Wpisy archiwalne w miesiącu
Lipiec, 2017
Dystans całkowity: | 2216.54 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 63:34 |
Średnia prędkość: | 21.01 km/h |
Suma podjazdów: | 8174 m |
Liczba aktywności: | 27 |
Średnio na aktywność: | 82.09 km i 15h 53m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek
Poniedziałek, 10 lipca 2017 Kategoria do 50
Km: | 28.94 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 125m | Sprzęt: Hardtail | Aktywność: Jazda na rowerze |
Dziś ciepło i z dużą wilgotnością powietrza. Lubię taką pogodę. Szkoda tylko, że przy okazji też burzowo.
Niedzielna wycieczka
Niedziela, 9 lipca 2017 Kategoria do 300
Km: | 274.67 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 11:13 | km/h: | 24.49 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 706m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Piątek
Piątek, 7 lipca 2017 Kategoria do 50
Km: | 27.44 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 143m | Sprzęt: Hardtail | Aktywność: Jazda na rowerze |
Czwartek
Czwartek, 6 lipca 2017 Kategoria do 50
Km: | 30.51 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 150m | Sprzęt: Hardtail | Aktywność: Jazda na rowerze |
Środa
Środa, 5 lipca 2017 Kategoria do 50
Km: | 31.21 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 136m | Sprzęt: Hardtail | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wtorek
Wtorek, 4 lipca 2017 Kategoria do 50
Km: | 27.48 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 132m | Sprzęt: Hardtail | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ogórki w śmietanie
Sobota, 1 lipca 2017 Kategoria do 650, Kocia czytelnia
Km: | 614.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 30:57 | km/h: | 19.85 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 3788m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kiedy się budzę, jest jasnawo. Czuję się dziwnie i chwilę trwa, nim dociera do mnie, że mam okropne mdłości. Spoglądam na zegarek i wtedy okazuje się, że to wcale nie jest wczesny sobotni poranek, lecz nadal późny piątkowy wieczór...
Nie mogę leżeć na plecach, bo jest gorzej. Na lewym boku nic nie lepiej. Na prawym od biedy jest mniej strasznie. O spaniu mogę zapomnieć. I tak mijają godziny. W krótką drzemkę zapadam nad ranem, zupełnie wykończona całonocnymi żołądkowymi sensacjami. Dzień zaczynam niewyspana i osłabiona. Zastanawiam się nawet, czy w takim stanie jest sens jechać maraton. W końcu to aż 610 km, do tego zła pogoda. Jednak na myśl o rezygnacji czuję, że z żałości ściska mi się gardło. Zupełnie jak do płaczu. Postanawiam więc jechać mimo wszystko i z uśmiechem na ustach staję na linii startu.
Na starcie nie pada, choć niebo jest zachmurzone. To zaskakujące, spodziewałam się, że zacznie lać krótko po starcie. Mocno wieje. Jednak na pierwszej połowie Pierścienia jest to wiatr głównie pomagający. Czasami jedynie, gdy droga wykręca, trzeba zmagać się z mocnymi bocznymi podmuchami, które potrafią zmienić tor jazdy. Jedzie mi się dość dobrze jak na zarwaną noc i trzymający problem z żołądkiem. Pierwszy postój wypada mi bardzo szybko, po 20 km - na punkcie technicznym stoi Remik Ornowski, który wyłapuje mnie. Okazuje się, że mój rejestrator trasy nie działa i trzeba go zrestartować. Odkleja go od roweru, restartuje, zakłada ponownie i tak ucieka kilka cennych minut, które mają być zneutralizowane przy obliczaniu czasu mojego przejazdu.
Na pierwszym PK, w Jezioranach, biorę tylko owoce. Przestała mi działać MP3. Próbuję ją jakoś uruchomić, ale po włączeniu od razu się wyłącza. I tak kilka razy. W końcu daję sobie z nią spokój. Wsiadam na rower. Dalej jadę już bez muzyki. Na drugim punkcie - w Mrągowie, jest duże zamieszanie. Trasa naszego maratonu krzyżuje się tu z trasą maratonu MTB. Co chwilę ktoś jedzie. A to nasi, a to ubłoceni ludzie z MTB. Między punktami kontrolnymi raczej się nie zatrzymuję. Wiozę ze sobą co prawda mały aparat fotograficzny, ale zdjęcia robię z ręki, podczas jazdy. Punkt w Wydminach jest świetny. Spotykam tu m.in. Memorka, który właśnie rusza w dalszą drogę. Mówi mi, że nie wyglądam zbyt dobrze. Biorę zupę pomidorową, a następnie dokładkę. Na odchodne nie mogę się zdecydować, czy wypić kawę, czy herbatę - więc piję najpierw jedno, potem drugie. Nadal pogoda jest dobra i nadal wiatr pomaga. Czasami nawet świeci słońce.
