Wpisy archiwalne w kategorii
do 50
Dystans całkowity: | 34926.30 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 15:10 |
Średnia prędkość: | 17.46 km/h |
Maksymalna prędkość: | 34.50 km/h |
Suma podjazdów: | 166399 m |
Maks. tętno maksymalne: | 170 (89 %) |
Maks. tętno średnie: | 142 (74 %) |
Liczba aktywności: | 1151 |
Średnio na aktywność: | 30.34 km i 1h 31m |
Więcej statystyk |
Poranek w Gdańsku
Niedziela, 19 stycznia 2020 Kategoria do 50
Km: | 18.36 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:41 | km/h: | 10.91 |
Pr. maks.: | 28.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 148m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jestem jak styczniowe słońce: wstaję późno i blado.
Boli mnie głowa. Łokieć. Biodro. Bywało lepiej. Głowy w miejscu uderzenia nie mogę nawet dotknąć, skroń w dodatku jest cała spuchnięta. Co za koszmar. Z wściekłością patrzę na kask. To on powinien przyjąć uderzenie, a nie moja głowa! Gotuję wodę na kawę. Tym razem na kuchence gazowej. Potem zbieram się i jadę najpierw nad morze (jest dziś blado-szare i bardzo spokojne), a potem na Westerplatte. Kasku nie zakładam. Wisi gdzieś z tyłu na podsiodłówce. Głowa boli mnie tak bardzo i jest tak spuchnięta, że nawet gdybym chciała, to bym nie dała rady go założyć… Jest po 8:00, bliżej 9:00. Za mną idą rozgadani, roześmiani ludzie.
Głośni.
Przeszkadzają.
Drażnią.
Nie lubię być wśród ludzi.
Idą pod pomnik. Rowerem jest szybciej i jestem tam przed nimi. Mam kilka chwil. Robię zdjęcia i kiedy oni pojawiają się na górze, uciekam. Teraz już tylko trzeba dotoczyć się do centrum. Trochę chodzę, jem śniadanie - jak zwykle, choć przecież zupełnie inaczej.
O 12:05 wsiadam w pociąg i jadę do domu. Do szpitala trafię następnego dnia.
Boli mnie głowa. Łokieć. Biodro. Bywało lepiej. Głowy w miejscu uderzenia nie mogę nawet dotknąć, skroń w dodatku jest cała spuchnięta. Co za koszmar. Z wściekłością patrzę na kask. To on powinien przyjąć uderzenie, a nie moja głowa! Gotuję wodę na kawę. Tym razem na kuchence gazowej. Potem zbieram się i jadę najpierw nad morze (jest dziś blado-szare i bardzo spokojne), a potem na Westerplatte. Kasku nie zakładam. Wisi gdzieś z tyłu na podsiodłówce. Głowa boli mnie tak bardzo i jest tak spuchnięta, że nawet gdybym chciała, to bym nie dała rady go założyć… Jest po 8:00, bliżej 9:00. Za mną idą rozgadani, roześmiani ludzie.
Głośni.
Przeszkadzają.
Drażnią.
Nie lubię być wśród ludzi.
Idą pod pomnik. Rowerem jest szybciej i jestem tam przed nimi. Mam kilka chwil. Robię zdjęcia i kiedy oni pojawiają się na górze, uciekam. Teraz już tylko trzeba dotoczyć się do centrum. Trochę chodzę, jem śniadanie - jak zwykle, choć przecież zupełnie inaczej.
O 12:05 wsiadam w pociąg i jadę do domu. Do szpitala trafię następnego dnia.
Wakacje 3
Sobota, 27 lipca 2019 Kategoria do 50
Km: | 46.89 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 794m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Obudził mnie
delikatny deszczyk. Było już jasno 7.20, trochę zaspałam – ale po nocnych
przygodach byłam mocno zmęczona. Teraz trzeba było szybko się zebrać, tak by
nikt z odwiedzających cmentarz nie zastał mnie tu z namiotem.
Cerbere – to miasteczko, którego światła widziałam wczoraj z klifu. Wczorajszej nocy była tu głośna dyskoteka, której dźwięki niosły się daleko, aż na klif. Dziś rano wydaje się, że wszyscy jeszcze śpią. Na ulicy z rzadka można kogoś spotkać. Siadam na chwilę w centrum i zjadam śniadanie. Duszno i ciepło. Dziwna pogoda. Jednocześnie niebo nie jest czyste. Szkoda, bo zdjęcia wychodzą jakieś takie blade, wypalone. Mogłoby być dużo ładniej.
