Częstochowa w lutym
Sobota, 27 lutego 2021 Kategoria do 300, Kocia czytelnia
Km: | 297.40 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 14:35 | km/h: | 20.39 |
Pr. maks.: | 38.70 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1181m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Nie zawsze wszystko się udaje, tak jak się tego chce. Ten
wyjazd niemal pod każdym względem był „prawie”…
Była to mała pielgrzymka. Zimowa, jednoosobowa, rowerowa, w wielu intencjach. Sama trasa była średnio istotna. Ważny był cel, a ten w przedziwny sposób cały czas umykał.
Miałam ruszyć o 5:00 rano. Prawie się udało. Poślizg wyniósł 15 minut. Nie jest to dużo, ale potem się zastanawiałam, czy te 15 minut mogło uratować sytuację. Teoretycznie tak, ale przez pandemiczne ograniczenia – praktycznie, raczej nie.
Początek po ciemku, jednak noce pod koniec lutego nie są już aż tak długie. Wschodu słońca nie było widać. Lekko poczerwieniało niebo, chmury nabrały nasyconych barw i oto nastał dzień. Dzień fajny przez całe 140 km, kiedy to wiatr bardzo wydatnie mi pomagał.

Trasę do Częstochowy już kiedyś robiłam. Tym razem zupełnie ją pozmieniałam. Chciałam, żeby było lepiej. Prawie wyszło. Odcinek za Pyzdrami ruchliwy. Myślałam, że będzie znacznie spokojniej. Za to w międzyczasie poranne chmury gdzieś uciekły i zrobił się piękny, wietrzny i słoneczny dzień. Na 80 km trasy zatrzymałam się na Orlenie w Gizałkach. Wypiłam kawę, zjadłam kanapkę i pognałam dalej. Był to jedyny postój na stacji podczas tego wyjazdu.

Drugi raz stałam na 140 km, na rynku w Koźminku. Rynek średniej urody, ale w słońcu nawet ładny. Może inaczej tu wygląda, gdy wiosną i latem jest zielono.
Drogi, poza odcinkami, gdzie jechałam wojewódzkimi, nie były obciążone ruchem. Były za to bardzo wyboiste. Jadąc starałam się liczyć kilometry i wyszło, że tych wertepiastych dróg było prawie 100 km! Dużo za dużo. Mocno to spowalniało, bo cały rower po prostu niemiłosiernie skakał. Bolał mnie też palec, który uszkodziłam podczas upadku na śniegu tej zimy. Nie myślałam, że staw będzie reagował na wstrząsy.

Ostatnie mniej więcej 50 km, to była walka z czasem. Planowałam dotrzeć na Jasną Górę na godzinę 21:00, na Apel. Na 255 kilometrze zauważyłam, że trasa ucieka z drogi wojewódzkiej nr 491. Zatrzymałam się, żeby sprawdzić to na telefonie. Zupełnie niepotrzebnie. Trzeba było nie tracić czasu na kombinowanie, tylko po prostu jechać.
Plan zdążenia na Apel prawie udało się zrealizować. Na miejsce dotarłam o 21:07, gdy nabożeństwo już trwało. Pod kaplicą z Obrazem stał tłumek ludzi, którzy przez ograniczenia pandemiczne nie weszli do środka. Pomyślałam sobie, że nawet gdybym miała lekki zapas czasu (tak, jak planowałam), to pewnie i tak bym trafiła właśnie do tego tłumku na zewnątrz. Żeby wejść do środka, trzeba było tu być jednak znacznie wcześniej. Wiedząc, że do kaplicy z Obrazem można przejść bocznym wejściem przez bazylikę, pobiegłam tam. Oczywiście daremna była moja próba. Drzwi były zaryglowane. Mimo takiego pecha, udało mi się zobaczyć tego dnia Obraz. Po Apelu, kiedy wszyscy wyszli, wejść mogli ludzie stojący na zewnątrz, a zatem i ja! Udało się. Na krótko, bo za chwilę miało się zacząć czuwanie zamknięte, ale jednak.


Czas nagle mocno przyspieszył. Z Jasnej Góry pojechałam głównym traktem, Aleją Najświętszej Maryi Panny. Kupiłam wodę i ruszyłam szukać noclegu. To też zmieniłam. Miałam blisko miasta miejscówkę, na której zawsze spałam. Tym razem chciałam poszukać czegoś nowego. Oddaliłam się od Jasnej Góry na 7 km i w lesie, blisko Koksowni, rozłożyłam worek biwakowy. Koksowania wydawała z siebie różne dźwięki, zgrzyty. Buchała parą i ładnie świeciła. Trochę te dźwięki przypominały mi las na Westerplatte.

