Wpisy archiwalne w miesiącu
Marzec, 2021
Dystans całkowity: | 444.59 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 20:10 |
Średnia prędkość: | 22.05 km/h |
Maksymalna prędkość: | 47.96 km/h |
Suma podjazdów: | 1334 m |
Liczba aktywności: | 2 |
Średnio na aktywność: | 222.29 km i 10h 05m |
Więcej statystyk |
Zimna, licheńska wiosna
Sobota, 20 marca 2021 Kategoria do 150, Kocia czytelnia
Km: | 135.19 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 06:37 | km/h: | 20.43 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | 3.0°C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 437m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Przez większość czasu było mi straszliwie zimno. Temperatura wahała się w bardzo wąskim zakresie - pomiędzy zerem a +3 stopniami.
Wiało. Było zimno, ale na zakończenie wyszło słońce.
Jadąc, myślałam tylko o jednym: żeby wreszcie być już z powrotem w domu.
Nie zawsze jest fajnie i nie zawsze się chce jechać.
Wiosnę jakąś znalazłam. Małą i nieśmiałą.
Na koniec był Licheń. A po końcu był jeszcze Kramsk.
Wiało. Było zimno, ale na zakończenie wyszło słońce.
Jadąc, myślałam tylko o jednym: żeby wreszcie być już z powrotem w domu.
Nie zawsze jest fajnie i nie zawsze się chce jechać.
Wiosnę jakąś znalazłam. Małą i nieśmiałą.
Na koniec był Licheń. A po końcu był jeszcze Kramsk.
Warszawa w pierwszej połowie marca
Niedziela, 14 marca 2021 Kategoria do 350, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście
Km: | 309.40 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 13:33 | km/h: | 22.83 |
Pr. maks.: | 47.96 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 897m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ostatni weekend zimy 2020/2021 wypadało godnie uczcić.
Niezbyt rowerowa dla mnie ta zima była. Poza tym, że od początku roku co
miesiąc wpadała dłuższa trasa, to w zasadzie nie działo się nic. W styczniu Gdańsk. W lutym Częstochowa. A w marcu… Warszawa.
Wyruszyłam na trasę o 3.38 w niedzielę. Niedziela to dobry dzień na jazdę drogą krajową nr 92. Ruch jest wtedy mały i warunki są wprost idealne, by zrobić długą trasę po dobrej nawierzchni. Nocny początek dłuży mi się. W dodatku muszę cały czas skupiać wzrok, zwłaszcza pomiędzy miejscowościami, gdzie nie ma oświetlenia: od soboty jest silny wiatr i za jego sprawą na drodze leży sporo gałęzi. Niezbyt dużych, ale jednak wolę, by żadna z nich nie wplątała mi się w koło.
Pierwsze 100 km to bardzo nieprzyjemny odcinek. Mam silny i lodowato zimny wiatr boczny. To bardzo wychładza. Czuję, jak stopniowo, prawostronnie zamieniam się w zmarzlinę. Pod jedną z wiat przystankowych zatrzymuję się i ubieram cieplej. Na wiatrówce ląduje deszczówka. Nie pada, ale przydaje się dla lepszej izolacji termicznej. Dodatkowo na prawą stopę, w której z zimna powoli tracę czucie, nakładam woreczek foliowy. Nadal jest ciemno.
Wschód słońca oglądam dopiero gdzieś w okolicy Słupcy. Niebo jest czyste, zimny i przeszkadzający wiatr wzmaga się. Aż wierzyć się nie chce, że to wszystko ma się niedługo zmienić. Według prognoz, wiatr ma zacząć pomagać, a błękitne niebo zastąpią chmury, z których spadnie deszcz.
Nieco zmęczona walką z wiatrem, docieram do Genowefy. To żadna z moich koleżanek. To miejscowość. Jest tu przy drodze stacja Orlenu. Godzina 8:44, 103 km za mną – idealny moment na pierwszy postój i słodką kawę.
Walka z wiatrem kończy się za Koninem. Swoje dołożyły też lekkie górki. Górki i wiatr sprawiły, że poczułam się trochę jak ten koniński koń przy trasie – żaden galop, tylko stanie dęba.