Wszystko co dobre, jednak kiedyś się kończy. Niebo robi się złowieszczo ciemne. Równo na 220 km trasy zaczyna padać. Zatrzymuję się kilka razy i ubieram się na raty. Błąd. Było ubrać wszystko co potrzeba za jednym postojem. Od jakiegoś czasu czuję ból, we znaki dają mi się oba Achillesy oraz, co dziwne, jakieś mięsień z boku lewej łydki. Ten boczy ból jest szczególnie dokuczliwy. Potrzebny jest kolejny postój, tym razem na regulację ustawienia roweru. Mści się na mnie to, że przed maratonem przejechałam na nim ledwie 16 km. To mało jak na testowanie sprzętu po praktycznie całkowitej przebudowie. Co miłe, mijająca mnie grupa widząc, że coś kombinuję przy rowerze zatrzymuje się i pyta, czy wszystko ok. Cieszy to, że ludzie gotowi są pomóc i nie przedkładają wyniku ponad wszystko. Z uśmiechem im dziękuję mówiąc, że nic złego się nie wydarzyło. Zresztą pomocy i tak bym nie mogła przyjąć - w końcu jadę w kategorii SOLO.
Do punktu w Dowspudzie dojeżdżam w deszczu, przy stoliku na zewnątrz siedzi Janek Doroszkiewicz. Spotykam tu też między innymi Wojtka Chowańca. Na jego widok od razu robi mi się wesoło. Maratony takie jak P1000J, czy BBT kojarzą mi się z tym, że zwykle go gdzieś spotykam. Jem pyszny obiad, zakładam nogawki. Po zmianie ustawień roweru, kontuzje nie pogłębiają się, jednak mięsień z boku łydki boli cały czas tak samo mocno. Kiedy opuszczam punkt, przyjeżdża Basia.
Zaraz za punktem, tuż przy drodze, rośnie sobie barszcz Sosnowskiego. Pięknie kwitnie. Robię nawet fotkę. Pada, leje, kropi. Przed Augustowem dogania mnie chłopak z kat. open. Pyta, czy mogę go przeprowadzić przez miasto. Chyba jedzie bez gps. Godzę się pod warunkiem, że będzie jechał w odpowiedniej odległości za mną. Nie widzę powodu, bym miała mu nie pomóc. Jest już szarówka. Augustów to ostatnie chwile dnia. Za miastem wyjazd na DK16 i wlot w przepastne lasy ciągnące się aż za Giby. Jazda przez ten las idzie mi bardzo opornie. Czas umilam sobie wspomnieniami - tędy dwukrotnie jechaliśmy z Michałem do Wilna.
Z DK16 odbijam na Sejny. Jest tu punkt na powietrzu, pod zadaszeniem. Można dostać gorącą kawę, herbatę lub barszczyk. Z perspektywy czasu żałuję, że zamiast herbaty nie zdecydowałam się na barszcz. Są też wafelki "góralki" oraz przede wszystkim - przemiła obsługa. Kiedy daję kartę do podbicia, zwija się stąd super grupa, w której jedzie Basia. Grupa jest ogromna, ze całe stado czerwonych światełek szybko znika w deszczowej nocy i na punkcie robi się pusto. Jem wafelka i wtedy przyjeżdża Krzysiek Bazelak. On też jedzie SOLO, raz po raz się tasujemy. Krzysiek wygląda niesamowicie - w tym deszczu i chłodzie jedzie w najkrótszych spodenkach jakie można sobie wyobrazić. Calutkie nogi ma gołe! Nie wytrzymuję i w końcu go pytam, czy nie jest mu zimno. Okazuje się, że owszem jest, ale innych nie ma. Na szczęście ma kurtkę deszczową, więc nie jest aż tak źle. Kurtka będąca normalnej długości w całości zakrywa spodenki. Tak bardzo krótkie one są.
