Wpisy archiwalne w miesiącu
Styczeń, 2020
Dystans całkowity: | 348.26 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 18:04 |
Średnia prędkość: | 19.28 km/h |
Maksymalna prędkość: | 44.80 km/h |
Suma podjazdów: | 1399 m |
Liczba aktywności: | 2 |
Średnio na aktywność: | 174.13 km i 9h 02m |
Więcej statystyk |
Poranek w Gdańsku
Niedziela, 19 stycznia 2020 Kategoria do 50
Km: | 18.36 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:41 | km/h: | 10.91 |
Pr. maks.: | 28.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 148m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jestem jak styczniowe słońce: wstaję późno i blado.
Boli mnie głowa. Łokieć. Biodro. Bywało lepiej. Głowy w miejscu uderzenia nie mogę nawet dotknąć, skroń w dodatku jest cała spuchnięta. Co za koszmar. Z wściekłością patrzę na kask. To on powinien przyjąć uderzenie, a nie moja głowa! Gotuję wodę na kawę. Tym razem na kuchence gazowej. Potem zbieram się i jadę najpierw nad morze (jest dziś blado-szare i bardzo spokojne), a potem na Westerplatte. Kasku nie zakładam. Wisi gdzieś z tyłu na podsiodłówce. Głowa boli mnie tak bardzo i jest tak spuchnięta, że nawet gdybym chciała, to bym nie dała rady go założyć… Jest po 8:00, bliżej 9:00. Za mną idą rozgadani, roześmiani ludzie.
Głośni.
Przeszkadzają.
Drażnią.
Nie lubię być wśród ludzi.
Idą pod pomnik. Rowerem jest szybciej i jestem tam przed nimi. Mam kilka chwil. Robię zdjęcia i kiedy oni pojawiają się na górze, uciekam. Teraz już tylko trzeba dotoczyć się do centrum. Trochę chodzę, jem śniadanie - jak zwykle, choć przecież zupełnie inaczej.
O 12:05 wsiadam w pociąg i jadę do domu. Do szpitala trafię następnego dnia.
Boli mnie głowa. Łokieć. Biodro. Bywało lepiej. Głowy w miejscu uderzenia nie mogę nawet dotknąć, skroń w dodatku jest cała spuchnięta. Co za koszmar. Z wściekłością patrzę na kask. To on powinien przyjąć uderzenie, a nie moja głowa! Gotuję wodę na kawę. Tym razem na kuchence gazowej. Potem zbieram się i jadę najpierw nad morze (jest dziś blado-szare i bardzo spokojne), a potem na Westerplatte. Kasku nie zakładam. Wisi gdzieś z tyłu na podsiodłówce. Głowa boli mnie tak bardzo i jest tak spuchnięta, że nawet gdybym chciała, to bym nie dała rady go założyć… Jest po 8:00, bliżej 9:00. Za mną idą rozgadani, roześmiani ludzie.
Głośni.
Przeszkadzają.
Drażnią.
Nie lubię być wśród ludzi.
Idą pod pomnik. Rowerem jest szybciej i jestem tam przed nimi. Mam kilka chwil. Robię zdjęcia i kiedy oni pojawiają się na górze, uciekam. Teraz już tylko trzeba dotoczyć się do centrum. Trochę chodzę, jem śniadanie - jak zwykle, choć przecież zupełnie inaczej.
O 12:05 wsiadam w pociąg i jadę do domu. Do szpitala trafię następnego dnia.
Gdańsk
Sobota, 18 stycznia 2020 Kategoria do 350, Gdańsk, Kocia czytelnia
Km: | 329.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 16:23 | km/h: | 20.14 |
Pr. maks.: | 44.80 | Temperatura: | 5.0°C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1251m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Zimowy Gdańsk.