Droga wzdłuż poszarpanego, skalistego wybrzeża jest lekko pagórkowata, mijane miasteczka z palmami mają wakacyjny klimat. I tylko szare niebo jakoś tu nie pasuje.
Moja droga jest długa i kręta. Ucieka w głąb lądu. Wąska nitka asfaltu wspina się stromo coraz wyżej. Jest też coraz bardziej ciemno i wraca ten sam wiatr, który nocą niemal połamał mi namiot. Nie da się jechać, co więcej – trudno jest nawet iść w tych koszmarnych warunkach. Ciemne niebo częstuje deszczem. Zmieniam trasę, bo ślad idzie prosto pod nadciągającą nawałnicę.
Najbliższe miasto to Port-Vendres, a droga do niego prawie w całości jest zjazdem. Burza wisi nade mną, nie udaje mi się dokończyć tego zjazdu na sucho – ulewa jest szybsza. Momentalnie robi się zimno. Jeszcze wczoraj żar lał się z nieba i było 41°C, teraz jest 18°C. Zmarznięta i przemoczona (w takiej ulewie chyba żaden strój nie jest wodoodporny) chowam się pod daszkiem straganu z owocami. Chwilę po mnie dociera tu dwójka podobnie zmokniętych piechurów, a po nich motocyklista. Handlarz, wobec załamania pogody częstuje nas owocami i… zwija swój kram. Pora, niestety, jechać dalej. Zdejmuję okulary – pada tak mocno, że w okularach kompletnie nic nie widać. Dokańczam zjazd i docieram do miasta. Szukam jakiegokolwiek większego sklepu, w którym by można było się na dłużej schronić od deszczu i ziąbu. Trafia się Inter Marche. Kupuję pierwsze lepsze ciastko, by mieć pretekst do posiadówy i tak… ucieka czas.
Siedząc myślę o najbliższej nocy. Wiem już, że ziemia jest tu bardzo twarda i trudno rozłożyć namiot. Do tego potrafi fatalnie wiać. Podobnie jak na Islandii, czy w USA, w stanie Wyoming.
Po wyjściu z marketu przejeżdżam niecałe 20 km. Znowu niebo robi się sine. Bez sensu było ładować się w chmurę burzową. 5 minut przed nawałnicą weszłam do dużego marketu w Saint Andre. Znowu Inter Marche. No ale w końcu to Francja. Ulewa była potężna. Kiedy zaczęło się załamanie pogody, nikt nie odważył się wyjść na zewnątrz, a przy drzwiach zbierała się coraz większa grupa ludzi. Padało tak strasznie, że woda zaczęła się wlewać do sklepu.
Znowu minęło dużo czasu. W końcu zaczęło padać trochę słabiej. Posiedziałam sobie w sklepie aż do jego zamknięcia, tj. do 20.00, a potem ruszyłam szukać noclegu. Dzień pochylał się.
Miejsce na nocleg udało mi się znaleźć bardzo dobre – w niedużym ale dość gęstym lesie. Zaledwie 2 km od marketu, w którym tak długo siedziałam.
ciąg dalszy
Cerbere – to miasteczko, którego światła widziałam wczoraj z klifu. Wczorajszej nocy była tu głośna dyskoteka, której dźwięki niosły się daleko, aż na klif. Dziś rano wydaje się, że wszyscy jeszcze śpią. Na ulicy z rzadka można kogoś spotkać. Siadam na chwilę w centrum i zjadam śniadanie. Duszno i ciepło. Dziwna pogoda. Jednocześnie niebo nie jest czyste. Szkoda, bo zdjęcia wychodzą jakieś takie blade, wypalone. Mogłoby być dużo ładniej.
Droga wzdłuż poszarpanego, skalistego wybrzeża jest lekko pagórkowata, mijane miasteczka z palmami mają wakacyjny klimat. I tylko szare niebo jakoś tu nie pasuje.
Moja droga jest długa i kręta. Ucieka w głąb lądu. Wąska nitka asfaltu wspina się stromo coraz wyżej. Jest też coraz bardziej ciemno i wraca ten sam wiatr, który nocą niemal połamał mi namiot. Nie da się jechać, co więcej – trudno jest nawet iść w tych koszmarnych warunkach. Ciemne niebo częstuje deszczem. Zmieniam trasę, bo ślad idzie prosto pod nadciągającą nawałnicę.
