potem się żegna. Uczucie zaskoczenia jednak jeszcze ze mną pozostaje. Na najbliższe kilometry.
Zaczyna lekko padać deszcz. Zupełnie niewinnie i tak delikatnie! Aż trudno mi uwierzyć, w to co ma nastąpić. Będzie padało / lało przez najbliższe… 400 km. Nie wiem o tym teraz. Ale nawet gdybym wiedziała – czy to cokolwiek by zmieniło? Pierwsze krople poczułam już na promie. Teraz jest ich tak jakby więcej. Pod sklepem ubieram strój deszczowy. Dostaję na telefon bardzo dużo wiadomości o tym deszczu. Że będzie padać mocno i długo. Zakładam nogawki, wełniane skarpetki, kurtkę deszczową, spodnie deszczowe, osłonkę na kask. Wiatrówka i lekkie skarpetki wędrują do torby podsiodłowej. Nie wiem jeszcze, że zostaną tam już do samego końca maratonu… Teraz właśnie wyścig z czasem zaczyna się na dobre.
To jest ten moment.
Do startu gotowi?.... START!
Janów Podlaski (227 km na dziś). Pada i leje na zmianę. Buty i skarpetki dawno utopione, ale zimno mi jeszcze nie jest. Minimalistyczny Orlen. Nic jadalnego na ciepło tu nie ma. W jakiejś burgerowni biorę frytki i zapiekankę x 2. Raz na miejscu i raz na wynos (na wieczór i jutrzejszy poranek). Rower moknie na zewnątrz. Jest tak szaro i tak pada, jakby miało tak zostać już na zawsze.
Do Terespola (261 km) docieram w strugach deszczu i o zmierzchu. Jest oczywiste, że tę noc muszę spędzić pod jakimś dachem. To już będzie druga taka noc i niniejszym mój plan i ambitnie zrobiona rozpiska noclegów na dziko biorą w łeb. Na jakimś przystanku autobusowym za Terespolem siadam i dłubię w necie, szukając hotelu. On musi być we Włodawie, jakieś 64 km stąd. Udaje mi się zarezerwować miejsce w hotelu, jest to Gościniec Podkowa.
Nie mam wspomnień z drogi do Włodawy innych niż ciemność i nieustający deszcz. Sama Włodawa płynie deszczową rzeką. Leje nieprawdopodobnie mocno. Wyciągam telefon, by namierzyć hotel. Po drodze na mieście widzę 2 naszych. Wyglądają na ledwo żywych. Na szczęście hotel nie jest daleko od trasy. Docieram tam krótko przed północą i od razu zaliczam nieprzyjemne spięcie z właścicielem. Nie pozwala zabrać mi roweru do pokoju. Jestem cała przemoczona. W torbach na rowerze mam wszystko: kosmetyki, lekarstwa, ubrania, jedzenie. Naprawdę – średnio mi się uśmiecha tego wszystkiego teraz szukać i rozpakowywać po ciemku, w deszczu i zimnie. Nie bardzo mam też ochotę zostawiać rower w pomieszczeniu, do którego dostęp może mieć z ulicy praktycznie każdy. Dochodzi do ostrej wymiany zdań i niewiele brakuje, bym pojechała dalej w ciemną, deszczową noc. Ostatecznie jednak zostaję.
W pokoju rozwieszam kompletnie mokre ubrania i idę pod prysznic. Potem jedzenie (zimna zapiekanka z Janowa), krótka rozmowa przez Messenger i idę spać, jest godzina 00:12. Na liczniku 325,6 km.
Ciąg dalszy
Po 40 km jazdy docieram do Krynek. Jest to 6 punkt kontrolny. Wysyłam obowiązkowego smsa na relację SMS i wbijam do sklepu. Kupuję pączki. Pączki na ULTRA są super. Słodkie oraz tłuste. Kaloryczne - i o to chodzi.
Droga krajowa od Bobrowników na Zarzeczany nie jest straszna. Kolejka tirów jest długa, ale w przeciwną stronę.
Hajnówka to na dziś to 130 km trasy. Postój na Orlenie. Jedzenie i picie. Poza tym staram się załatwić worek na śmieci, by szczelnie zabezpieczyć śpiwór przed deszczem. Pani, która mnie obsługuje mówi, że nie ma worka i nie może mi dać. Czuję lekkie zniecierpliwienie. Wyciągam czarno-złotą, imienną kartę klubową i macham jej nią przed oczyma, pytając spokojnie: jest pani pewna? W tym momencie wszystko się zmienia. Worek oczywiście jest!
Czy jestem zadowolona?
No jasne, że tak!
Czy coś jeszcze może dla mnie zrobić?
Nie, wszystko już w porządku.
Biorę zapiekankę, kawę, worek oraz drobne zakupy i siadam przy stoliku.
