Wisła 1200 (1)
Sobota, 6 lipca 2019 Kategoria do 250, Kocia czytelnia
Km: | 203.70 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 689m | Sprzęt: Terenówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wstaję wcześnie. Po korytarzu kręcą się już ludzie. Do
łazienki nie ma jeszcze na szczęście kolejki. Idę tam z pewną obawą – ze względu
na głęboką suszę, Schronisko ma problem z wodą. Tej wody prawie nie ma.
Nieczynne są prysznice, woda z kranów ledwo kapie.
Potem jest śniadanie. Zjadam bułkę z serem oraz naleśnika z owocami, którego podarował mi jeden z kolegów, który przez przypadek zamówił podwójną porcję. Do tego dwie herbaty, garść witamin i jestem gotowa do startu. Wychodzimy, są duże kamloty, więc boję się jechać, schodzę. Ale inni ludzie też schodzą, więc nie jest źle.
Na starcie ustawiam się z przodu peletonu. Trochę się boję. Jest duży tłum, prawie 400 osób. Na szczęście początek to długi zjazd po asfalcie. Wystarczy tylko równo jechać i nie robić żadnych głupich ruchów. No i żeby inni też ich nie robili. Wszystko odbywa się spokojnie. Nikt nie wariuje. Jedziemy wszyscy bardzo szybko, ale nikt nie wyprzedza na złamanie karku. Potem pojawia się pierwszy teren i robi się nieco tłoczniej. Jest dość ostry zjazd po luźnych kamyczkach. Wzywając na głos mamę, jakoś go zjeżdżam. Są potem też wąskie asfalty, ścieżki rowerowe. W pewnym momencie wąska droga bardzo ostro skręca w lewo.
To już 14 lat, odkąd nauczyłam się jeździć na rowerze, jednak pewnych umiejętności nadal nie opanowałam i chyba już nie opanuję. Nie umiem jechać bez trzymanki, wskakiwać na krawężniki, zawracać oraz skręcać ostro w lewo. Jestem pewnie trochę podobna do tych wszystkich osób, które w dorosłości nauczyły się jeździć na nartach, które jeżdżą sztywno i trochę niezdarnie.
Spróbowałam zmierzyć się z tym zakrętem w lewo i to był błąd. Chwila i leżę. Spotkanie z twardym asfaltem jest bolesne. Bolą mnie oba kolana, lewe udo i prawy łokieć. Adrenalina robi swoje. Z kolana leci krew. I z łokcia. A ja mówię: trzeba jechać! No to jedziemy. Boli i jest niefajnie przez to, a udo zaczyna się dziwnie powiększać.
Odcinkiem specjalnym na dziś jest zarośnięty wał nad jez. Goczałkowickim. Chaszcze są wysokie, ścieżki praktycznie nie widać. Ludzie jednak jadą. A ja… niestety nie umiem. Nie potrafię znaleźć w sobie odwagi, by przejechać ten odcinek. Stawiam więc na szybki marsz.
Ludzie jadą raczej powoli. Raz po raz mnie wyprzedzają. Wyprzedza mnie chyba większość wyścigu. Potem jest terenowa droga wzdłuż torów kolejowych. Na początku znowu wysokie zarośla, potem koleiny (znowu idę). Dalej jest piękny las. Naprawdę, szło mi się tym lasem wyjątkowo przyjemnie – wreszcie trochę cienia (bo dziś w słońcu jest ponad 30 stopni), no i las jest wyjątkowo ładny. Niestety to znowu jest teren ponad moje umiejętności – pełno głębokich muld. Kontynuuję więc spacer. Z Michała pomoc mam praktycznie żadną i tak będzie przez prawie cały wyścig. W najtrudniejszych momentach będę sama.
Dalej jest już normalnie. Tzn. teren jest przejezdny, czasem pojawia się trochę asfaltu. Szybko kończy się picie – jest tak gorąco! A tu cały czas jedziemy bokami, terenem. Aby zdobyć wodę, trzeba odbić z trasy. Chyba, że akurat przejeżdża się przez tory kolejowe, przy których stoi budynek zawiadowcy i widać, że ma otwarte okno. Ktoś musi być w środku! A skoro tak, to musi tam też być kran z wodą.
W środku jest jak w palmiarni. Pełno roślinek, a w tym wszystkim miła pani, która pozwala mi opłukać bidony pod kranem i daje wody mineralnej do pełna.
Jedziemy dalej i po jakimś czasie spotykamy kibiców. Stoją z wodą dla zawodników! Uzupełniamy i lecimy dalej. Kilka osób nacięło się próbując jechać szybko i nie uzupełniając zapasów wody w tej gorączce. Widzimy ich potem jak siedzą z czerwonymi twarzami i odpoczywają.
Mijamy Oświęcim. Po raz pierwszy tu jestem. Drut kolczasty, budki wartowników, baraki… to wszystko robi upiorne wrażenie. Teraz są tu tylko turyści, ale lata temu rozgrywały się tu prawdziwe dramaty.