W lesie, na Westerplatte, zapadam w zimowy sen…
Wstaję jakieś 20 minut przed dzwonkiem budzika. Bez pośpiechu jem śniadanie oraz kończę pakowanie się. Czas ucieka bardzo szybko i z planowanego startu o 6:00 nic nie wychodzi. Ruszam spod domu równo o 6:10. Jest chłodno i ciemno, nie dzieje się nic szczególnego, wiatr lekko sprzyja. Przed Janowcem wstaje dzień. Szary i zupełnie nijaki. Myślami jestem daleko od tej szarości - w wyobraźni widzę siebie we wszystkich miejscach, które tak bardzo lubię: nad jeziorem Wierzchy, w Przystanku Tleń, w Pelplinie, na Długim Targu w Gdańsku oraz na Westerplatte. To niesamowite, jak daleko można poszybować na skrzydłach wyobraźni. Kawa w Janowcu na Orlenie rozgrzewa mnie, a kanapka pokrzepia. Z nową energią gnam dalej.
Jedzie mi się bardzo dobrze i myślę nawet, czy zrezygnować z przystanku na Orlenie w Nakle i zatrzymać się dopiero w Koronowie. Jednak kiedy przeliczam kilometry, dochodzę do wniosku, że nie warto. Przelot do Koronowa jest długi. Z kolei z Koronowa nie jest już aż tak daleko do Tlenia, a tam dobrze jest dojechać z uczuciem głodu. W Nakle robię zatem przystanek na dużą herbatę z sokiem malinowym i cytrynką oraz drugą kanapkę z łososiem i musztardą. Leci czas. Patrzę na zegarek i widzę, że przerwy zabierają cenne minuty. Tu pół godzinki, tam pół godzinki... i wiem już, że aby zdążyć zobaczyć jezioro Wierzchy w ostatnim świetle dnia, muszę bardzo się pospieszyć. Dopijam herbatkę i lecę. „Wszędzie jesteśmy tylko na chwilę”…
Przejazd przez Nakło jak zwykle beznadziejny. Spory ruch, kamienna kostka, ale jakoś idzie i wkrótce jestem już za miastem. Nieco się przejaśnia i przez kilka chwil na niebie widać słońce. Droga nr 241 na Mroczę jest średnia, ruch nie jest może bardzo duży, ale i tak przeszkadza. Jadę tą drogą ok. 10 km i odbijam w prawo. Od razu jest lepiej, spokojniej. Aż do Koronowa jedzie się przyjemnie. Ładne okolice, lekko pagórkowate. Lubię tu być. Przed samym miasteczkiem rondo i przecięcie DK 25, a potem ostry zjazd nad Brdę i do centrum miasta. Na rynku tradycyjnie, jak co roku, sprawdzam czas. Jest 14:20, na liczniku 150 km. Wygląda to średnio, wychodzi mi, że do Tlenia dojadę chwilę przed 17. To z kolei oznacza, że do Gdańska dotrę ok. 1 w nocy. Robię dwa zdjęcia na średnio ładnym rynku, potem dojazd dziwną krajówką nad Kanał Lateralny i znowu kilka zdjęć. Dalej jest odbicie w lasy. Wąska, równa szosa. Przyjemna do jazdy.
Upływ czasu jest widoczny: stary przystanek autobusowy, który kilka lat temu w ciemności wyglądał upiornie, został wyburzony. W jego miejscu stoi teraz nowa wiata, a obok panel fotowoltaiczny. Na szczęście została jeszcze stara lampa. Jej żółte światło świeci mocno i jest wspomnieniem dni, które nie wrócą. Wolałam tamten klimat.
Powietrze jest zimne i ma kolor granatowy. Drażni moje gardło. Podciągam bufa mocniej. W tym granacie wody jeziora Wierzchy wyglądają jak rozlany atrament. Gdzieś na horyzoncie lekko mieni się purpura. Ostatni ślad słońca, które już zaszło. Ostatnie światło dnia, którego już nie ma. Rower od paru chwil stoi oparty o betonową barierkę, po drugiej stronie drogi – jak zwykle. Miga czerwona lampka. Odeszłam całkiem daleko. Teraz jednak mam czas. Delektuję się wieczorem nad jeziorem Wierzchy.
