Wpisy archiwalne w miesiącu
Listopad, 2020
Dystans całkowity: | 687.80 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 38:59 |
Średnia prędkość: | 17.25 km/h |
Suma podjazdów: | 2269 m |
Liczba aktywności: | 7 |
Średnio na aktywność: | 98.26 km i 7h 47m |
Więcej statystyk |
Rowerem przez sam środek listopada
Niedziela, 15 listopada 2020 Kategoria do 100, Kocia czytelnia
Km: | 74.08 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:37 | km/h: | 16.05 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 403m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Budzę się po ponad 10 godzinach snu, ale miejscówka jest
tak doskonała, że mogłabym tu spać jeszcze. Niestety pociąg nie poczeka. Trzeba
zjeść śniadanie, wypić kawę i jechać. Świt i poranek są wyjątkowo ładne. Okazuje się, że spałam w bardzo ładnym
miejscu. Za lasem teren opada do jeziora (Zbiornik Łąka), a w oddali widać już
góry!
Natomiast remontowana droga jest zupełnie niezła, choć wczoraj wieczorem jej początek w Pszczynie wskazywał na to, że może być fatalnie. Nawierzchnia to głównie nowiutki asfalt i ubity grunt. W świetle dnia wszystko do przejechania na wąskich oponach.
Za nieciekawymi Pawłowicami są stawy rybne. Woda już spuszczona, ale nadal jest tu pełno ptaków. Kiedy zaczynam robić foty, zrywają się do lotu i jest to piękny widok.
Do Żorów docieram o 9 rano. Na rynku zaczepia mnie pani z pieskiem i pyta, czy nie jest mi zimno na rowerze. Sama ubrana jest ciepło, a i tak sprawia wrażenie mocno zmarzniętej. Chwilę rozmawiamy, a piesek zaprzyjaźnia się w tym czasie z moim rowerem.
Niczego ciekawego nie znajduję w Orzeszach. Jest tu chyba najdziwniejszy rynek na świecie. Gdyby nie tabliczka z napisem „Rynek”, nigdy bym nie wpadła na to, że to miejsce – w sumie skrzyżowanie – jest rynkiem. Dalej za to jest ciekawie: długi zjazd z szeroką panoramą Śląska. Droga mało ruchliwa i… wielu szosowców, którzy piłują ową drogę w drugą stronę, robiąc podjazd.
Trasę kończę w Zabrzu.
Mam tu ponad godzinę do odjazdu pociągu i myślę sobie, że to miła odmiana po zeszłotygodniowej nerwówce, kiedy to mocno musiałam spieszyć się na pociąg. Tym razem dałam sobie znacznie więcej czasu, w końcu nie wiedziałam w jakim stanie przejezdności zastanę remontowaną drogę.
Zaliczone gminy: Pawłowice, Suszec, Żory, Gierałtowice.
Natomiast remontowana droga jest zupełnie niezła, choć wczoraj wieczorem jej początek w Pszczynie wskazywał na to, że może być fatalnie. Nawierzchnia to głównie nowiutki asfalt i ubity grunt. W świetle dnia wszystko do przejechania na wąskich oponach.
Za nieciekawymi Pawłowicami są stawy rybne. Woda już spuszczona, ale nadal jest tu pełno ptaków. Kiedy zaczynam robić foty, zrywają się do lotu i jest to piękny widok.
Do Żorów docieram o 9 rano. Na rynku zaczepia mnie pani z pieskiem i pyta, czy nie jest mi zimno na rowerze. Sama ubrana jest ciepło, a i tak sprawia wrażenie mocno zmarzniętej. Chwilę rozmawiamy, a piesek zaprzyjaźnia się w tym czasie z moim rowerem.
Niczego ciekawego nie znajduję w Orzeszach. Jest tu chyba najdziwniejszy rynek na świecie. Gdyby nie tabliczka z napisem „Rynek”, nigdy bym nie wpadła na to, że to miejsce – w sumie skrzyżowanie – jest rynkiem. Dalej za to jest ciekawie: długi zjazd z szeroką panoramą Śląska. Droga mało ruchliwa i… wielu szosowców, którzy piłują ową drogę w drugą stronę, robiąc podjazd.
Trasę kończę w Zabrzu.
Mam tu ponad godzinę do odjazdu pociągu i myślę sobie, że to miła odmiana po zeszłotygodniowej nerwówce, kiedy to mocno musiałam spieszyć się na pociąg. Tym razem dałam sobie znacznie więcej czasu, w końcu nie wiedziałam w jakim stanie przejezdności zastanę remontowaną drogę.
Zaliczone gminy: Pawłowice, Suszec, Żory, Gierałtowice.
Sen o jesieni
Sobota, 14 listopada 2020 Kategoria do 150, Kocia czytelnia
Km: | 128.40 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 08:11 | km/h: | 15.69 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 739m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wstaję porządnie przed świtem. Dzień nie bardzo chce
wyjść z ciemności i kiedy zwijam namiot, nadal jest ciemnawo. Robiąc zdjęcie
namiotu, świecę czerwonym światłem czołówki i uzyskuję ciekawy efekt. Efekt
płonącego lasu, efekt lasu jak z horroru.
Szary poranek spędzam na Nikiszowcu. Ciekawa dzielnica Katowic, zabudowa robi niesamowite wrażenie. Cieszę się, że jestem tu tak wcześnie rano, bo pora dnia potęguje nierzeczywisty klimat tu panujący.