Wałami i drogami wzdłuż Wisły jedziemy do Krakowa.
A przed samym Krakowem niespodzianka: ostre podjazdy pod kopce. Co prawda asfalt, ale jednak po długim dniu te ścianki dają trochę w kość. Dość powiedzieć, że mieląc sobie powoli te górki mijam całe grupki pchających swoje rowery chłopaków…
A w Krakowie zjeżdżamy się z Irkiem Nowakiem. Razem szukamy czegoś do jedzenia. Stare Miasto jest koszmarnie drogie, więc wbijamy do restauracji jeszcze przed Rynkiem. Michał trochę kręci nosem, bo praktycznie nie ma tu mięs, ja jednak jestem bardzo zadowolona, bo jest duży wybór dań bezmięsnych. Biorę pomidorową i danie główne z makaronem, ziemniakami, plackami ziemniaczano-dyniowymi, itd. Dużo, smacznie i nie aż tak drogo. Przy okazji w toalecie trochę się myję. Pora zobaczyć jak moje potłuczenia i ranki. Wygląda to średnio, boli, ale na szczęście wszystko wskazuje na to, że są to urazy powierzchowne. Czyli można jechać dalej! Z Chimery wychodzimy, gdy jest już praktycznie ciemno. Irek na noc zostaje w Krakowie. My mamy namioty i planujemy spać gdzieś dalej.
Robimy kilka fotek na starym mieście i już lecimy trasą nad Wisłą.
Kawałek za Krakowem wjeżdżamy na bardzo zarośnięty wał. Znowu nie umiem po tym jechać. To już nawet nieistotne, czy jasno, czy ciemno. Po prostu są chaszcze po pas i po pachy. Pcham. Idę tak z 2 km po ciemku i chce mi się coraz mocniej spać. Plan był taki, by dziś dojechać do promu. A to jeszcze z 80 km. W sytuacji gdy jest noc i zarośnięty wał, dochodzimy do wniosku, że lepiej będzie jednak iść spać. Rozbijamy namioty tuż pod wałem. Same sypialnie. Plan się nieco posypał. Miało być pojechane dalej. No trudno. Z monitoringu widzimy, że bardzo dużo osób śpi w Krakowie. Hmm…. czyli nie jest źle!
Zaliczone gminy: Strumień, Chybie, Goczałkowice Zdrój, Czechowice-Dziedzice, Bestwina, Wilamowice, Brzeszcze, Oświęcim teren wiejski, Chełmek, Libiąż, Babice, Alwernia (12 gmin).
Ciąg dalszy
Potem jest śniadanie. Zjadam bułkę z serem oraz naleśnika z owocami, którego podarował mi jeden z kolegów, który przez przypadek zamówił podwójną porcję. Do tego dwie herbaty, garść witamin i jestem gotowa do startu. Wychodzimy, są duże kamloty, więc boję się jechać, schodzę. Ale inni ludzie też schodzą, więc nie jest źle.
Na starcie ustawiam się z przodu peletonu. Trochę się boję. Jest duży tłum, prawie 400 osób. Na szczęście początek to długi zjazd po asfalcie. Wystarczy tylko równo jechać i nie robić żadnych głupich ruchów. No i żeby inni też ich nie robili. Wszystko odbywa się spokojnie. Nikt nie wariuje. Jedziemy wszyscy bardzo szybko, ale nikt nie wyprzedza na złamanie karku. Potem pojawia się pierwszy teren i robi się nieco tłoczniej. Jest dość ostry zjazd po luźnych kamyczkach. Wzywając na głos mamę, jakoś go zjeżdżam. Są potem też wąskie asfalty, ścieżki rowerowe. W pewnym momencie wąska droga bardzo ostro skręca w lewo.
To już 14 lat, odkąd nauczyłam się jeździć na rowerze, jednak pewnych umiejętności nadal nie opanowałam i chyba już nie opanuję. Nie umiem jechać bez trzymanki, wskakiwać na krawężniki, zawracać oraz skręcać ostro w lewo. Jestem pewnie trochę podobna do tych wszystkich osób, które w dorosłości nauczyły się jeździć na nartach, które jeżdżą sztywno i trochę niezdarnie.
Spróbowałam zmierzyć się z tym zakrętem w lewo i to był błąd. Chwila i leżę. Spotkanie z twardym asfaltem jest bolesne. Bolą mnie oba kolana, lewe udo i prawy łokieć. Adrenalina robi swoje. Z kolana leci krew. I z łokcia. A ja mówię: trzeba jechać! No to jedziemy. Boli i jest niefajnie przez to, a udo zaczyna się dziwnie powiększać.
Odcinkiem specjalnym na dziś jest zarośnięty wał nad jez. Goczałkowickim. Chaszcze są wysokie, ścieżki praktycznie nie widać. Ludzie jednak jadą. A ja… niestety nie umiem. Nie potrafię znaleźć w sobie odwagi, by przejechać ten odcinek. Stawiam więc na szybki marsz.