Komu w drogę… trzeba przejechać całą miejscowość, by dotrzeć do Przystanku Tleń. To na końcu wsi, po lewej stronie drogi. Prawie zupełnie ciemno. Spoglądam na zegarek – 16:45. Wczoraj dzwoniłam i pytałam, czy dziś restauracja będzie czynna i zapowiedziałam, że będę między 16:00 a 17:00. Zmieściłam się. Tradycyjnie wchodzę najpierw bez roweru i pytam, czy mogę go wnieść. Pani zza lady rozpoznaje mnie. To z nią wczoraj rozmawiałam. Mogę wnieść rower – jak zwykle. Jestem tu po raz piąty. Rower stawiam przy recepcji, a sama zajmuję miejsce na jednej z trzech (środkowej) sof naprzeciwko kontuaru. Zamawiam herbatę zimową, zupę grzybową i danie z sandaczem, falafelem i groszkiem. Na deser biorę czarną kawę oraz sernik, którego nie ma w menu. Ta pani pamięta moje zimowe wizyty z poprzednich lat. Wskazuje na sofę blisko drzwi, jako tę, na której zwykle siedziałam. Opowiadam jej o Gdańsku. Na sam koniec obejmuje mnie i życzy szczęśliwej drogi. Ucieka ponad godzina. W dobrych miejscach szybko mija czas.
Na zewnątrz jest ciemno i chłodno. Jeszcze 130 km brakuje do Gdańska. Jestem najedzona, zregenerowana i z entuzjazmem jadę dalej. W nocy wszystko jest takie samo. Dookoła ciemno. Nic nie widać poza wycinkiem drogi, co przede mną. Dookoła mogłyby być nie wiadomo jakie atrakcje, albo… mogłoby nie być zupełnie nic. W nocy to nie ma żadnego znaczenia. Urozmaiceniem są miejscowości, co jakiś czas. Choć w sumie nocami średnio lubię miejscowości. Czasem można spotkać podpitych ludzi, albo puszczone luzem psy. Ani jedno, ani drugie nie jest fajne. Trudno stwierdzić, co gorsze. To już lepiej być gdzieś, pośrodku niczego.
Wąska szosa, po bokach wysokie drzewa. Ciemno, a w moich uszach Sting „If I ever lose my faith In you”. Niewiele jest we mnie wiary w innych ludzi. Za to niezmiennie wierzę w siebie. W zeszłym roku miałam tu bardzo silny boczny wiatr. Po ok. 70 km docieram do Pelplina. Głodna nie jestem, jednak przydałoby się wypić ciepłą herbatę. W mieście jest nieduży Orlen, zaraz przy mojej trasie. Kiedy wchodzę okazuje się, że właśnie zamykają. Prawie 22:00. Wchodzę do toalety, zamiast herbaty biorę soczek i wypijam go już na zewnątrz. Potem robię jeszcze fotki pod Bazyliką Katedralną oraz focę ładne iluminacje świąteczne i jadę dalej w noc, do Tczewa.
Przed Tczewem wyjeżdżam na DK 91. Już raz w drodze do Gdańska jechałam tą drogą i było zupełnie ok. Nie mając żadnych złych przeczuć, jadę. Ruch jest zaskakująco intensywny. Niezbyt przyjemnie. Pocieszam się, że to już nie jest daleko, że jeszcze trochę i będę na miejscu. Za Pszczółkami czuję znużenie oraz lekki głód. Mijam bardzo dużą, całodobową, stację Orlenu. Wchodzę. Rower wprowadzam do środka. Biorę małą herbatę i czekoladową mufinkę i siadam na jednej z kanap. Przed wyjściem ubieram dodatkową kurtkę. Jest zimno. Zimno i wilgotno. Za rozsuwanymi drzwiami stacji siedzi czarno-biały kot. Kiedy drzwi się otwierają, nie robi nic. Nie ma ochoty wejść. Woli po prostu sobie posiedzieć i popatrzeć. Czasem fajnie jest tak spędzać czas: siedzieć, patrzeć i nie robić nic.