Dalej są szare, listopadowe lasy. Z drzewami coraz bardziej bezlistnymi, z liśćmi coraz bardziej pozbawionymi kolorów. Lubię listopad chyba od zawsze mimo, że bardziej pewnie by wypadało lubić np. maj. Ja jednak wolę listopad. Ten czas uspokojenia, gdy wszystko zwalnia i przyroda przygotowuje się do nadchodzącej zimy. Lubię krótkie dni na rowerze. Żeby z nich coś wyciągnąć, trzeba się trochę postarać.
Zimny wiatr wyrywa mnie z zamyślenia. Trzeba z nim powalczyć. Do Mikołowa docieram, gdy nadal godzina jest jeszcze wczesna. Mimo pogodowej szarości, rynek wygląda ładnie. W słoneczny dzień, to musi być miłe miejsce.
Przed Łaziskami Górnymi – zaskoczenie dnia. Trasa zupełnie nagle ucieka do parku. W dodatku ucieka bardzo ostro pod górę! Nawierzchnia jest asfaltowa, ale żeby to podjechać z sakwami, należy się przyłożyć do deptania. Koniec podjazdu to jednocześnie najwyższy punkt tego wyjazdu – jestem na wysokości 358 m n.p.m. W parku jest przyjemnie, nie wieje. Siadam na jednej z ławek i robię krótką przerwę na jedzonko. Pusto. To chyba nie jest pora na przesiadywanie na parkowych ławkach.
Następnym przystankiem są Tychy. Droga do miasta pełna była samochodów, dlatego cieszę się, że w końcu tu dojechałam. Na dość dużym placu z fontanną wyjmuję telefon, by porobić zdjęcia i wtedy zauważam, że w torbie na kierownicy jest mokro! Coś się rozlało. Szybko sprawdzam, czy elektronika nie ucierpiała. Na szczęście wszystko jest ok. Natomiast z płynu do dezynfekcji rąk nie zostało nic. Poszedł cały. Wyjmuję zawartość torby i robię dokładne osuszanie chusteczkami. Ostrego, chemicznego zapachu niestety nie udaje mi się pozbyć. Potem jadę na rynek oraz pod Tyskie Browary Książęce.
Cały czas towarzyszy mi myśl, że miło by było gdzieś wejść, wypić coś ciepłego i ogrzać się. Udaje się to urzeczywistnić dopiero na wjeździe do Bierunia. Trafia się akurat Orlen. Biorę dużą kawę z czekoladą i swoją własną kanapkę. Nie ma tu stolików. Jem i piję przy ekspresie do kawy. Na szczęście nikt mnie nie wyprasza na zewnątrz. Rynek w Bieruniu ma fontannę z rzeźbą dziwnego stworka – utopca. Rynek przykuwa też uwagę wyjątkowo zadbaną i różnorodną zielenią. Jest to widoczne nawet teraz, głęboką jesienią!
Z Bierunia jadę do Oświęcimia. Teren wiejski tej gminy zaliczyłam jadąc Wisłę 1200. Teraz pora zobaczyć samo miasto. Jest tu zamek na wzgórzu – wchodzę i oglądam, jest też kościół z wysoką wieżą oraz duży plac rynkowy. Dojazd do miasta był wyjątkowo wredny, drogą krajową numer 44, która na odcinku, który przypadł mi do jazdy, była pełna samochodów i bez pobocza. Ze wzgórza zamkowego udało mi się wypatrzeć alternatywną drogę wyjazdową z miasta.
Przed Pszczyną jadę przez lasy. Dzień chyli się ku końcowi, w dodatku zaczyna padać deszcz. Stoję z boku drogi i zastanawiam się, czy wniknąć w te lasy i rozbić namiot. Do zachodu słońca jakieś 20 minut. Nie jestem jednak przekonana, czy już powinnam kończyć dzień. Zgodnie ze swoją starą zasadą – jeśli nie jestem do jakiegoś miejsca przekonana, jadę dalej.
Jest już po zachodzie słońca i niebo ma kolor granatowy, gdy wjeżdżam na rynek w Pszczynie. Co za miejsce! Jedno ze zadecydowanie najładniejszych na Śląsku! Na tym rynku po prostu chce się być. Jestem więc i zupełnie nie spieszy mi się do dalszej jazdy. Cóż zmieni kwadrans albo dwa? Nic. I tak przecież jest ciemno. I tak kropi deszczyk.
Uroku dodają stalowe rzeźby aniołów.
