Pielgrzymka
Sobota, 21 kwietnia 2018 Kategoria do 350, Kocia czytelnia
Km: | 300.40 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1184m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Pielgrzymka rowerowa, jednoosobowa, na Jasną Górę.
..............................................................................................................................
Poranna pobudka jest bezbolesna mimo, że za oknem jest jeszcze ciemno. Spakowana jestem od wczorajszego wieczoru, więc teraz do zrobienia mam niewiele: śniadanko i w drogę. Gdy ruszam, jest już jasno. 12*C od samego rana, to zapowiedź pięknego dnia, bardziej przypominającego lato, niż wiosnę. Poranek nie jest spokojny. Myślałam, że przelecę szybko przez miasto, a tu ruch całkiem spory. To zaskoczenie.
Kiedy tylko wykręcam na południe, zaczyna się zabawa – roboty drogowe. Zerwana nawierzchnia, zamknięte odcinki, ruch wahadłowy. W dodatku tereny są brzydkie i monotonne, jak to w południowej Wielkopolsce. Przypominam sobie od razu, dlaczego nie lubię tych terenów i dlaczego tak rzadko się tu zapuszczam. Do tego można dodać coraz większą ilość beznadziejnych ścieżek rowerowych wykonanych z bardzo niewygodnej do jazdy kostki brukowej, łączących się często z wyjazdami z posesji. Odkąd na jednej takiej pseudo ścieżce we Włodawie prawie skosił mnie kierowca na pełnym gazie wyjeżdżający z podwórka, omijam takie wynalazki. Oczywiście jeżdżę normalnie, szosą.
W Środzie Wielkopolskiej piję pierwszą (i jedyną) kawę na Orlenie. To nowa stacja, jestem przekonana, że wcześniej jej tu nie było. Wybór okazuje się średnio trafny – mogłam pojechać aż do wyjazdu z miasta. A to dlatego, że nie ma tu gdzie usiąść z kawą. Co więcej, nie ma nawet gdzie postawić kubka. Stawiam go więc… na zamrażarce z lodami. Po kawie mam w sobie mnóstwo energii do walki z dużym ruchem na wyjeździe ze Środy. Korek taki, jakby to nie był sobotni poranek, lecz piątkowe popołudnie. Nie do końca to ogarniam. Sytuacja wydaje mi się dziwna.
W końcu udaje się wyjechać ze Środy. Jadę dość szybko, mimo małego wysiłku. Wiatr pomaga. Strategia na dziś jest bardzo prosta: nic ponad siły. Ledwie co uporałam się z chorobą, nie ma co się forsować. Jadę więc zupełnie spokojnie, bez zrywów, bez dociskania.
Przed Nowym Miastem n. Wartą wyjeżdżam na krajówkę. To wyjątkowo wredny odcinek: idą tu razem DK 11 i DK 15. Pobocza nie ma, a leci tu dosłownie wszystko. Trzeba zacisnąć zęby i przemęczyć się – byle jakoś dotrzeć do mostu na Warcie, potem można już odbić w bok. Następne 20 km to puste lub pustawe drogi. Mijam Radlin z ruinami pałacu Opalińskich. Potem jest Jarocin. To przedostatnie paskudne do jazdy rowerem miasto na tej trasie, ostatnim natomiast jest Ostrów Wielkopolski. Kiedy więc kilkadziesiąt km dalej Ostrów mam odfajkowany zgodnie z zasadą: „byle być tu jak najkrócej”, oddycham z ulgą. Teraz będzie tylko lepiej!
Jest to też powoli końcówka nudnej jazdy przez południową Wielkopolskę i robi się widokowo coraz ciekawiej. Jest też coraz cieplej. Prawdziwe lato! Podjazd do kościółka w Kotłowie to pierwsza większa górka na trasie i pierwszy raz tego dnia, gdy przekraczam wysokość 200 m n.p.m. Potem jest zjazd nad Prosnę. Grabów nad Prosną oblepiony i obwieszony jest reklamami. Wygląda przez to brudno i niechlujnie. Dalej są lasy. Droga częściowo jest naprawiona, jednak nadal bardzo długi odcinek to niewygodny, wyboisty i spękany asfalt. Zaczynam czuć, że krtań protestuje. Zwalniam. Może to przez suche powietrze. Tuż przed Wieluniem wpadam na pomysł, że mogę się lepiej poczuć, jeśli potraktuję nie do końca zdrowe gardło jogurtem. Trafia się mały sklepik z ławką, w dodatku nie ma pod nim podpitej grupki miejscowych. To ważne, bo już jest późne popołudnie i pod wieloma sklepami jest niezbyt ciekawie. Mam ochotę na truskawki, tak więc wszystko jest truskawkowe: zarówno jogurt jak i serek. Do tego biorę też wodę. Wybieram Jurajską. W końcu Częstochowa, do której się coraz bardziej zbliżam, to wrota Jury – nie może więc być inaczej.