Tabliczkę "Gdańsk" umieścili w nowym miejscu. Zaraz za znakiem informującym, że kończy się Pruszcz Gdański. Robię fotę i jadę. To Gdańsk, ale do starego centrum jeszcze kawałek. Tym bardziej kawałek do Westerplatte. Jestem już prawie w centrum, przede mną nowy wiadukt, który jeszcze w zeszłym roku był w budowie. Na wiadukcie jakiś idiotyczny kamienny bruk na wysokości przystanku autobusowego, na prawym pasie. Zjeżdżam na lewy, droga jest przecież pusta. Na sam koniec nie chcę się trząść na kamieniach, zwłaszcza, że widzę, że są lekko wilgotne. Naraz za mną samochód. No nie! A jednak trzeba będzie zjechać na prawo, na ten wredny bruk. Lekko skręcam i... leżę. Z dużym impetem uderzam głową o kamienie. Kask nic nie pomaga. Strasznie boli. Bolą też łokieć, biodro. Od razu zatrzymują się samochody. Młody chłopak w czarnej czapce mówi, że jechał z naprzeciwka i wszystko widział. Bardzo boli mnie głowa, robi mi się słabo. Muszę usiąść.
Dzwonimy na pogotowie. Rozmawiam z dyspozytorem, ale stwierdzam, że chyba nie potrzebuję pomocy lekarza. Chłopak nie odstępuje mnie. Cały czas do mnie mówi i uważnie obserwuje. Nie czuję się zbyt dobrze, więc dzwoni na pogotowie jeszcze raz. Tym razem prosimy, by przyjechali. Jest przeraźliwie zimno. Cała się trzęsę, siedzę więc w jego samochodzie.
Karetka zjawia się szybko. Mam ranę na łokciu. Opatrują mi ją. Ratownicy robią też podstawowe badania, by stwierdzić, czy nie doszło do poważniejszego urazu głowy. Sprawdzają reakcje, robią zastrzyk przeciwbólowy. Twierdzą, że po takim upadku powinnam zostać zbadana w szpitalu. Pytają, czy wyrażam zgodę. Jest nieciekawie. Jest noc. Jestem tu sama i mam rower, którego pogotowie nie zabierze ze mną. Mówią, że w takich sytuacjach rowery zabezpiecza policja. Nie bardzo sobie to wyobrażam. Mówię więc, że w związku z tym, że nie mam co zrobić z rowerem, nie pojadę do szpitala. Zachowuję się zupełnie idiotycznie, nieracjonalnie. Ustalamy, że jeśli poczuję się gorzej, zgłoszę się sama. Pytają skąd i dokąd jadę. Spoglądając w okno karetki mówię, że do Gdańska, a oni wskazują palcem wieżę ratusza staromiejskiego stwierdzając, że w zasadzie to prawie dojechałam...
Wychodzę z karetki. Rower jako tako nadaje się do jazdy. Koła się kręcą, choć trzeba zakręcić korbą, by łańcuch wskoczył na właściwe zębatki. Skrzywiona jest mocno prawa klamkomanetka. Zerwane jest mocowanie Garmina. To było silne uderzenie. Cały czas jestem w dużym stresie i bólu. I chyba też w szoku. Jadę na Długi Targ jak automat. Czuję się strasznie.
A więc jestem tu. Wraz z rowerem stoję na Długim Targu i patrzę na świąteczne światełka. Na piękną, migotliwą, wysoką choinkę. Przez całą drogę myślałam o tej chwili i bardzo się na nią cieszyłam. Teraz stoję u celu i zupełnie nie czuję radości. Ból tłumi wszystko. Nie tak miało być. Wskazówka zegara na wieży ratusza pokazuje, że zbliża się 3 w nocy. Kiedy ten czas tak uciekł? Jak długo byłam na wiadukcie? Przez chwilę kombinuję, czy nie poszukać hotelu. Ale kiepsko mi idzie. No nic. Jadę na Westerplatte. To pewniak, jeśli idzie o nocowanie. Mój las. Po raz pierwszy śpię w worku biwakowym. Leżąc, widzę niebo i korony drzew. Nawet fajnie.I tylko zimno. I tylko wszystko okropnie boli. Nie zapadam w zimowy sen…
Ciąg dalszy
W lesie, na Westerplatte, zapadam w zimowy sen…
Wstaję jakieś 20 minut przed dzwonkiem budzika. Bez pośpiechu jem śniadanie oraz kończę pakowanie się. Czas ucieka bardzo szybko i z planowanego startu o 6:00 nic nie wychodzi. Ruszam spod domu równo o 6:10. Jest chłodno i ciemno, nie dzieje się nic szczególnego, wiatr lekko sprzyja. Przed Janowcem wstaje dzień. Szary i zupełnie nijaki. Myślami jestem daleko od tej szarości - w wyobraźni widzę siebie we wszystkich miejscach, które tak bardzo lubię: nad jeziorem Wierzchy, w Przystanku Tleń, w Pelplinie, na Długim Targu w Gdańsku oraz na Westerplatte. To niesamowite, jak daleko można poszybować na skrzydłach wyobraźni. Kawa w Janowcu na Orlenie rozgrzewa mnie, a kanapka pokrzepia. Z nową energią gnam dalej.