Ludzie jadą raczej powoli. Raz po raz mnie wyprzedzają. Wyprzedza mnie chyba większość wyścigu. Potem jest terenowa droga wzdłuż torów kolejowych. Na początku znowu wysokie zarośla, potem koleiny (znowu idę). Dalej jest piękny las. Naprawdę, szło mi się tym lasem wyjątkowo przyjemnie – wreszcie trochę cienia (bo dziś w słońcu jest ponad 30 stopni), no i las jest wyjątkowo ładny. Niestety to znowu jest teren ponad moje umiejętności – pełno głębokich muld. Kontynuuję więc spacer. Z Michała pomoc mam praktycznie żadną i tak będzie przez prawie cały wyścig. W najtrudniejszych momentach będę sama.
Dalej jest już normalnie. Tzn. teren jest przejezdny, czasem pojawia się trochę asfaltu. Szybko kończy się picie – jest tak gorąco! A tu cały czas jedziemy bokami, terenem. Aby zdobyć wodę, trzeba odbić z trasy. Chyba, że akurat przejeżdża się przez tory kolejowe, przy których stoi budynek zawiadowcy i widać, że ma otwarte okno. Ktoś musi być w środku! A skoro tak, to musi tam też być kran z wodą.
W środku jest jak w palmiarni. Pełno roślinek, a w tym wszystkim miła pani, która pozwala mi opłukać bidony pod kranem i daje wody mineralnej do pełna.
Jedziemy dalej i po jakimś czasie spotykamy kibiców. Stoją z wodą dla zawodników! Uzupełniamy i lecimy dalej. Kilka osób nacięło się próbując jechać szybko i nie uzupełniając zapasów wody w tej gorączce. Widzimy ich potem jak siedzą z czerwonymi twarzami i odpoczywają.
Mijamy Oświęcim. Po raz pierwszy tu jestem. Drut kolczasty, budki wartowników, baraki… to wszystko robi upiorne wrażenie. Teraz są tu tylko turyści, ale lata temu rozgrywały się tu prawdziwe dramaty.
Wałami i drogami wzdłuż Wisły jedziemy do Krakowa.
A przed samym Krakowem niespodzianka: ostre podjazdy pod kopce. Co prawda asfalt, ale jednak po długim dniu te ścianki dają trochę w kość. Dość powiedzieć, że mieląc sobie powoli te górki mijam całe grupki pchających swoje rowery chłopaków…
A w Krakowie zjeżdżamy się z Irkiem Nowakiem. Razem szukamy czegoś do jedzenia. Stare Miasto jest koszmarnie drogie, więc wbijamy do restauracji jeszcze przed Rynkiem. Michał trochę kręci nosem, bo praktycznie nie ma tu mięs, ja jednak jestem bardzo zadowolona, bo jest duży wybór dań bezmięsnych. Biorę pomidorową i danie główne z makaronem, ziemniakami, plackami ziemniaczano-dyniowymi, itd. Dużo, smacznie i nie aż tak drogo. Przy okazji w toalecie trochę się myję. Pora zobaczyć jak moje potłuczenia i ranki. Wygląda to średnio, boli, ale na szczęście wszystko wskazuje na to, że są to urazy powierzchowne. Czyli można jechać dalej! Z Chimery wychodzimy, gdy jest już praktycznie ciemno. Irek na noc zostaje w Krakowie. My mamy namioty i planujemy spać gdzieś dalej.
Robimy kilka fotek na starym mieście i już lecimy trasą nad Wisłą.
Kawałek za Krakowem wjeżdżamy na bardzo zarośnięty wał. Znowu nie umiem po tym jechać. To już nawet nieistotne, czy jasno, czy ciemno. Po prostu są chaszcze po pas i po pachy. Pcham. Idę tak z 2 km po ciemku i chce mi się coraz mocniej spać. Plan był taki, by dziś dojechać do promu. A to jeszcze z 80 km. W sytuacji gdy jest noc i zarośnięty wał, dochodzimy do wniosku, że lepiej będzie jednak iść spać. Rozbijamy namioty tuż pod wałem. Same sypialnie. Plan się nieco posypał. Miało być pojechane dalej. No trudno. Z monitoringu widzimy, że bardzo dużo osób śpi w Krakowie. Hmm…. czyli nie jest źle!
Zaliczone gminy: Strumień, Chybie, Goczałkowice Zdrój, Czechowice-Dziedzice, Bestwina, Wilamowice, Brzeszcze, Oświęcim teren wiejski, Chełmek, Libiąż, Babice, Alwernia (12 gmin).
Ciąg dalszy
komentarze
W takim stanie do restauracji? :> Ja bym nawet do Krakowa nie wjeżdżał :D
mors - 21:49 wtorek, 13 sierpnia 2019 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!