Kilometry do Wiżajn uciekają powoli. Jest noc, pada deszcz. Gdy docieram do skrzyżowania z DK8, zauważam stojącego z boku Krzyśka. Pyta, czy wiem jak dalej jechać. Mój gps wie. Pozwalam jechać za sobą, oczywiście z zachowaniem odległości. Podjazd pod Rutkę-Tartak robię mocno już głodna. Kiedy wydaje mi się, że dalej jest już płasko, zatrzymuję się by coś zjeść. Po paru chwilach dojeżdża Krzysiek, mija mnie blisko i... nagle się na mnie przewraca. Rowery są całe, Krzysiek też jest cały, lekko poturbowane jest moje lewe kolano. Da się jednak je zginać, a więc i jechać. Mimo bólu. Na tym podjeździe słychać dziwny hałas. Po paru dłuższych chwilach orientuję się, że to szum-wycie wiatraków.
Zjazd jest okropny. Ciemno i leje. Okulary całe zachlapane i nic przez nie nie widać. Bez okularów jeszcze gorzej, bo deszcz i syf rozchlapywane przez przednie koło lecą w oczy. Z Krzyśkiem zjeżdżamy się tuż pod DPK w Wiżajnach. Ślad prowadzi w grunt. Bez GPS trafienie tam nocą by było niesłychanie trudne. I tak błądzimy idąc jakąś gruntówką. W końcu spotykamy jakąś dziewczynę wychodzącą z punktu. Mówi nam gdzie mamy iść. Po długim spacerze, udaje się ten punkt znaleźć. Jest tu dużo ludzi. Ze zgrozą odkrywam, że jestem doszczętnie przemoczona. Kurtka deszczowa bez kaptura, nawet jeśli ma świetne parametry, to słaby pomysł. Nie ma bata - przy tak długotrwałym deszczu wszystko wlewa się górą przez kołnierz. Bardzo się cieszę, że do przepaku dałam drugą deszczówkę - z kapturem. Jem obiad ubrana już w obie kurtki. Dojeżdża Aga - eranis. Jak zwykle w świetnym humorze, żartujemy trochę, gadamy. Mówi, że czasem kogoś trafia do wspólnej jazdy, jednak najczęściej jedzie sama. Łóżka i materace są zajęte, dlatego kładę się na krzesłach. Parę krzeseł dalej śpi Wojtek Chowaniec. Mimo senności, nie zasypiam. Jest głośno, pali się światło, w dodatku zatyka mi się nos. Nie ma sensu marnowanie czasu na leżenie, więc wstaję i wychodzę na deszcz. Gdyby nie ta druga deszczówka, z kapturem, to raczej bym się nie zdecydowała na dalszą jazdę. Mając na sobie 2 kurtki deszczowe wreszcie przestaję namakać i mam jako taki komfort termiczny.
Noc trwa w najlepsze. Od przemoczenia i chłodu wariuje mi pęcherz. Co chwilę potrzebuję się zatrzymać na siku. Przy nieustannie padającym deszczu jest to ultra-nieprzyjemne. Przed Gołdapią jestem już mega senna. Kilka razy zatrzymuję się po przystankach na parominutowe odpoczynki. Takie pseudo spanie na siedząco, bez utraty kontaktu z otoczeniem. Niby śpię, ale słyszę deszcz, wiatr, czuję chłód. Gołdap osiągam bladym świtem. Na punkcie jest rozstawiony na mokrej trawie namiot. Na stołach same owoce - wyglądają lodowato zimno. Nie biorę tu nic, bo na samą myśl o zimnych, mokrych owocach dostaję dreszczy. Spotykam tu tę samą ciemnowłosą dziewczynę, która pokazała mi gdzie trzeba iść, by trafić na duży punkt kontrolny w Wiżajnach. Mówi, że właśnie się wycofała i wraca autem do bazy. Chce mi się spać i pytam, czy tu gdzieś można się zdrzemnąć. Chłopaki z punktu nie wiedzą, ale zaraz za namiotem jest coś w rodzaju zajazdu/hotelu. Wchodzę do środka, a tam Wojtek Chowaniec :)). Też półprzytomny. Też nie wie, czy tu można gdzieś się położyć. Przypuszcza, że pewnie trzeba wynająć pokój, mówi, że chyba tak zrobi. W holu stoi skórzana kanapa. Ale nie wypada na niej zalec w przemoczonych ciuchach. Wracam do roweru po telefon. Wchodzę ponownie do zajazdu/hotelu. Zamykam się w damskiej toalecie. Gaszę światło. Ustawiam budzik na 20 minut, wyciszam dzwonki. Glazura wydaje mi się miękka i ciepła.