Najbliższe miasto to Port-Vendres, a droga do niego prawie w całości jest zjazdem. Burza wisi nade mną, nie udaje mi się dokończyć tego zjazdu na sucho – ulewa jest szybsza. Momentalnie robi się zimno. Jeszcze wczoraj żar lał się z nieba i było 41°C, teraz jest 18°C. Zmarznięta i przemoczona (w takiej ulewie chyba żaden strój nie jest wodoodporny) chowam się pod daszkiem straganu z owocami. Chwilę po mnie dociera tu dwójka podobnie zmokniętych piechurów, a po nich motocyklista. Handlarz, wobec załamania pogody częstuje nas owocami i… zwija swój kram. Pora, niestety, jechać dalej. Zdejmuję okulary – pada tak mocno, że w okularach kompletnie nic nie widać. Dokańczam zjazd i docieram do miasta. Szukam jakiegokolwiek większego sklepu, w którym by można było się na dłużej schronić od deszczu i ziąbu. Trafia się Inter Marche. Kupuję pierwsze lepsze ciastko, by mieć pretekst do posiadówy i tak… ucieka czas.
Siedząc myślę o najbliższej nocy. Wiem już, że ziemia jest tu bardzo twarda i trudno rozłożyć namiot. Do tego potrafi fatalnie wiać. Podobnie jak na Islandii, czy w USA, w stanie Wyoming.
Po wyjściu z marketu przejeżdżam niecałe 20 km. Znowu niebo robi się sine. Bez sensu było ładować się w chmurę burzową. 5 minut przed nawałnicą weszłam do dużego marketu w Saint Andre. Znowu Inter Marche. No ale w końcu to Francja. Ulewa była potężna. Kiedy zaczęło się załamanie pogody, nikt nie odważył się wyjść na zewnątrz, a przy drzwiach zbierała się coraz większa grupa ludzi. Padało tak strasznie, że woda zaczęła się wlewać do sklepu.
Znowu minęło dużo czasu. W końcu zaczęło padać trochę słabiej. Posiedziałam sobie w sklepie aż do jego zamknięcia, tj. do 20.00, a potem ruszyłam szukać noclegu. Dzień pochylał się.
Miejsce na nocleg udało mi się znaleźć bardzo dobre – w niedużym ale dość gęstym lesie. Zaledwie 2 km od marketu, w którym tak długo siedziałam.
ciąg dalszy
Codzienność
Czwartek, 25 lipca 2019 Kategoria do 50
Km: | 20.80 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 128m | Sprzęt: Hardtail | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wakacje 1
Czwartek, 25 lipca 2019 Kategoria do 50, Kocia czytelnia
Km: | 9.75 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 82m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Lot minął
szybko i spokojnie. Siedząc przy oknie, patrzyłam na to wszystko co zostało na
dole.
A potem, nocą, składanie roweru na lotnisku. Coś około północy byłam gotowa, by wyjść na zewnątrz.
Ciemno. Obco. Solo.
Cel w tym momencie był tylko jeden: znaleźć jakąś miejscówkę i wreszcie iść spać. Udało się to po niespełna 10 km jazdy. Twarda ziemia, w którą nie wchodzą szpilki namiotu. Stara ścieżka. Wszystko w porządku. To nie musi być nie wiadomo co. Ważne jest tylko to, że jest we mnie przypuszczenie graniczące ze 100% pewnością, że nikt tu nie przyjdzie.
ciąg dalszy
A potem, nocą, składanie roweru na lotnisku. Coś około północy byłam gotowa, by wyjść na zewnątrz.
Ciemno. Obco. Solo.
Cel w tym momencie był tylko jeden: znaleźć jakąś miejscówkę i wreszcie iść spać. Udało się to po niespełna 10 km jazdy. Twarda ziemia, w którą nie wchodzą szpilki namiotu. Stara ścieżka. Wszystko w porządku. To nie musi być nie wiadomo co. Ważne jest tylko to, że jest we mnie przypuszczenie graniczące ze 100% pewnością, że nikt tu nie przyjdzie.
ciąg dalszy
Codzienność
Środa, 24 lipca 2019 Kategoria do 50
Km: | 28.48 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 160m | Sprzęt: Hardtail | Aktywność: Jazda na rowerze |
Avenida
Poniedziałek, 22 lipca 2019 Kategoria do 50, Kocia czytelnia
Km: | 49.17 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 291m | Sprzęt: Hardtail | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jestem przekonana, że w tygodniu pomiędzy 15 a 21 lipca jeździłam na rowerze. Z całą pewnością nie jeździłam w dniu 23 lipca. W pozostałe dni - tak. Zgubiłam gdzieś kartkę z zapiskami. To był bardzo ciężki czas. Można było wtedy zgubić... wszystko.