W tym zachwycie rynkiem ucieka mi to, że miałam jeszcze podjechać do zamku. Cóż… będzie po co tu wrócić. Tymczasem jadę zobaczyć jak wygląda droga nr 933 idąca do Pawłowic. Planując trasę wiedziałam, że może być tu średnio lub nawet nieprzejezdnie, bo długi kilkunastokilometrowy odcinek jest w remoncie. Teraz, po ciemku i w deszczu, okazuje się, że nie wygląda to dobrze. Spotykam tu miłego człowieka, który pyta dokąd zamierzam jechać. Oczywiście nie mówię, że ostatecznie do Zabrza, tylko podaję te Pawłowice, bo w nich kończy się remontowany odcinek. Pytam jak ta droga dalej wygląda i dowiaduję się, że nawierzchnia niekoniecznie będzie zdatna do jazdy dla wąskich szosowych opon. Pan mówi, że są odcinki gruntowe i asfaltowe, ale generalnie poleca wymyślić objazd. Sugeruje nawet konkretne drogi. Drogi te rozważałam jeszcze w domu, ale domyślałam się, że z racji wyłączenia z ruchu drogi 933, pewnie będzie na nich duży ruch…
Ostatecznie jadę kawałek drogą 935. Jest umiarkowanie. To znaczy zimno, kropi deszcz i jest ciemno. Normalne listopadowe warunki. Ruch średni, myślę więc sobie, że dobrze będzie zjechać gdzieś z tej drogi i rozbić namiot. Planuję odbić w lewo i zatrzymać się w niedużym lesie. Plan niestety nie udaje się. Wzdłuż wąskiej drogi wszędzie jest zabudowa. Las średni. Wkrótce dobijam do remontowanej 933. Miejsce, w którym na nią wlatuję jest zupełnie niezłe – jest akurat asfalt! Mijam kościół i zastanawiam się gdzie rozbić namiot. Za kościołem? Trochę nie bardzo. Rozglądam się i zauważam chatkę, a za nią polną drogę i mini las. Wracam tam. Gaszę lampki, zdejmuję odblaskową kamizelkę, wyciszam telefon, spryskuję się preparatem przeciwko kleszczom i idę polną drogą. Przechodzę koło chatki i idę dalej. Droga lekko opada i prowadzi do lasu. Ciemno. Cały czas idę bez świateł. Wchodzę w las. Podłoże jest perfekcyjne. Idealne pod namiot. Rozbijam go szybko, bo zimno! Gdy już jestem w środku, słucham sobie mszy, która odbywa się w kościele za polem i za drogą.
Przede mną długa, listopadowa noc.
I długi listopadowy sen o jesieni.
Zaliczone gminy: Mikołów, Łaziska Górne, Orzesze, Wyry, Kobiór, Tychy, Bieruń, Oświęcim - miasto, Bojszowy, Miedźna, Pszczyna.
Szary poranek spędzam na Nikiszowcu. Ciekawa dzielnica Katowic, zabudowa robi niesamowite wrażenie. Cieszę się, że jestem tu tak wcześnie rano, bo pora dnia potęguje nierzeczywisty klimat tu panujący.
Dalej są szare, listopadowe lasy. Z drzewami coraz bardziej bezlistnymi, z liśćmi coraz bardziej pozbawionymi kolorów. Lubię listopad chyba od zawsze mimo, że bardziej pewnie by wypadało lubić np. maj. Ja jednak wolę listopad. Ten czas uspokojenia, gdy wszystko zwalnia i przyroda przygotowuje się do nadchodzącej zimy. Lubię krótkie dni na rowerze. Żeby z nich coś wyciągnąć, trzeba się trochę postarać.
Zimny wiatr wyrywa mnie z zamyślenia. Trzeba z nim powalczyć. Do Mikołowa docieram, gdy nadal godzina jest jeszcze wczesna. Mimo pogodowej szarości, rynek wygląda ładnie. W słoneczny dzień, to musi być miłe miejsce.
Przed Łaziskami Górnymi – zaskoczenie dnia. Trasa zupełnie nagle ucieka do parku. W dodatku ucieka bardzo ostro pod górę! Nawierzchnia jest asfaltowa, ale żeby to podjechać z sakwami, należy się przyłożyć do deptania. Koniec podjazdu to jednocześnie najwyższy punkt tego wyjazdu – jestem na wysokości 358 m n.p.m. W parku jest przyjemnie, nie wieje. Siadam na jednej z ławek i robię krótką przerwę na jedzonko. Pusto. To chyba nie jest pora na przesiadywanie na parkowych ławkach.
Następnym przystankiem są Tychy. Droga do miasta pełna była samochodów, dlatego cieszę się, że w końcu tu dojechałam. Na dość dużym placu z fontanną wyjmuję telefon, by porobić zdjęcia i wtedy zauważam, że w torbie na kierownicy jest mokro! Coś się rozlało. Szybko sprawdzam, czy elektronika nie ucierpiała. Na szczęście wszystko jest ok. Natomiast z płynu do dezynfekcji rąk nie zostało nic. Poszedł cały. Wyjmuję zawartość torby i robię dokładne osuszanie chusteczkami. Ostrego, chemicznego zapachu niestety nie udaje mi się pozbyć. Potem jadę na rynek oraz pod Tyskie Browary Książęce.
Cały czas towarzyszy mi myśl, że miło by było gdzieś wejść, wypić coś ciepłego i ogrzać się. Udaje się to urzeczywistnić dopiero na wjeździe do Bierunia. Trafia się akurat Orlen. Biorę dużą kawę z czekoladą i swoją własną kanapkę. Nie ma tu stolików. Jem i piję przy ekspresie do kawy. Na szczęście nikt mnie nie wyprasza na zewnątrz. Rynek w Bieruniu ma fontannę z rzeźbą dziwnego stworka – utopca. Rynek przykuwa też uwagę wyjątkowo zadbaną i różnorodną zielenią. Jest to widoczne nawet teraz, głęboką jesienią!
Z Bierunia jadę do Oświęcimia. Teren wiejski tej gminy zaliczyłam jadąc Wisłę 1200. Teraz pora zobaczyć samo miasto. Jest tu zamek na wzgórzu – wchodzę i oglądam, jest też kościół z wysoką wieżą oraz duży plac rynkowy. Dojazd do miasta był wyjątkowo wredny, drogą krajową numer 44, która na odcinku, który przypadł mi do jazdy, była pełna samochodów i bez pobocza. Ze wzgórza zamkowego udało mi się wypatrzeć alternatywną drogę wyjazdową z miasta.