Po tej wspaniałej, truskawkowej, uczcie od razu jest mi lepiej. W Wieluniu trochę się kręcę. Celowo. Nachodzi mnie chęć na zwiedzanie, ale jest to dość chaotyczne i wychodzi z tego nieco bezsensowny zygzak. No ale przecież nie wszystko musi być z sensem.
Droga za Wieluniem ma rangę wojewódzkiej. Głębokie koleiny każą się domyślać, że w dni powszednie jest tu mocno nieciekawie. Dziś jednak jest zupełnie znośnie, a z całą pewnością lepiej niż w Jarocinie, czy w Ostrowie. Załęczański Park Krajobrazowy. Chyba chciałabym kiedyś pobyć tu dłużej – zamiast tylko przelotem – jak dziś. Pamiętam ten kawałek z drogi do Krakowa. Chwilę później jestem nad Wartą, w jej górnym biegu. Stoję na moście i patrzę na płynącą wodę. Nie nachodzą mnie dziś żadne refleksje. Robię kilka zdjęć i jadę dalej.
Krótko po przekroczeniu Warty, wjeżdżam w województwo śląskie. Droga nadal jest leśna i przyjemna. Nie widać przemysłu, brzydoty – moja droga jest najzwyczajniej w świecie ładna i tylko pociąg ciągnący wagony z węglem, przypomina mi, że jest to jednak Śląsk. Dzień chyli się ku końcowi. Słońce zamienia się w czerwoną kulę, która powoli chowa się za lasami. Od razu robi się chłodniej. Ubieram więc się cieplej, uruchamiam lampki i po niecałej godzinie docieram na Jasną Górę. Jest 21.02. Pewnie właśnie zaczyna się Apel Jasnogórski. Jednak nie ma głośników, niczego nie słychać. Dopiero co przyjechałam, nie bardzo wiem, gdzie powinnam iść. Nie jestem tu sama, spacerują tu też inni, jednak zdecydowanie nie ma tłumu. Jest spokojnie.
Jak zwykle patrzę pod stopy, szukając ciekawych studzienek kanalizacyjnych. Oczom nie wierzę! Tu pełno jest studzienek, a każda ma inną, okolicznościową pokrywę. Zaliczam więc wszystkie te kanały, robiąc im foty do swojej kolekcji. Prawdziwy raj kanalarza.
Kiedy opuszczam teren sanktuarium, cały spokój pryska jak bańka mydlana. Aleja Najświętszej Maryi Panny tętni życiem. Jest tłoczno, w licznych restauracjach i kawiarniach siedzą ludzie, podobnie jest na deptaku. Trochę idę, trochę jadę. Powoli czas szukać miejsca na nocleg. Jest około 21.30, więc nadal dość wcześnie. Jestem więc wybredna: miejscówka ma być ładna. Zaczyna się to czego zwykle nie ma, gdy do celu docieram późno – wydziwianie. Krążę długo, aż w końcu znajduję miejscówkę na górce, z ładnym widokiem na rozświetloną Częstochowę. Rozstawiam namiot i biorę się za gotowanie wody na obiad. I wtedy okazuje się, że nie ma jednej z części kuchenki. Nigdzie nie mogę jej znaleźć. Szukam bardzo dokładnie, przeczesuję trawę. I nic. Szukam ponad pół godziny. Nie znajduję. To oznacza, że obiadu nie będzie. Rozżalona zjadam mocno już sfatygowaną kanapkę z białym serkiem, popijam to zimną wodą. Jutro rano kawy też nie będzie. A to pech!
Trasa
Zdjęcia
Zaliczone gminy: Kłobuck, Częstochowa.
Ciąg dalszy
..............................................................................................................................