Jak w złym śnie....
Nie będę odtwarzała sztucznie, te dni pozostaną puste. To w sumie bez znaczenia. Wiele jest rzeczy, które nie mają znaczenia.
Są ludzie, którzy nie mają znaczenia, którzy przemykają niczym mało ważne, szare cienie. Zwykłe głupstwa.
Są też ludzie bardzo ważni, którzy zostaną w sercu na zawsze. Nawet gdy pozostaje po nich już tylko pustka i kolekcja winylowych płyt.
I am sure, we`ll meet again...
Jak w złym śnie....
Nie będę odtwarzała sztucznie, te dni pozostaną puste. To w sumie bez znaczenia. Wiele jest rzeczy, które nie mają znaczenia.
Są ludzie, którzy nie mają znaczenia, którzy przemykają niczym mało ważne, szare cienie. Zwykłe głupstwa.
Są też ludzie bardzo ważni, którzy zostaną w sercu na zawsze. Nawet gdy pozostaje po nich już tylko pustka i kolekcja winylowych płyt.
I am sure, we`ll meet again...
Powrót z Wisły 1200
Niedziela, 14 lipca 2019 Kategoria do 50
Km: | 6.07 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Terenówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Po Wiśle
Piątek, 12 lipca 2019 Kategoria do 50
Km: | 4.15 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 25m | Sprzęt: Terenówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kręcenie się po Gdańsku :)
Wisła 1200 - wstęp
Piątek, 5 lipca 2019 Kategoria do 50, Kocia czytelnia
Km: | 15.74 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 539m | Sprzęt: Terenówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Urlop czas zacząć! Po zeszłorocznym udziale w TABR długo się
zastanawiałam co dalej. Szukałam wyścigów, które mogłyby we mnie wywołać
emocje. Prawdą jest, że od czasu powrotu z Ameryki jedynie niewielka część
wyjazdów powoduje, że czuję ekscytację. Nawet, jeśli są to wyścigi. Coś się
zmieniło i wcale nie jestem pewna, czy to dobrze. Tak więc znalazłam Wisłę
1200. Ultra maraton terenowy wzdłuż Wisły – Królowej Polskich Rzek.
Bardzo słabo jeżdżę w terenie. Moje umiejętności ograniczają się w zasadzie do jazdy po ubitych, równych duktach, coś jak alejki parkowe. Czytając moją relację, miejcie to na uwadze przez cały czas.
To ważne, bo myślę, że większość terenu, który tam był – był przejezdny dla prawie każdej osoby, która choć trochę więcej jeździ w terenie. Zresztą na własne oczy, gdy mnie czasem ktoś wyprzedzał, widziałam, że ludzie jadą. Ja natomiast szłam. Jak to możliwe, że tu da się jechać?? – myślałam sobie. Przed startem czytałam relacje osób, które jechały Wisłę w zeszłym roku. Doszłam do wniosku, że to będzie dla mnie coś trudnego, coś nowego, coś ciekawego. Przyszykowałam zatem rower terenowy, kilka dni przed startem kupiłam mu nawet nowe opony, bo stare miały z 10 lat i były kompletnie do niczego. W międzyczasie odezwał się Wilk z propozycją wspólnej jazdy. Był wyjątkowo natrętny i napastliwy, a pamiętając, że potrafi się doczepić i jechać za mną nawet nielegalnie (BBT) obawiałam się, że niezależnie od tego, czy się zgodzę, czy nie, to i tak zepsuje mi ten wyścig... Sporo nad tym myślałam, koniec końców, zgodziłam się.
W piątkowy poranek pojechałam rowerem na stację kolejową. Calutki dzień spędziłam w różnych pociągach, by ostatecznie wysiąść na stacji Wisła Głębce. Stąd do schroniska Przysłop pod Baranią Górą, gdzie swe źródła ma Wisła i gdzie znajduje się baza maratonu było jakieś 12 km. Na stacji tej wraz ze mną wysiadło wielu innych maratończyków, na mnie natomiast na dworcu czekał już Wilk. Skoczyliśmy jeszcze do sklepu i ruszyliśmy pod górę w drogę do Schroniska. Jadąc tasowaliśmy się z innymi Wiślakami. Co dziwne, niektóre osoby podjazd ten… wpychały. Mimo, że nie było specjalnie stromo i mimo, że był to równy asfalt.