Przed Pszczyną jadę przez lasy. Dzień chyli się ku końcowi, w dodatku zaczyna padać deszcz. Stoję z boku drogi i zastanawiam się, czy wniknąć w te lasy i rozbić namiot. Do zachodu słońca jakieś 20 minut. Nie jestem jednak przekonana, czy już powinnam kończyć dzień. Zgodnie ze swoją starą zasadą – jeśli nie jestem do jakiegoś miejsca przekonana, jadę dalej.
Jest już po zachodzie słońca i niebo ma kolor granatowy, gdy wjeżdżam na rynek w Pszczynie. Co za miejsce! Jedno ze zadecydowanie najładniejszych na Śląsku! Na tym rynku po prostu chce się być. Jestem więc i zupełnie nie spieszy mi się do dalszej jazdy. Cóż zmieni kwadrans albo dwa? Nic. I tak przecież jest ciemno. I tak kropi deszczyk.
Uroku dodają stalowe rzeźby aniołów.
W tym zachwycie rynkiem ucieka mi to, że miałam jeszcze podjechać do zamku. Cóż… będzie po co tu wrócić. Tymczasem jadę zobaczyć jak wygląda droga nr 933 idąca do Pawłowic. Planując trasę wiedziałam, że może być tu średnio lub nawet nieprzejezdnie, bo długi kilkunastokilometrowy odcinek jest w remoncie. Teraz, po ciemku i w deszczu, okazuje się, że nie wygląda to dobrze. Spotykam tu miłego człowieka, który pyta dokąd zamierzam jechać. Oczywiście nie mówię, że ostatecznie do Zabrza, tylko podaję te Pawłowice, bo w nich kończy się remontowany odcinek. Pytam jak ta droga dalej wygląda i dowiaduję się, że nawierzchnia niekoniecznie będzie zdatna do jazdy dla wąskich szosowych opon. Pan mówi, że są odcinki gruntowe i asfaltowe, ale generalnie poleca wymyślić objazd. Sugeruje nawet konkretne drogi. Drogi te rozważałam jeszcze w domu, ale domyślałam się, że z racji wyłączenia z ruchu drogi 933, pewnie będzie na nich duży ruch…
Ostatecznie jadę kawałek drogą 935. Jest umiarkowanie. To znaczy zimno, kropi deszcz i jest ciemno. Normalne listopadowe warunki. Ruch średni, myślę więc sobie, że dobrze będzie zjechać gdzieś z tej drogi i rozbić namiot. Planuję odbić w lewo i zatrzymać się w niedużym lesie. Plan niestety nie udaje się. Wzdłuż wąskiej drogi wszędzie jest zabudowa. Las średni. Wkrótce dobijam do remontowanej 933. Miejsce, w którym na nią wlatuję jest zupełnie niezłe – jest akurat asfalt! Mijam kościół i zastanawiam się gdzie rozbić namiot. Za kościołem? Trochę nie bardzo. Rozglądam się i zauważam chatkę, a za nią polną drogę i mini las. Wracam tam. Gaszę lampki, zdejmuję odblaskową kamizelkę, wyciszam telefon, spryskuję się preparatem przeciwko kleszczom i idę polną drogą. Przechodzę koło chatki i idę dalej. Droga lekko opada i prowadzi do lasu. Ciemno. Cały czas idę bez świateł. Wchodzę w las. Podłoże jest perfekcyjne. Idealne pod namiot. Rozbijam go szybko, bo zimno! Gdy już jestem w środku, słucham sobie mszy, która odbywa się w kościele za polem i za drogą.
Przede mną długa, listopadowa noc.
I długi listopadowy sen o jesieni.
Zaliczone gminy: Mikołów, Łaziska Górne, Orzesze, Wyry, Kobiór, Tychy, Bieruń, Oświęcim - miasto, Bojszowy, Miedźna, Pszczyna.
Miasto tramwajów
Piątek, 13 listopada 2020 Kategoria do 50, Kocia czytelnia
Km: | 7.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Późny wieczór, piątek. Znowu jestem w mieście tramwajów.
Gdyby ktoś mnie zapytał, z czym kojarzą mi się Katowice, bez namysłu bym
powiedziała, że z nocnymi tramwajami. Jadę rowerem ulicą 3 Maja, chwilę później
jestem na rynku. Tramwaje, jeden za drugim. Robię serię zdjęć.
Kiedyś przyjadę tu pojeździć wieczornymi tramwajami. Wtopię się w miasto. Bez roweru. Tymczasem znowu jadę do lasu, w znajome miejsce. Jest w tym miejscu coś dziwnego. To już trzeci raz, gdy tu śpię i trzeci raz, gdy śpię bardzo słabo. Może to kwestia hałasu od drogi i od torów kolejowych? A może to wina późnej godziny zasypiania? Zwykle przecież spać chodzę znacznie wcześniej.
Kiedyś przyjadę tu pojeździć wieczornymi tramwajami. Wtopię się w miasto. Bez roweru. Tymczasem znowu jadę do lasu, w znajome miejsce. Jest w tym miejscu coś dziwnego. To już trzeci raz, gdy tu śpię i trzeci raz, gdy śpię bardzo słabo. Może to kwestia hałasu od drogi i od torów kolejowych? A może to wina późnej godziny zasypiania? Zwykle przecież spać chodzę znacznie wcześniej.
Zwiedzając Śląsk
Niedziela, 8 listopada 2020 Kategoria do 100, Kocia czytelnia
Km: | 67.51 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:15 | km/h: | 15.88 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dokładnie o wschodzie zwijam namiot i ruszam w drogę.