Potem jest już lepiej. Wiatr wreszcie pomaga. W Kole robię kilka zdjęć malowniczo rozlanej Warty.
Tymczasem niebo od jakiegoś już czasu poszarzało. Jadę akurat obwodnicą Krośniewic (około 153 km trasy), gdy zaczyna lekko kropić. Na początku nic sobie z tego nie robię, ale gdy z biegiem czasu zaczyna padać mocniej, zatrzymuję się na chwilę i zakładam spodnie deszczowe oraz osłonkę na kask.
Staram się zagęszczać ruchy. Minimalizować postoje i nie obijać się zanadto. A to dlatego, że dziś jest trochę jak na wyścigu. Jadę jako ucieczka, natomiast z domu jedzie za mną pościg. Drugi i ostatni postój robię na Orlenie w Nowych Zdunach, równo 100 km po poprzednim postoju. Jest to tuż przed Łowiczem. Biorę tu małą herbatę z cytryną, dokupuję izotonik i zjadam ciastko z wiśnią i czekoladą kupione jeszcze w sobotę w Gruzińskiej Piekarni.
Łowicz, tak jak pozostałe, wcześniejsze miasta, mijam lekko bokiem. Cały czas raz po raz papaduje deszczyk. Dopiero w Sochaczewie lekko wjeżdżam do miasta. To tu uciekam z DK 92, by resztę trasy do Warszawy zrobić zupełnie bocznymi drogami. Przejeżdżam przez Żelazową Wolę, mijam dom urodzenia Fryderyka Chopina, przecinam most na Utracie i wszystko się zmienia. Do Warszawy jeszcze około 50 km. Z każdym kilometrem coraz bliżej i z każdym kilometrem… coraz trudniej w to uwierzyć: ogromne miasto jest blisko, tymczasem jadę przez kompletne wioski. Biegają tu luzem psy i kury, przy drodze często widać drewniane domki, które czas świetności mają dawno już za sobą. Apogeum wszystkiego,to wjazd w teren. Ubity, lekko kamienisty szuter, a kawałek za nim dołem idzie trasa S8.
Widać stąd już wieżowce stolicy. Jeszcze trochę i naraz z całej tej wiejskiej scenerii nagle wjeżdżam do miasta. Wrażenie jest niesamowite. Jeszcze bardziej niesamowite jest to, że nadal jadę jako ucieczka.
Złapana zostaję już w Warszawie, na jednym ze skrzyżowań, na światłach.
Jak na prawdziwym wyścigu, ucieczka skasowana na sam koniec! Od teraz, już zupełnie bez pospiechu, jedziemy przez miasto i często robimy zdjęcia. Nie trzeba się spieszyć. Do odjazdu pociągu o 20:18, jeszcze ponad 2 godziny. Pod Pałacem Kultury jesteśmy o 17:55.
Stąd kierujemy się na Starówkę.
Ubieramy się cieplej i jak wielu innych turystów spacerujemy, pijemy herbatę, jemy oscypki, słuchamy ulicznych grajków. W międzyczasie dzień dobiega końca.
Wyruszyłam na trasę o 3.38 w niedzielę. Niedziela to dobry dzień na jazdę drogą krajową nr 92. Ruch jest wtedy mały i warunki są wprost idealne, by zrobić długą trasę po dobrej nawierzchni. Nocny początek dłuży mi się. W dodatku muszę cały czas skupiać wzrok, zwłaszcza pomiędzy miejscowościami, gdzie nie ma oświetlenia: od soboty jest silny wiatr i za jego sprawą na drodze leży sporo gałęzi. Niezbyt dużych, ale jednak wolę, by żadna z nich nie wplątała mi się w koło.
Pierwsze 100 km to bardzo nieprzyjemny odcinek. Mam silny i lodowato zimny wiatr boczny. To bardzo wychładza. Czuję, jak stopniowo, prawostronnie zamieniam się w zmarzlinę. Pod jedną z wiat przystankowych zatrzymuję się i ubieram cieplej. Na wiatrówce ląduje deszczówka. Nie pada, ale przydaje się dla lepszej izolacji termicznej. Dodatkowo na prawą stopę, w której z zimna powoli tracę czucie, nakładam woreczek foliowy. Nadal jest ciemno.