W Schronisku i pod Schroniskiem gwarno jak w ulu. Mówiąc po poznańsku: wuchta wiary! Wieczór jest chłodny, a w powietrzu lata pełno muszek. Cieszę się bardzo, że zabrałam pokaźną ilość preparatów przeciwko owadom, w tym przeciwko kleszczom, komarom i meszkom. Zjadamy przydziałowe jedzonko (bardzo smaczny makaron oraz ciasto), pijemy herbatę z cytryną. Udaje nam się nawet chwilę pogadać z Leszkiem Pachulskim – organizatorem. Podoba nam się tegoroczny wzór koszulki Wisły 1200. Leszek mówi, że w biurze zawodów powinno być jeszcze kilka sztuk w wolnej sprzedaży – pytanie tylko, czy w naszych rozmiarach. Idziemy, sprawdzamy i udaje się! Świeżo obkupieni mamy na sobie piękne wiślane koszulki.
Pora spać. Michał idzie na zewnątrz do namiotu, natomiast ja zostaję w schronisku i śpię na tzw. „glebie”. Na podłodze rozkładam materac i śpiwór, obok pełno jest podobnych legowisk. Dobranoc!
Ciąg dalszy
Bardzo słabo jeżdżę w terenie. Moje umiejętności ograniczają się w zasadzie do jazdy po ubitych, równych duktach, coś jak alejki parkowe. Czytając moją relację, miejcie to na uwadze przez cały czas.
To ważne, bo myślę, że większość terenu, który tam był – był przejezdny dla prawie każdej osoby, która choć trochę więcej jeździ w terenie. Zresztą na własne oczy, gdy mnie czasem ktoś wyprzedzał, widziałam, że ludzie jadą. Ja natomiast szłam. Jak to możliwe, że tu da się jechać?? – myślałam sobie. Przed startem czytałam relacje osób, które jechały Wisłę w zeszłym roku. Doszłam do wniosku, że to będzie dla mnie coś trudnego, coś nowego, coś ciekawego. Przyszykowałam zatem rower terenowy, kilka dni przed startem kupiłam mu nawet nowe opony, bo stare miały z 10 lat i były kompletnie do niczego. W międzyczasie odezwał się Wilk z propozycją wspólnej jazdy. Był wyjątkowo natrętny i napastliwy, a pamiętając, że potrafi się doczepić i jechać za mną nawet nielegalnie (BBT) obawiałam się, że niezależnie od tego, czy się zgodzę, czy nie, to i tak zepsuje mi ten wyścig... Sporo nad tym myślałam, koniec końców, zgodziłam się.
W piątkowy poranek pojechałam rowerem na stację kolejową. Calutki dzień spędziłam w różnych pociągach, by ostatecznie wysiąść na stacji Wisła Głębce. Stąd do schroniska Przysłop pod Baranią Górą, gdzie swe źródła ma Wisła i gdzie znajduje się baza maratonu było jakieś 12 km. Na stacji tej wraz ze mną wysiadło wielu innych maratończyków, na mnie natomiast na dworcu czekał już Wilk. Skoczyliśmy jeszcze do sklepu i ruszyliśmy pod górę w drogę do Schroniska. Jadąc tasowaliśmy się z innymi Wiślakami. Co dziwne, niektóre osoby podjazd ten… wpychały. Mimo, że nie było specjalnie stromo i mimo, że był to równy asfalt.
W Schronisku i pod Schroniskiem gwarno jak w ulu. Mówiąc po poznańsku: wuchta wiary! Wieczór jest chłodny, a w powietrzu lata pełno muszek. Cieszę się bardzo, że zabrałam pokaźną ilość preparatów przeciwko owadom, w tym przeciwko kleszczom, komarom i meszkom. Zjadamy przydziałowe jedzonko (bardzo smaczny makaron oraz ciasto), pijemy herbatę z cytryną. Udaje nam się nawet chwilę pogadać z Leszkiem Pachulskim – organizatorem. Podoba nam się tegoroczny wzór koszulki Wisły 1200. Leszek mówi, że w biurze zawodów powinno być jeszcze kilka sztuk w wolnej sprzedaży – pytanie tylko, czy w naszych rozmiarach. Idziemy, sprawdzamy i udaje się! Świeżo obkupieni mamy na sobie piękne wiślane koszulki.
Pora spać. Michał idzie na zewnątrz do namiotu, natomiast ja zostaję w schronisku i śpię na tzw. „glebie”. Na podłodze rozkładam materac i śpiwór, obok pełno jest podobnych legowisk. Dobranoc!
Ciąg dalszy