Poranna pobudka jest bezbolesna mimo, że za oknem jest jeszcze ciemno. Spakowana jestem od wczorajszego wieczoru, więc teraz do zrobienia mam niewiele: śniadanko i w drogę. Gdy ruszam, jest już jasno. 12*C od samego rana, to zapowiedź pięknego dnia, bardziej przypominającego lato, niż wiosnę. Poranek nie jest spokojny. Myślałam, że przelecę szybko przez miasto, a tu ruch całkiem spory. To zaskoczenie.
Kiedy tylko wykręcam na południe, zaczyna się zabawa – roboty drogowe. Zerwana nawierzchnia, zamknięte odcinki, ruch wahadłowy. W dodatku tereny są brzydkie i monotonne, jak to w południowej Wielkopolsce. Przypominam sobie od razu, dlaczego nie lubię tych terenów i dlaczego tak rzadko się tu zapuszczam. Do tego można dodać coraz większą ilość beznadziejnych ścieżek rowerowych wykonanych z bardzo niewygodnej do jazdy kostki brukowej, łączących się często z wyjazdami z posesji. Odkąd na jednej takiej pseudo ścieżce we Włodawie prawie skosił mnie kierowca na pełnym gazie wyjeżdżający z podwórka, omijam takie wynalazki. Oczywiście jeżdżę normalnie, szosą.
W Środzie Wielkopolskiej piję pierwszą (i jedyną) kawę na Orlenie. To nowa stacja, jestem przekonana, że wcześniej jej tu nie było. Wybór okazuje się średnio trafny – mogłam pojechać aż do wyjazdu z miasta. A to dlatego, że nie ma tu gdzie usiąść z kawą. Co więcej, nie ma nawet gdzie postawić kubka. Stawiam go więc… na zamrażarce z lodami. Po kawie mam w sobie mnóstwo energii do walki z dużym ruchem na wyjeździe ze Środy. Korek taki, jakby to nie był sobotni poranek, lecz piątkowe popołudnie. Nie do końca to ogarniam. Sytuacja wydaje mi się dziwna.
W końcu udaje się wyjechać ze Środy. Jadę dość szybko, mimo małego wysiłku. Wiatr pomaga. Strategia na dziś jest bardzo prosta: nic ponad siły. Ledwie co uporałam się z chorobą, nie ma co się forsować. Jadę więc zupełnie spokojnie, bez zrywów, bez dociskania.
Przed Nowym Miastem n. Wartą wyjeżdżam na krajówkę. To wyjątkowo wredny odcinek: idą tu razem DK 11 i DK 15. Pobocza nie ma, a leci tu dosłownie wszystko. Trzeba zacisnąć zęby i przemęczyć się – byle jakoś dotrzeć do mostu na Warcie, potem można już odbić w bok. Następne 20 km to puste lub pustawe drogi. Mijam Radlin z ruinami pałacu Opalińskich. Potem jest Jarocin. To przedostatnie paskudne do jazdy rowerem miasto na tej trasie, ostatnim natomiast jest Ostrów Wielkopolski. Kiedy więc kilkadziesiąt km dalej Ostrów mam odfajkowany zgodnie z zasadą: „byle być tu jak najkrócej”, oddycham z ulgą. Teraz będzie tylko lepiej!
Jest to też powoli końcówka nudnej jazdy przez południową Wielkopolskę i robi się widokowo coraz ciekawiej. Jest też coraz cieplej. Prawdziwe lato! Podjazd do kościółka w Kotłowie to pierwsza większa górka na trasie i pierwszy raz tego dnia, gdy przekraczam wysokość 200 m n.p.m. Potem jest zjazd nad Prosnę. Grabów nad Prosną oblepiony i obwieszony jest reklamami. Wygląda przez to brudno i niechlujnie. Dalej są lasy. Droga częściowo jest naprawiona, jednak nadal bardzo długi odcinek to niewygodny, wyboisty i spękany asfalt. Zaczynam czuć, że krtań protestuje. Zwalniam. Może to przez suche powietrze. Tuż przed Wieluniem wpadam na pomysł, że mogę się lepiej poczuć, jeśli potraktuję nie do końca zdrowe gardło jogurtem. Trafia się mały sklepik z ławką, w dodatku nie ma pod nim podpitej grupki miejscowych. To ważne, bo już jest późne popołudnie i pod wieloma sklepami jest niezbyt ciekawie. Mam ochotę na truskawki, tak więc wszystko jest truskawkowe: zarówno jogurt jak i serek. Do tego biorę też wodę. Wybieram Jurajską. W końcu Częstochowa, do której się coraz bardziej zbliżam, to wrota Jury – nie może więc być inaczej.