Dobranoc moje drogie panie i dziewczęta, toaleta chwilowo jest nieczynna.
Płytki nie są ani miękkie, ani ciepłe. Jednak te 20 minut odpoczynku sporo mi daje. Zapalam światło i przypominam sobie, że na punkcie nie ma nic poza zimnymi owocami. Jeszcze chwilę siedzę więc w toalecie. Zjadam Liona wziętego z innego PK oraz odkręcam fiolkę z magnezem. Piję do lustra. Do dna. Na zdrowie!
Do PK Sztynort/Harsz jadę już nie tak mocno senna. Nie chce przestać padać. Ale nie jest wcale aż tak źle. Wolę deszcz niż wiatr. Na punkcie spotykam Basię i Jurka. Dziwię się, że oni jeszcze tu są. Powinni być już daleko stąd. Okazuje się, że wycofali się. Jurek siedzi otulony folią NRC, dopadła go hipotermia i zdecydował o wycofie. W tej sytuacji to rozsądna decyzja. Jestem pod ogromnym wrażeniem postawy Basi. Pojechali na ten maraton jako dwuosobowy team i teamem solidarnie pozostali do końca. Jurek nie został sam. Basia mogła kontynuować maraton, ale wolała w trudnych chwilach być przy przyjacielu, umiejąc odłożyć swoją własną przyjemność i chęć jazdy na bok. Myślę, że każdy z nas chciałby mieć takiego przyjaciela jakim okazała się dla Jurka Basia. To było piękne i poruszające.
Na tym punkcie próbowałam spać, ale znowu się nie udało. Gwar, dość głośna muzyka, mokry materac. Zjadłam jajecznicę, ciasteczka, wypiłam gorącą herbatę i pojechałam.
Dojazd do Kętrzyna był nieprzyjemny. Wzmagający się wiatr, połamane gałęzie na ulicach, spory ruch. Święta Lipka jak zawsze pełna turystów - nawet w taką marną pogodę. W Reszlu, na rynku punkt w ciepłym lokalu. Pierogi i zupa. Najadłam się do syta. To tu też zauważyłam, że tylna lampka przestała działać. Raz świeci, raz nie. Czasem sama się włącza lub wyłącza. Żyje własnym życiem.
Za Reszlem wiatr robi się bardzo silny. Przestaje też lać. Jadę centralnie pod wiatr. Idzie powoli, więc przyjmuję energetyka. Jest lepiej. W Lidzbarku Warmińskim ostatni przed metą PK. Na górce przy termach. Biorę izotonik, zjadam pomidora i ciasteczko i lecę na metę. Niebo wygląda tak, jakby zaraz miało zacząć padać, więc profilaktycznie zakładam strój deszczowy. Jednak nie pada. Trochę po dziurach, trochę pod wiatr. Raz po raz tasuję się z kilkuosobową grupką chłopaków. Ostatecznie łapią kapcia tuż przed metą. Skacząc po hopkach przed metą myślę sobie, że dobę temu kończyłam dzień w Augustowie.
Na metę docieram o 20.54. Przed zachodem słońca. Nie muszę się przejmować tym, że tylna lampka nie działa - nie będzie mi już dziś potrzebna.
Wynik osiągnęłam bardzo daleki od dobrego. Jechałam aż 36 godzin i 14 minut. Majowa przerwa w jeżdżeniu rowerem, jazda raz po raz, z doskoku jedynie - zrobiły swoje. Wyszła prawdziwa mizeria - ogórki w śmietanie.
Mimo tego nie rozpaczam. Udało mi się przejechać ultra maraton w kat. SOLO, zupełnie bez przygotowania i bez formy, w niełatwych warunkach pogodowych.