Jedzie mi się bardzo dobrze i myślę nawet, czy zrezygnować z przystanku na Orlenie w Nakle i zatrzymać się dopiero w Koronowie. Jednak kiedy przeliczam kilometry, dochodzę do wniosku, że nie warto. Przelot do Koronowa jest długi. Z kolei z Koronowa nie jest już aż tak daleko do Tlenia, a tam dobrze jest dojechać z uczuciem głodu. W Nakle robię zatem przystanek na dużą herbatę z sokiem malinowym i cytrynką oraz drugą kanapkę z łososiem i musztardą. Leci czas. Patrzę na zegarek i widzę, że przerwy zabierają cenne minuty. Tu pół godzinki, tam pół godzinki... i wiem już, że aby zdążyć zobaczyć jezioro Wierzchy w ostatnim świetle dnia, muszę bardzo się pospieszyć. Dopijam herbatkę i lecę. „Wszędzie jesteśmy tylko na chwilę”…
Przejazd przez Nakło jak zwykle beznadziejny. Spory ruch, kamienna kostka, ale jakoś idzie i wkrótce jestem już za miastem. Nieco się przejaśnia i przez kilka chwil na niebie widać słońce. Droga nr 241 na Mroczę jest średnia, ruch nie jest może bardzo duży, ale i tak przeszkadza. Jadę tą drogą ok. 10 km i odbijam w prawo. Od razu jest lepiej, spokojniej. Aż do Koronowa jedzie się przyjemnie. Ładne okolice, lekko pagórkowate. Lubię tu być. Przed samym miasteczkiem rondo i przecięcie DK 25, a potem ostry zjazd nad Brdę i do centrum miasta. Na rynku tradycyjnie, jak co roku, sprawdzam czas. Jest 14:20, na liczniku 150 km. Wygląda to średnio, wychodzi mi, że do Tlenia dojadę chwilę przed 17. To z kolei oznacza, że do Gdańska dotrę ok. 1 w nocy. Robię dwa zdjęcia na średnio ładnym rynku, potem dojazd dziwną krajówką nad Kanał Lateralny i znowu kilka zdjęć. Dalej jest odbicie w lasy. Wąska, równa szosa. Przyjemna do jazdy.
Upływ czasu jest widoczny: stary przystanek autobusowy, który kilka lat temu w ciemności wyglądał upiornie, został wyburzony. W jego miejscu stoi teraz nowa wiata, a obok panel fotowoltaiczny. Na szczęście została jeszcze stara lampa. Jej żółte światło świeci mocno i jest wspomnieniem dni, które nie wrócą. Wolałam tamten klimat.
Powietrze jest zimne i ma kolor granatowy. Drażni moje gardło. Podciągam bufa mocniej. W tym granacie wody jeziora Wierzchy wyglądają jak rozlany atrament. Gdzieś na horyzoncie lekko mieni się purpura. Ostatni ślad słońca, które już zaszło. Ostatnie światło dnia, którego już nie ma. Rower od paru chwil stoi oparty o betonową barierkę, po drugiej stronie drogi – jak zwykle. Miga czerwona lampka. Odeszłam całkiem daleko. Teraz jednak mam czas. Delektuję się wieczorem nad jeziorem Wierzchy.