Choć „ruszam”, to zbyt wiele powiedziane. Piękny Park Śląski zatrzymuje mnie na bitą godzinę i więcej prowadzę rower fotografując, niż jadę.
Przede wszystkim trzeba nacieszyć się wstającym właśnie dniem. Słońce zaplątane w gałęzie drzew powolutku wędruje coraz wyżej. Wracam do linii wyznaczającej przebieg południka 19 stopnia długości geograficznej wschodniej. Widziałam to wczoraj wieczorem, ale było już kompletnie ciemno i nie robiłam zdjęć.
Potem jadę do Planetarium. Niestety niewiele widać, bo Planetarium jest w modernizacji i rozbudowie, otoczone ogrodzeniem. Sam Park to miejsce pełne uroku i czas ucieka mi w nim bardzo szybko. Na wyjeździe z niego jeszcze kilka zdjęć pod Stadionem i wio w dalszą drogę.
Chorzów – tu najbardziej podoba mi się budynek starej poczty. Przed Zabrzem z kolei mam nieco problemów z trasą. Na kilku odcinkach idzie ona terenem, a ja mam przecież wąskie opony. Jest też jedno noszenie roweru po schodach nad torami. Samo Zabrze będzie mi się kojarzyło z uliczkami z drobnego kamiennego bruku, no i rzecz jasna z Śląskim Centrum Chorób Serca. Trasę poprowadziłam specjalnie tak, żeby obok niego przejechać. Zapamiętam też ładny widok na kamienice starego miasta, który rozciąga się z wiaduktu kolejowego.
Ostatnią atrakcją na dziś jest Ruda Śląska i jej rynek z imponującym starym kościołem. A dalej? Dalej trzeba gnać! Ustawiając wczoraj budzik pomyliłam godziny i do odjazdu pociągu mam teraz mało czasu. Na dworzec w Katowicach docieram 10 minut przed odjazdem pociągu, który już czeka na peronie. Uff, udało się!
Zaliczone gminy: Bytom, Radzionków, Zabrze, Ruda Śląska, Świętochłowice.
Choć „ruszam”, to zbyt wiele powiedziane. Piękny Park Śląski zatrzymuje mnie na bitą godzinę i więcej prowadzę rower fotografując, niż jadę.
Przede wszystkim trzeba nacieszyć się wstającym właśnie dniem. Słońce zaplątane w gałęzie drzew powolutku wędruje coraz wyżej. Wracam do linii wyznaczającej przebieg południka 19 stopnia długości geograficznej wschodniej. Widziałam to wczoraj wieczorem, ale było już kompletnie ciemno i nie robiłam zdjęć.
Potem jadę do Planetarium. Niestety niewiele widać, bo Planetarium jest w modernizacji i rozbudowie, otoczone ogrodzeniem. Sam Park to miejsce pełne uroku i czas ucieka mi w nim bardzo szybko. Na wyjeździe z niego jeszcze kilka zdjęć pod Stadionem i wio w dalszą drogę.
Chorzów – tu najbardziej podoba mi się budynek starej poczty. Przed Zabrzem z kolei mam nieco problemów z trasą. Na kilku odcinkach idzie ona terenem, a ja mam przecież wąskie opony. Jest też jedno noszenie roweru po schodach nad torami. Samo Zabrze będzie mi się kojarzyło z uliczkami z drobnego kamiennego bruku, no i rzecz jasna z Śląskim Centrum Chorób Serca. Trasę poprowadziłam specjalnie tak, żeby obok niego przejechać. Zapamiętam też ładny widok na kamienice starego miasta, który rozciąga się z wiaduktu kolejowego.
Ostatnią atrakcją na dziś jest Ruda Śląska i jej rynek z imponującym starym kościołem. A dalej? Dalej trzeba gnać! Ustawiając wczoraj budzik pomyliłam godziny i do odjazdu pociągu mam teraz mało czasu. Na dworzec w Katowicach docieram 10 minut przed odjazdem pociągu, który już czeka na peronie. Uff, udało się!
Zaliczone gminy: Bytom, Radzionków, Zabrze, Ruda Śląska, Świętochłowice.
Droga do Parku Śląskiego
Sobota, 7 listopada 2020 Kategoria do 150, Kocia czytelnia
Km: | 143.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 09:11 | km/h: | 15.63 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Noc była krótka, ale tak musiało być, skoro przyjechałam do
Katowic blisko północy, a wstałam jeszcze przed świtem. Trzeba rano wstać, aby
coś z tego dnia mieć. Gdy zwijam namiot, jest już prawie zupełnie jasno. Dzień
wstaje szary i tak trwa w szarości aż do 11. Jest jeszcze wcześnie rano, gdy
dogania mnie starszy szosowiec. Jedzie dość blisko za mną całkiem długo.
Pogawędkę rozpoczyna, gdy stoimy na światłach. Pyta dokąd jadę z sakwami.
Opowiadam mu trochę o trasie, a on stwierdza, że z bagażem, to przecież ciężko.
No i w dodatku zimno. Nie za zimno na spanie pod namiotem? Jeszcze nie –
odpowiadam z uśmiechem.