Gdzieś w drodze na przeprawę promową przez Bug spotykam Krzyśka Wlazło. Jestem zaskoczona, nie spodziewałam się, że się jeszcze spotkamy. Tymczasem jedzie on bardzo powoli i z łatwością go doganiam. Okazuje się, że co do minionej nocy – miałam rację. Senność jednak wróciła. Kolega spędził tę noc w stogu siana, do Krynek dojechać mu się nie udało. Noc była zimna, więc musiał się coraz mocniej zakopywać w słomie. Koniec końców regeneracja niestety bliska zeru. Opowiadam o dobrym spaniu na plebanii. Ta noc pod dachem faktycznie dała mi sporo. Tym bardziej, że dziś nie jest zbyt ciepło i wieje, a popołudniem ma rozpocząć się długotrwały opad deszczu.
Przed przeprawą promową spotykam jadących z naprzeciwka ludzi z gravelowego maratonu „Wschód 2021”. A krótko przed przeprawą pojawia się zupełnie niespodziewanie Obis! Mówi, że specjalnie wyjechał mi na spotkanie i pyta, czy jestem zaskoczona - bo chciał mnie zaskoczyć! Udało mu się pierwszorzędnie! Nigdy w życiu bym się nie spodziewała go spotkać jakieś 500 km od Poznania. Gada do mnie różne rzeczy – nie wszystko rejestruję. W tym pyta, czy jestem może obrażona. Jestem przede wszystkim w ciężkim szoku i jest to zdecydowanie dominujące uczucie. Potem płyniemy razem promem (201 km dzisiejszego dnia). Jest tu też chyba Krzysiek Wlazło i parę innych osób z MRDP. Obis siedzi obok mnie na promie. Gada do mnie, a ja w tym czasie chyba liczę trasę na dziś i zjadam kabanosa. Nie pamiętam dokładnie. Staram się robić kilka rzeczy jednocześnie, by nie marnować czasu.
Po wyjściu z promu jest kawałek po terenie. Obis jedzie to razem ze mną, a potem się żegna. Uczucie zaskoczenia jednak jeszcze ze mną pozostaje. Na najbliższe kilometry.
Zaczyna lekko padać deszcz. Zupełnie niewinnie i tak delikatnie! Aż trudno mi uwierzyć, w to co ma nastąpić. Będzie padało / lało przez najbliższe… 400 km. Nie wiem o tym teraz. Ale nawet gdybym wiedziała – czy to cokolwiek by zmieniło? Pierwsze krople poczułam już na promie. Teraz jest ich tak jakby więcej. Pod sklepem ubieram strój deszczowy. Dostaję na telefon bardzo dużo wiadomości o tym deszczu. Że będzie padać mocno i długo. Zakładam nogawki, wełniane skarpetki, kurtkę deszczową, spodnie deszczowe, osłonkę na kask. Wiatrówka i lekkie skarpetki wędrują do torby podsiodłowej. Nie wiem jeszcze, że zostaną tam już do samego końca maratonu… Teraz właśnie wyścig z czasem zaczyna się na dobre.
To jest ten moment.
Do startu gotowi?.... START!
Janów Podlaski (227 km na dziś). Pada i leje na zmianę. Buty i skarpetki dawno utopione, ale zimno mi jeszcze nie jest. Minimalistyczny Orlen. Nic jadalnego na ciepło tu nie ma. W jakiejś burgerowni biorę frytki i zapiekankę x 2. Raz na miejscu i raz na wynos (na wieczór i jutrzejszy poranek). Rower moknie na zewnątrz. Jest tak szaro i tak pada, jakby miało tak zostać już na zawsze.
Do Terespola (261 km) docieram w strugach deszczu i o zmierzchu. Jest oczywiste, że tę noc muszę spędzić pod jakimś dachem. To już będzie druga taka noc i niniejszym mój plan i ambitnie zrobiona rozpiska noclegów na dziko biorą w łeb. Na jakimś przystanku autobusowym za Terespolem siadam i dłubię w necie, szukając hotelu. On musi być we Włodawie, jakieś 64 km stąd. Udaje mi się zarezerwować miejsce w hotelu, jest to Gościniec Podkowa.
Nie mam wspomnień z drogi do Włodawy innych niż ciemność i nieustający deszcz. Sama Włodawa płynie deszczową rzeką. Leje nieprawdopodobnie mocno. Wyciągam telefon, by namierzyć hotel. Po drodze na mieście widzę 2 naszych. Wyglądają na ledwo żywych. Na szczęście hotel nie jest daleko od trasy. Docieram tam krótko przed północą i od razu zaliczam nieprzyjemne spięcie z właścicielem. Nie pozwala zabrać mi roweru do pokoju. Jestem cała przemoczona. W torbach na rowerze mam wszystko: kosmetyki, lekarstwa, ubrania, jedzenie. Naprawdę – średnio mi się uśmiecha tego wszystkiego teraz szukać i rozpakowywać po ciemku, w deszczu i zimnie. Nie bardzo mam też ochotę zostawiać rower w pomieszczeniu, do którego dostęp może mieć z ulicy praktycznie każdy. Dochodzi do ostrej wymiany zdań i niewiele brakuje, bym pojechała dalej w ciemną, deszczową noc. Ostatecznie jednak zostaję.
W pokoju rozwieszam kompletnie mokre ubrania i idę pod prysznic. Potem jedzenie (zimna zapiekanka z Janowa), krótka rozmowa przez Messenger i idę spać, jest godzina 00:12. Na liczniku 325,6 km.
Ciąg dalszy
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!