Komu w drogę… trzeba przejechać całą miejscowość, by dotrzeć do Przystanku Tleń. To na końcu wsi, po lewej stronie drogi. Prawie zupełnie ciemno. Spoglądam na zegarek – 16:45. Wczoraj dzwoniłam i pytałam, czy dziś restauracja będzie czynna i zapowiedziałam, że będę między 16:00 a 17:00. Zmieściłam się. Tradycyjnie wchodzę najpierw bez roweru i pytam, czy mogę go wnieść. Pani zza lady rozpoznaje mnie. To z nią wczoraj rozmawiałam. Mogę wnieść rower – jak zwykle. Jestem tu po raz piąty. Rower stawiam przy recepcji, a sama zajmuję miejsce na jednej z trzech (środkowej) sof naprzeciwko kontuaru. Zamawiam herbatę zimową, zupę grzybową i danie z sandaczem, falafelem i groszkiem. Na deser biorę czarną kawę oraz sernik, którego nie ma w menu. Ta pani pamięta moje zimowe wizyty z poprzednich lat. Wskazuje na sofę blisko drzwi, jako tę, na której zwykle siedziałam. Opowiadam jej o Gdańsku. Na sam koniec obejmuje mnie i życzy szczęśliwej drogi. Ucieka ponad godzina. W dobrych miejscach szybko mija czas.
Na zewnątrz jest ciemno i chłodno. Jeszcze 130 km brakuje do Gdańska. Jestem najedzona, zregenerowana i z entuzjazmem jadę dalej. W nocy wszystko jest takie samo. Dookoła ciemno. Nic nie widać poza wycinkiem drogi, co przede mną. Dookoła mogłyby być nie wiadomo jakie atrakcje, albo… mogłoby nie być zupełnie nic. W nocy to nie ma żadnego znaczenia. Urozmaiceniem są miejscowości, co jakiś czas. Choć w sumie nocami średnio lubię miejscowości. Czasem można spotkać podpitych ludzi, albo puszczone luzem psy. Ani jedno, ani drugie nie jest fajne. Trudno stwierdzić, co gorsze. To już lepiej być gdzieś, pośrodku niczego.
Wąska szosa, po bokach wysokie drzewa. Ciemno, a w moich uszach Sting „If I ever lose my faith In you”. Niewiele jest we mnie wiary w innych ludzi. Za to niezmiennie wierzę w siebie. W zeszłym roku miałam tu bardzo silny boczny wiatr. Po ok. 70 km docieram do Pelplina. Głodna nie jestem, jednak przydałoby się wypić ciepłą herbatę. W mieście jest nieduży Orlen, zaraz przy mojej trasie. Kiedy wchodzę okazuje się, że właśnie zamykają. Prawie 22:00. Wchodzę do toalety, zamiast herbaty biorę soczek i wypijam go już na zewnątrz. Potem robię jeszcze fotki pod Bazyliką Katedralną oraz focę ładne iluminacje świąteczne i jadę dalej w noc, do Tczewa.
Przed Tczewem wyjeżdżam na DK 91. Już raz w drodze do Gdańska jechałam tą drogą i było zupełnie ok. Nie mając żadnych złych przeczuć, jadę. Ruch jest zaskakująco intensywny. Niezbyt przyjemnie. Pocieszam się, że to już nie jest daleko, że jeszcze trochę i będę na miejscu. Za Pszczółkami czuję znużenie oraz lekki głód. Mijam bardzo dużą, całodobową, stację Orlenu. Wchodzę. Rower wprowadzam do środka. Biorę małą herbatę i czekoladową mufinkę i siadam na jednej z kanap. Przed wyjściem ubieram dodatkową kurtkę. Jest zimno. Zimno i wilgotno. Za rozsuwanymi drzwiami stacji siedzi czarno-biały kot. Kiedy drzwi się otwierają, nie robi nic. Nie ma ochoty wejść. Woli po prostu sobie posiedzieć i popatrzeć. Czasem fajnie jest tak spędzać czas: siedzieć, patrzeć i nie robić nic.