W Jaworznie odwiedzam autostradę rowerową. Ciekawa sprawa. Po dwa pasy dla rowerów w każdą stronę. Kawałek po zjeździe z autostrady mruga na mnie światłami gość w dostawczaku. Uśmiecha się, macha mi i zatrzymuje się, szybko otwierając okno. Przeczesuję wspomnienia i usiłuję sobie przypomnieć, skąd mogę go znać. Zakładam, że z pewnością się znamy, skoro na mój widok reaguje tak entuzjastycznie. Okazuje się, że… jednak nie. Miły kierowca pyta mnie o drogę. Tłumaczę więc, że w sumie nie wiem, nietutejsza jestem, po raz pierwszy w życiu jeżdżę po tym terenie. On macha ręką, stwierdzając, że to nieważne w sumie – ta droga. I zaczyna rozmowę o kolarstwie. Jest bardzo miło, rozmowę musimy kończyć, gdy za dostawczakiem robi się mały korek. Ludzie na Śląsku nie przestają mnie zaskakiwać. Pozytywnie.
Kiedy docieram do Chrzanowa, pogoda jest już zupełnie ładna. Słońce w pełnej krasie i błękitne niebo. Centrum miasta jest ładne.
Na wysokości Bukowna mijam dawną kopalnię piasku. Obecnie ten teren jest zalesiony, a z drogi rozciąga się bardzo fajny widoczek.
Dalej jest Sławków. Na rynek wiedzie podjazd. Długa prosta wznosząca się w górę. Przez chwilę biję się z myślami, czy na pewno chce mi się pod tę górę gramolić. Ciekawość jednak zwycięża – jadę! No i bardzo dobrze, bo ryneczek jest przyjemny. W dodatku zbliża się godzina 15, a zatem do zachodu słońca została jeszcze godzina i światło pięknie wszystko koloruje. Na złoto, na miękko. Zjazd jest wyboisty, trzeba uważać.
Sprawdzam mapę. Kawałek trzeba jeszcze dziś pojechać. Znajduję w aplikacji las, który wydaje się być odpowiedni na dzisiejszą noc. No to jadę. Przede mną dziwna droga, nic nią nie jeździ. Zastanawiam się nawet, czy na pewno można nią jechać, bo stały dziwne znaki zakazu. Jadę jednak i docieram w ten sposób do Sosnowca. Sosnowiec tuż po zachodzie słońca. Wszystko czerwono-purpurowe. Zjaaazd. Tramwaje, samochody. I nagle mgła: Sosnowiec – Klimontów, ogródki działkowe. W takim dymie nie jechałam nigdy w życiu. W głowie jedna myśl – jak ludzie tutaj otwierają okna i czy w ogóle to robią. Dalej jest już ok. Naraz GPS się wyłącza, sam z siebie. A szlag by to! Lecę akurat jedną z głównych arterii i nijak nie mogę się zatrzymać. A urządzenie jak na złość nie chce się włączyć. Przelatuję w ten sposób 2 ronda. W końcu jest miejsce, gdzie mogę przystanąć. Dogania mnie kurier rowerowy, wyraźnie zdziwiony moim zatrzymaniem na trawiastym skraju drogi. Wyjmuję baterie i uruchamiam od nowa. Na szczęście działa i – również na szczęście – trasa szła prosto i nie muszę się nigdzie cofać.
Upatrzona z mapy miejscówka noclegowa to dramat. Niedaleko jest oczyszczalnia ścieków i capi niemiłosiernie. W dodatku coś musiało im się wylać, bo droga do lasu zalana jest cuchnącą cieczą. Znajduję kawałek dalej krzaki. Od biedy mogłyby być. Ale nie jestem przekonana. Kiedy do tego wszystkiego zaczyna szczekać jakiś wstrętny pies, daję sobie spokój i jadę dalej. Nie mam pomysłu na nocleg. Tu wszędzie jest gęsta zabudowa. Jadę aż za Siemianowice Śląskie i za Bytków. Tu jest las. Ale zaraz – to nie las – to rozległy park. Park Śląski. Nie potrzebuję dużo czasu, by wiedzieć, że to jest to. Rozbijam namiot pod ogromnym drzewem i zasypiam.
Zaliczone gminy: Mysłowice, Lędziny, Chełm Śląski, Imielin, Jaworzno, Chrzanów, Trzebinia, Bukowno, Bolesław, Sławków, Chorzów.
W Jaworznie odwiedzam autostradę rowerową. Ciekawa sprawa. Po dwa pasy dla rowerów w każdą stronę. Kawałek po zjeździe z autostrady mruga na mnie światłami gość w dostawczaku. Uśmiecha się, macha mi i zatrzymuje się, szybko otwierając okno. Przeczesuję wspomnienia i usiłuję sobie przypomnieć, skąd mogę go znać. Zakładam, że z pewnością się znamy, skoro na mój widok reaguje tak entuzjastycznie. Okazuje się, że… jednak nie. Miły kierowca pyta mnie o drogę. Tłumaczę więc, że w sumie nie wiem, nietutejsza jestem, po raz pierwszy w życiu jeżdżę po tym terenie. On macha ręką, stwierdzając, że to nieważne w sumie – ta droga. I zaczyna rozmowę o kolarstwie. Jest bardzo miło, rozmowę musimy kończyć, gdy za dostawczakiem robi się mały korek. Ludzie na Śląsku nie przestają mnie zaskakiwać. Pozytywnie.
Kiedy docieram do Chrzanowa, pogoda jest już zupełnie ładna. Słońce w pełnej krasie i błękitne niebo. Centrum miasta jest ładne.
Na wysokości Bukowna mijam dawną kopalnię piasku. Obecnie ten teren jest zalesiony, a z drogi rozciąga się bardzo fajny widoczek.