Tak, to było dobre miejsce! Na zakończenie dnia jeszcze tylko liofilizat i spać. Wyszło 297,4 km, czyli prawie 300 km. Wszystko prawie…

To już prawie wszystko, chociaż... jeszcze jest ciąg dalszy :)
Była to mała pielgrzymka. Zimowa, jednoosobowa, rowerowa, w wielu intencjach. Sama trasa była średnio istotna. Ważny był cel, a ten w przedziwny sposób cały czas umykał.
Miałam ruszyć o 5:00 rano. Prawie się udało. Poślizg wyniósł 15 minut. Nie jest to dużo, ale potem się zastanawiałam, czy te 15 minut mogło uratować sytuację. Teoretycznie tak, ale przez pandemiczne ograniczenia – praktycznie, raczej nie.
Początek po ciemku, jednak noce pod koniec lutego nie są już aż tak długie. Wschodu słońca nie było widać. Lekko poczerwieniało niebo, chmury nabrały nasyconych barw i oto nastał dzień. Dzień fajny przez całe 140 km, kiedy to wiatr bardzo wydatnie mi pomagał.

Trasę do Częstochowy już kiedyś robiłam. Tym razem zupełnie ją pozmieniałam. Chciałam, żeby było lepiej. Prawie wyszło. Odcinek za Pyzdrami ruchliwy. Myślałam, że będzie znacznie spokojniej. Za to w międzyczasie poranne chmury gdzieś uciekły i zrobił się piękny, wietrzny i słoneczny dzień. Na 80 km trasy zatrzymałam się na Orlenie w Gizałkach. Wypiłam kawę, zjadłam kanapkę i pognałam dalej. Był to jedyny postój na stacji podczas tego wyjazdu.

Drugi raz stałam na 140 km, na rynku w Koźminku. Rynek średniej urody, ale w słońcu nawet ładny. Może inaczej tu wygląda, gdy wiosną i latem jest zielono.
Drogi, poza odcinkami, gdzie jechałam wojewódzkimi, nie były obciążone ruchem. Były za to bardzo wyboiste. Jadąc starałam się liczyć kilometry i wyszło, że tych wertepiastych dróg było prawie 100 km! Dużo za dużo. Mocno to spowalniało, bo cały rower po prostu niemiłosiernie skakał. Bolał mnie też palec, który uszkodziłam podczas upadku na śniegu tej zimy. Nie myślałam, że staw będzie reagował na wstrząsy.

Ostatnie mniej więcej 50 km, to była walka z czasem. Planowałam dotrzeć na Jasną Górę na godzinę 21:00, na Apel. Na 255 kilometrze zauważyłam, że trasa ucieka z drogi wojewódzkiej nr 491. Zatrzymałam się, żeby sprawdzić to na telefonie. Zupełnie niepotrzebnie. Trzeba było nie tracić czasu na kombinowanie, tylko po prostu jechać.
Plan zdążenia na Apel prawie udało się zrealizować. Na miejsce dotarłam o 21:07, gdy nabożeństwo już trwało. Pod kaplicą z Obrazem stał tłumek ludzi, którzy przez ograniczenia pandemiczne nie weszli do środka. Pomyślałam sobie, że nawet gdybym miała lekki zapas czasu (tak, jak planowałam), to pewnie i tak bym trafiła właśnie do tego tłumku na zewnątrz. Żeby wejść do środka, trzeba było tu być jednak znacznie wcześniej. Wiedząc, że do kaplicy z Obrazem można przejść bocznym wejściem przez bazylikę, pobiegłam tam. Oczywiście daremna była moja próba. Drzwi były zaryglowane. Mimo takiego pecha, udało mi się zobaczyć tego dnia Obraz. Po Apelu, kiedy wszyscy wyszli, wejść mogli ludzie stojący na zewnątrz, a zatem i ja! Udało się. Na krótko, bo za chwilę miało się zacząć czuwanie zamknięte, ale jednak.


Czas nagle mocno przyspieszył. Z Jasnej Góry pojechałam głównym traktem, Aleją Najświętszej Maryi Panny. Kupiłam wodę i ruszyłam szukać noclegu. To też zmieniłam. Miałam blisko miasta miejscówkę, na której zawsze spałam. Tym razem chciałam poszukać czegoś nowego. Oddaliłam się od Jasnej Góry na 7 km i w lesie, blisko Koksowni, rozłożyłam worek biwakowy. Koksowania wydawała z siebie różne dźwięki, zgrzyty. Buchała parą i ładnie świeciła. Trochę te dźwięki przypominały mi las na Westerplatte.

Tak, to było dobre miejsce! Na zakończenie dnia jeszcze tylko liofilizat i spać. Wyszło 297,4 km, czyli prawie 300 km. Wszystko prawie…

To już prawie wszystko, chociaż... jeszcze jest ciąg dalszy :)
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!