Po tej wspaniałej, truskawkowej, uczcie od razu jest mi lepiej. W Wieluniu trochę się kręcę. Celowo. Nachodzi mnie chęć na zwiedzanie, ale jest to dość chaotyczne i wychodzi z tego nieco bezsensowny zygzak. No ale przecież nie wszystko musi być z sensem.
Droga za Wieluniem ma rangę wojewódzkiej. Głębokie koleiny każą się domyślać, że w dni powszednie jest tu mocno nieciekawie. Dziś jednak jest zupełnie znośnie, a z całą pewnością lepiej niż w Jarocinie, czy w Ostrowie. Załęczański Park Krajobrazowy. Chyba chciałabym kiedyś pobyć tu dłużej – zamiast tylko przelotem – jak dziś. Pamiętam ten kawałek z drogi do Krakowa. Chwilę później jestem nad Wartą, w jej górnym biegu. Stoję na moście i patrzę na płynącą wodę. Nie nachodzą mnie dziś żadne refleksje. Robię kilka zdjęć i jadę dalej.
Krótko po przekroczeniu Warty, wjeżdżam w województwo śląskie. Droga nadal jest leśna i przyjemna. Nie widać przemysłu, brzydoty – moja droga jest najzwyczajniej w świecie ładna i tylko pociąg ciągnący wagony z węglem, przypomina mi, że jest to jednak Śląsk. Dzień chyli się ku końcowi. Słońce zamienia się w czerwoną kulę, która powoli chowa się za lasami. Od razu robi się chłodniej. Ubieram więc się cieplej, uruchamiam lampki i po niecałej godzinie docieram na Jasną Górę. Jest 21.02. Pewnie właśnie zaczyna się Apel Jasnogórski. Jednak nie ma głośników, niczego nie słychać. Dopiero co przyjechałam, nie bardzo wiem, gdzie powinnam iść. Nie jestem tu sama, spacerują tu też inni, jednak zdecydowanie nie ma tłumu. Jest spokojnie.
Jak zwykle patrzę pod stopy, szukając ciekawych studzienek kanalizacyjnych. Oczom nie wierzę! Tu pełno jest studzienek, a każda ma inną, okolicznościową pokrywę. Zaliczam więc wszystkie te kanały, robiąc im foty do swojej kolekcji. Prawdziwy raj kanalarza.
Kiedy opuszczam teren sanktuarium, cały spokój pryska jak bańka mydlana. Aleja Najświętszej Maryi Panny tętni życiem. Jest tłoczno, w licznych restauracjach i kawiarniach siedzą ludzie, podobnie jest na deptaku. Trochę idę, trochę jadę. Powoli czas szukać miejsca na nocleg. Jest około 21.30, więc nadal dość wcześnie. Jestem więc wybredna: miejscówka ma być ładna. Zaczyna się to czego zwykle nie ma, gdy do celu docieram późno – wydziwianie. Krążę długo, aż w końcu znajduję miejscówkę na górce, z ładnym widokiem na rozświetloną Częstochowę. Rozstawiam namiot i biorę się za gotowanie wody na obiad. I wtedy okazuje się, że nie ma jednej z części kuchenki. Nigdzie nie mogę jej znaleźć. Szukam bardzo dokładnie, przeczesuję trawę. I nic. Szukam ponad pół godziny. Nie znajduję. To oznacza, że obiadu nie będzie. Rozżalona zjadam mocno już sfatygowaną kanapkę z białym serkiem, popijam to zimną wodą. Jutro rano kawy też nie będzie. A to pech!
Trasa
Zdjęcia
Zaliczone gminy: Kłobuck, Częstochowa.
Ciąg dalszy
komentarze
O, Kot tez na Zimnej Diecie ;) jak widac - zyje dalej. ;)
mors - 10:02 sobota, 28 kwietnia 2018 | linkuj
Pani Jasnogórska przekaże Twoją intencję, tak jak wszystkich, którzy do Niej pielgrzymują.
yurek55 - 16:34 wtorek, 24 kwietnia 2018 | linkuj
Hmmm, nie dziwię się, że nie mogłaś ogarnąć dni tygodnia będąc w Środzie.
jotka69 - 05:00 wtorek, 24 kwietnia 2018 | linkuj
"Teraz będzie tylko lepiej" - oby te słowa się spełniły także w szerszym znaczeniu!
malarz - 04:17 wtorek, 24 kwietnia 2018 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!