Dalej jest Sławków. Na rynek wiedzie podjazd. Długa prosta wznosząca się w górę. Przez chwilę biję się z myślami, czy na pewno chce mi się pod tę górę gramolić. Ciekawość jednak zwycięża – jadę! No i bardzo dobrze, bo ryneczek jest przyjemny. W dodatku zbliża się godzina 15, a zatem do zachodu słońca została jeszcze godzina i światło pięknie wszystko koloruje. Na złoto, na miękko. Zjazd jest wyboisty, trzeba uważać.
Sprawdzam mapę. Kawałek trzeba jeszcze dziś pojechać. Znajduję w aplikacji las, który wydaje się być odpowiedni na dzisiejszą noc. No to jadę. Przede mną dziwna droga, nic nią nie jeździ. Zastanawiam się nawet, czy na pewno można nią jechać, bo stały dziwne znaki zakazu. Jadę jednak i docieram w ten sposób do Sosnowca. Sosnowiec tuż po zachodzie słońca. Wszystko czerwono-purpurowe. Zjaaazd. Tramwaje, samochody. I nagle mgła: Sosnowiec – Klimontów, ogródki działkowe. W takim dymie nie jechałam nigdy w życiu. W głowie jedna myśl – jak ludzie tutaj otwierają okna i czy w ogóle to robią. Dalej jest już ok. Naraz GPS się wyłącza, sam z siebie. A szlag by to! Lecę akurat jedną z głównych arterii i nijak nie mogę się zatrzymać. A urządzenie jak na złość nie chce się włączyć. Przelatuję w ten sposób 2 ronda. W końcu jest miejsce, gdzie mogę przystanąć. Dogania mnie kurier rowerowy, wyraźnie zdziwiony moim zatrzymaniem na trawiastym skraju drogi. Wyjmuję baterie i uruchamiam od nowa. Na szczęście działa i – również na szczęście – trasa szła prosto i nie muszę się nigdzie cofać.
Upatrzona z mapy miejscówka noclegowa to dramat. Niedaleko jest oczyszczalnia ścieków i capi niemiłosiernie. W dodatku coś musiało im się wylać, bo droga do lasu zalana jest cuchnącą cieczą. Znajduję kawałek dalej krzaki. Od biedy mogłyby być. Ale nie jestem przekonana. Kiedy do tego wszystkiego zaczyna szczekać jakiś wstrętny pies, daję sobie spokój i jadę dalej. Nie mam pomysłu na nocleg. Tu wszędzie jest gęsta zabudowa. Jadę aż za Siemianowice Śląskie i za Bytków. Tu jest las. Ale zaraz – to nie las – to rozległy park. Park Śląski. Nie potrzebuję dużo czasu, by wiedzieć, że to jest to. Rozbijam namiot pod ogromnym drzewem i zasypiam.
Zaliczone gminy: Mysłowice, Lędziny, Chełm Śląski, Imielin, Jaworzno, Chrzanów, Trzebinia, Bukowno, Bolesław, Sławków, Chorzów.
Być bardziej Polakiem
Piątek, 6 listopada 2020 Kategoria Kocia czytelnia
Km: | 7.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Późny wieczór w Katowicach. Zaostrzone zakazy epidemiczne.
Galeria handlowa przy dworcu nie jest świetlista. Ludzi jak na lekarstwo.
Pusto. Obco. Chłodno. I tylko kilku
facetów w średnim wieku z wyraźnie wschodnim i alkoholowym akcentem na środku
ulicy licytuje się zawzięcie, który z nich jest bardziej Polakiem.
Żaden z Was – myślę sobie i jadę na swoją miejscówkę noclegową. Bez błądzenia, bez szukania. Byłam tu już przecież.
Żaden z Was – myślę sobie i jadę na swoją miejscówkę noclegową. Bez błądzenia, bez szukania. Byłam tu już przecież.
Wielanowo
Niedziela, 1 listopada 2020 Kategoria do 300, Kocia czytelnia, Wielanowo
Km: | 258.91 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 12:45 | km/h: | 20.31 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1127m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
W dzień
Ta zieleń jest inna, niepodobna do wiosny, ani do lata. Ciemna, przygaszona. I zieleń dziwnie blada, bez życia.
Listopadowe kwiaty są jak ci, którzy przyszli za późno, nie wiedząc, że to nie czas i miejsce…
Rude i zielone paprocie stroszą pióropusze. Mchy miękkie i zimne, opite deszczem.
W nocy
Jak to jest z czasem? Pierwsza w nocy. Druga nad ranem. To ten moment, gdy noc pochyla się nad dniem.
Pochylam głowę nad zniczem, który zaraz ustawię pod zamkniętą cmentarną bramą. 1:25.
Noc to, czy już nad ranem?
W dzień
Ukradli księżyc i ukradli słońce. Zabrali, w zamian nie dając nic. Pełnia inna niż wszystkie – to noc doskonale czarna. Dzień bez ani jednego przebłysku słońca. Mgła spowija nas…
W dzień
Niski gruntowy peron. Ziemia jest ubita i rośnie tu trawa. Dworzec tonie w kwiatach. Pociąg towarowy wtacza się powoli. Pociąg osobowy wjedzie dziś wyjątkowo na drugi tor.
W nocy
Pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Listopad wiatrem szarpie drzewa, zrywa liście. Tak jakby chciał wszystkie kolory rzucić na ziemię już teraz. Przenika chłodem do szpiku kości. Częstuje deszczem. I otula mgłą.