Wschód słońca oglądam dopiero gdzieś w okolicy Słupcy. Niebo jest czyste, zimny i przeszkadzający wiatr wzmaga się. Aż wierzyć się nie chce, że to wszystko ma się niedługo zmienić. Według prognoz, wiatr ma zacząć pomagać, a błękitne niebo zastąpią chmury, z których spadnie deszcz.
Nieco zmęczona walką z wiatrem, docieram do Genowefy. To żadna z moich koleżanek. To miejscowość. Jest tu przy drodze stacja Orlenu. Godzina 8:44, 103 km za mną – idealny moment na pierwszy postój i słodką kawę.
Walka z wiatrem kończy się za Koninem. Swoje dołożyły też lekkie górki. Górki i wiatr sprawiły, że poczułam się trochę jak ten koniński koń przy trasie – żaden galop, tylko stanie dęba.
Potem jest już lepiej. Wiatr wreszcie pomaga. W Kole robię kilka zdjęć malowniczo rozlanej Warty.
Tymczasem niebo od jakiegoś już czasu poszarzało. Jadę akurat obwodnicą Krośniewic (około 153 km trasy), gdy zaczyna lekko kropić. Na początku nic sobie z tego nie robię, ale gdy z biegiem czasu zaczyna padać mocniej, zatrzymuję się na chwilę i zakładam spodnie deszczowe oraz osłonkę na kask.
Staram się zagęszczać ruchy. Minimalizować postoje i nie obijać się zanadto. A to dlatego, że dziś jest trochę jak na wyścigu. Jadę jako ucieczka, natomiast z domu jedzie za mną pościg. Drugi i ostatni postój robię na Orlenie w Nowych Zdunach, równo 100 km po poprzednim postoju. Jest to tuż przed Łowiczem. Biorę tu małą herbatę z cytryną, dokupuję izotonik i zjadam ciastko z wiśnią i czekoladą kupione jeszcze w sobotę w Gruzińskiej Piekarni.
Łowicz, tak jak pozostałe, wcześniejsze miasta, mijam lekko bokiem. Cały czas raz po raz papaduje deszczyk. Dopiero w Sochaczewie lekko wjeżdżam do miasta. To tu uciekam z DK 92, by resztę trasy do Warszawy zrobić zupełnie bocznymi drogami. Przejeżdżam przez Żelazową Wolę, mijam dom urodzenia Fryderyka Chopina, przecinam most na Utracie i wszystko się zmienia. Do Warszawy jeszcze około 50 km. Z każdym kilometrem coraz bliżej i z każdym kilometrem… coraz trudniej w to uwierzyć: ogromne miasto jest blisko, tymczasem jadę przez kompletne wioski. Biegają tu luzem psy i kury, przy drodze często widać drewniane domki, które czas świetności mają dawno już za sobą. Apogeum wszystkiego,to wjazd w teren. Ubity, lekko kamienisty szuter, a kawałek za nim dołem idzie trasa S8.
Widać stąd już wieżowce stolicy. Jeszcze trochę i naraz z całej tej wiejskiej scenerii nagle wjeżdżam do miasta. Wrażenie jest niesamowite. Jeszcze bardziej niesamowite jest to, że nadal jadę jako ucieczka.
Złapana zostaję już w Warszawie, na jednym ze skrzyżowań, na światłach.
Jak na prawdziwym wyścigu, ucieczka skasowana na sam koniec! Od teraz, już zupełnie bez pospiechu, jedziemy przez miasto i często robimy zdjęcia. Nie trzeba się spieszyć. Do odjazdu pociągu o 20:18, jeszcze ponad 2 godziny. Pod Pałacem Kultury jesteśmy o 17:55.
Stąd kierujemy się na Starówkę.
Ubieramy się cieplej i jak wielu innych turystów spacerujemy, pijemy herbatę, jemy oscypki, słuchamy ulicznych grajków. W międzyczasie dzień dobiega końca.