Tabliczkę "Gdańsk" umieścili w nowym miejscu. Zaraz za znakiem informującym, że kończy się Pruszcz Gdański. Robię fotę i jadę. To Gdańsk, ale do starego centrum jeszcze kawałek. Tym bardziej kawałek do Westerplatte. Jestem już prawie w centrum, przede mną nowy wiadukt, który jeszcze w zeszłym roku był w budowie. Na wiadukcie jakiś idiotyczny kamienny bruk na wysokości przystanku autobusowego, na prawym pasie. Zjeżdżam na lewy, droga jest przecież pusta. Na sam koniec nie chcę się trząść na kamieniach, zwłaszcza, że widzę, że są lekko wilgotne. Naraz za mną samochód. No nie! A jednak trzeba będzie zjechać na prawo, na ten wredny bruk. Lekko skręcam i... leżę. Z dużym impetem uderzam głową o kamienie. Kask nic nie pomaga. Strasznie boli. Bolą też łokieć, biodro. Od razu zatrzymują się samochody. Młody chłopak w czarnej czapce mówi, że jechał z naprzeciwka i wszystko widział. Bardzo boli mnie głowa, robi mi się słabo. Muszę usiąść.
Dzwonimy na pogotowie. Rozmawiam z dyspozytorem, ale stwierdzam, że chyba nie potrzebuję pomocy lekarza. Chłopak nie odstępuje mnie. Cały czas do mnie mówi i uważnie obserwuje. Nie czuję się zbyt dobrze, więc dzwoni na pogotowie jeszcze raz. Tym razem prosimy, by przyjechali. Jest przeraźliwie zimno. Cała się trzęsę, siedzę więc w jego samochodzie.
Karetka zjawia się szybko. Mam ranę na łokciu. Opatrują mi ją. Ratownicy robią też podstawowe badania, by stwierdzić, czy nie doszło do poważniejszego urazu głowy. Sprawdzają reakcje, robią zastrzyk przeciwbólowy. Twierdzą, że po takim upadku powinnam zostać zbadana w szpitalu. Pytają, czy wyrażam zgodę. Jest nieciekawie. Jest noc. Jestem tu sama i mam rower, którego pogotowie nie zabierze ze mną. Mówią, że w takich sytuacjach rowery zabezpiecza policja. Nie bardzo sobie to wyobrażam. Mówię więc, że w związku z tym, że nie mam co zrobić z rowerem, nie pojadę do szpitala. Zachowuję się zupełnie idiotycznie, nieracjonalnie. Ustalamy, że jeśli poczuję się gorzej, zgłoszę się sama. Pytają skąd i dokąd jadę. Spoglądając w okno karetki mówię, że do Gdańska, a oni wskazują palcem wieżę ratusza staromiejskiego stwierdzając, że w zasadzie to prawie dojechałam...
Wychodzę z karetki. Rower jako tako nadaje się do jazdy. Koła się kręcą, choć trzeba zakręcić korbą, by łańcuch wskoczył na właściwe zębatki. Skrzywiona jest mocno prawa klamkomanetka. Zerwane jest mocowanie Garmina. To było silne uderzenie. Cały czas jestem w dużym stresie i bólu. I chyba też w szoku. Jadę na Długi Targ jak automat. Czuję się strasznie.
A więc jestem tu. Wraz z rowerem stoję na Długim Targu i patrzę na świąteczne światełka. Na piękną, migotliwą, wysoką choinkę. Przez całą drogę myślałam o tej chwili i bardzo się na nią cieszyłam. Teraz stoję u celu i zupełnie nie czuję radości. Ból tłumi wszystko. Nie tak miało być. Wskazówka zegara na wieży ratusza pokazuje, że zbliża się 3 w nocy. Kiedy ten czas tak uciekł? Jak długo byłam na wiadukcie? Przez chwilę kombinuję, czy nie poszukać hotelu. Ale kiepsko mi idzie. No nic. Jadę na Westerplatte. To pewniak, jeśli idzie o nocowanie. Mój las. Po raz pierwszy śpię w worku biwakowym. Leżąc, widzę niebo i korony drzew. Nawet fajnie.I tylko zimno. I tylko wszystko okropnie boli. Nie zapadam w zimowy sen…
Ciąg dalszy