W nocy
Pusto. W cieple, w domach, chowają się ludzie. Patrzę w okna mijanych domów. Mogłabym być jak oni.
W dzień
A gdyby tak pozwiedzać Wielanowo…
Kilka domków. Ulica. Krzyż. Zakład torfowy. Czas stoi. Czas płynie.
W nocy
Noc jest trudna. Oczy mi się zamykają. Nie ma muzyki, nie ma widoków. Jest tylko zimny wiatr. Liście, które tańczą na drodze.
Rano
W Dolinie Noteci krzyczą rozpaczliwie ptaki. Na szarym od mijającej nocy niebie widzę klucze. W grupie jest łatwiej.
Więc o co ten krzyk?
Rano
Czarne.
Czarno-szare.
Szare.
Noc zamieniła się w dzień.
W dzień
Trudna i dziury. Szczecinek i zakazy we mgle. Czarne i herbata.
W nocy
Jedyne takie miejsce. Na końcu mojej drogi jest pełna uroku mała stacja kolejowa. Niczego więcej nie potrzeba. Usiądę na drewnianej parkowej ławce, która tam jest.
W dzień
Rzęsiście. Na chwilę. Na zimo. Kropla za kroplą.
W nocy
Nie jestem wystarczająco smutna. Ta noc, ta trasa. Czy jadąc do Wielanowa powinno się być smutnym? Przez pierwsze 50 km myślę sobie, że wrócę do domu. Zawrócę teraz zaraz. I pójdę spać.
W dzień
Zapach opadłych liści. Klonowe pachną najmocniej. Głęboki wdech. Zapach lasu. Trochę drewnianego kościoła, trochę świeżo zatemperowanych ołówków. Stęchlizna i wilgoć i… coś jeszcze. Jesień to nie tylko barwy.
Wszystkich Świętych
Kolorowe kwiaty rozczulają. Tak jak zielone jeszcze pomidory, które nie zdążą nabrać kolorów, nim listopad rozgości się tu na dobre. Na stacji w Wielanowie błąkają się cienie minionego lata…
Ta zieleń jest inna, niepodobna do wiosny, ani do lata. Ciemna, przygaszona. I zieleń dziwnie blada, bez życia.
Listopadowe kwiaty są jak ci, którzy przyszli za późno, nie wiedząc, że to nie czas i miejsce…
Rude i zielone paprocie stroszą pióropusze. Mchy miękkie i zimne, opite deszczem.
W nocy
Jak to jest z czasem? Pierwsza w nocy. Druga nad ranem. To ten moment, gdy noc pochyla się nad dniem.
Pochylam głowę nad zniczem, który zaraz ustawię pod zamkniętą cmentarną bramą. 1:25.
Noc to, czy już nad ranem?
W dzień
Ukradli księżyc i ukradli słońce. Zabrali, w zamian nie dając nic. Pełnia inna niż wszystkie – to noc doskonale czarna. Dzień bez ani jednego przebłysku słońca. Mgła spowija nas…
W dzień
Niski gruntowy peron. Ziemia jest ubita i rośnie tu trawa. Dworzec tonie w kwiatach. Pociąg towarowy wtacza się powoli. Pociąg osobowy wjedzie dziś wyjątkowo na drugi tor.
W nocy
Pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Listopad wiatrem szarpie drzewa, zrywa liście. Tak jakby chciał wszystkie kolory rzucić na ziemię już teraz. Przenika chłodem do szpiku kości. Częstuje deszczem. I otula mgłą.
W nocy
Pusto. W cieple, w domach, chowają się ludzie. Patrzę w okna mijanych domów. Mogłabym być jak oni.
W dzień
A gdyby tak pozwiedzać Wielanowo…
Kilka domków. Ulica. Krzyż. Zakład torfowy. Czas stoi. Czas płynie.
W nocy
Noc jest trudna. Oczy mi się zamykają. Nie ma muzyki, nie ma widoków. Jest tylko zimny wiatr. Liście, które tańczą na drodze.
Rano
W Dolinie Noteci krzyczą rozpaczliwie ptaki. Na szarym od mijającej nocy niebie widzę klucze. W grupie jest łatwiej.
Więc o co ten krzyk?
Rano
Czarne.
Czarno-szare.
Szare.
Noc zamieniła się w dzień.
W dzień
Trudna i dziury. Szczecinek i zakazy we mgle. Czarne i herbata.
W nocy
Jedyne takie miejsce. Na końcu mojej drogi jest pełna uroku mała stacja kolejowa. Niczego więcej nie potrzeba. Usiądę na drewnianej parkowej ławce, która tam jest.
W dzień
Rzęsiście. Na chwilę. Na zimo. Kropla za kroplą.
W nocy
Nie jestem wystarczająco smutna. Ta noc, ta trasa. Czy jadąc do Wielanowa powinno się być smutnym? Przez pierwsze 50 km myślę sobie, że wrócę do domu. Zawrócę teraz zaraz. I pójdę spać.
W dzień
Zapach opadłych liści. Klonowe pachną najmocniej. Głęboki wdech. Zapach lasu. Trochę drewnianego kościoła, trochę świeżo zatemperowanych ołówków. Stęchlizna i wilgoć i… coś jeszcze. Jesień to nie tylko barwy.
Wszystkich Świętych
Kolorowe kwiaty rozczulają. Tak jak zielone jeszcze pomidory, które nie zdążą nabrać kolorów, nim listopad rozgości się tu na dobre. Na stacji w Wielanowie błąkają się cienie minionego lata…