Serdeczne podziękowania składam moim drogim kibicom. Wasze smsy sprawiały, że często się uśmiechałam i czerpałam z tej jazdy jeszcze więcej radości! :)
ZDJĘCIA
Nie mogę leżeć na plecach, bo jest gorzej. Na lewym boku nic nie lepiej. Na prawym od biedy jest mniej strasznie. O spaniu mogę zapomnieć. I tak mijają godziny. W krótką drzemkę zapadam nad ranem, zupełnie wykończona całonocnymi żołądkowymi sensacjami. Dzień zaczynam niewyspana i osłabiona. Zastanawiam się nawet, czy w takim stanie jest sens jechać maraton. W końcu to aż 610 km, do tego zła pogoda. Jednak na myśl o rezygnacji czuję, że z żałości ściska mi się gardło. Zupełnie jak do płaczu. Postanawiam więc jechać mimo wszystko i z uśmiechem na ustach staję na linii startu.
Na starcie nie pada, choć niebo jest zachmurzone. To zaskakujące, spodziewałam się, że zacznie lać krótko po starcie. Mocno wieje. Jednak na pierwszej połowie Pierścienia jest to wiatr głównie pomagający. Czasami jedynie, gdy droga wykręca, trzeba zmagać się z mocnymi bocznymi podmuchami, które potrafią zmienić tor jazdy. Jedzie mi się dość dobrze jak na zarwaną noc i trzymający problem z żołądkiem. Pierwszy postój wypada mi bardzo szybko, po 20 km - na punkcie technicznym stoi Remik Ornowski, który wyłapuje mnie. Okazuje się, że mój rejestrator trasy nie działa i trzeba go zrestartować. Odkleja go od roweru, restartuje, zakłada ponownie i tak ucieka kilka cennych minut, które mają być zneutralizowane przy obliczaniu czasu mojego przejazdu.
Na pierwszym PK, w Jezioranach, biorę tylko owoce. Przestała mi działać MP3. Próbuję ją jakoś uruchomić, ale po włączeniu od razu się wyłącza. I tak kilka razy. W końcu daję sobie z nią spokój. Wsiadam na rower. Dalej jadę już bez muzyki. Na drugim punkcie - w Mrągowie, jest duże zamieszanie. Trasa naszego maratonu krzyżuje się tu z trasą maratonu MTB. Co chwilę ktoś jedzie. A to nasi, a to ubłoceni ludzie z MTB. Między punktami kontrolnymi raczej się nie zatrzymuję. Wiozę ze sobą co prawda mały aparat fotograficzny, ale zdjęcia robię z ręki, podczas jazdy. Punkt w Wydminach jest świetny. Spotykam tu m.in. Memorka, który właśnie rusza w dalszą drogę. Mówi mi, że nie wyglądam zbyt dobrze. Biorę zupę pomidorową, a następnie dokładkę. Na odchodne nie mogę się zdecydować, czy wypić kawę, czy herbatę - więc piję najpierw jedno, potem drugie. Nadal pogoda jest dobra i nadal wiatr pomaga. Czasami nawet świeci słońce.
Wszystko co dobre, jednak kiedyś się kończy. Niebo robi się złowieszczo ciemne. Równo na 220 km trasy zaczyna padać. Zatrzymuję się kilka razy i ubieram się na raty. Błąd. Było ubrać wszystko co potrzeba za jednym postojem. Od jakiegoś czasu czuję ból, we znaki dają mi się oba Achillesy oraz, co dziwne, jakieś mięsień z boku lewej łydki. Ten boczy ból jest szczególnie dokuczliwy. Potrzebny jest kolejny postój, tym razem na regulację ustawienia roweru. Mści się na mnie to, że przed maratonem przejechałam na nim ledwie 16 km. To mało jak na testowanie sprzętu po praktycznie całkowitej przebudowie. Co miłe, mijająca mnie grupa widząc, że coś kombinuję przy rowerze zatrzymuje się i pyta, czy wszystko ok. Cieszy to, że ludzie gotowi są pomóc i nie przedkładają wyniku ponad wszystko. Z uśmiechem im dziękuję mówiąc, że nic złego się nie wydarzyło. Zresztą pomocy i tak bym nie mogła przyjąć - w końcu jadę w kategorii SOLO.
Do punktu w Dowspudzie dojeżdżam w deszczu, przy stoliku na zewnątrz siedzi Janek Doroszkiewicz. Spotykam tu też między innymi Wojtka Chowańca. Na jego widok od razu robi mi się wesoło. Maratony takie jak P1000J, czy BBT kojarzą mi się z tym, że zwykle go gdzieś spotykam. Jem pyszny obiad, zakładam nogawki. Po zmianie ustawień roweru, kontuzje nie pogłębiają się, jednak mięsień z boku łydki boli cały czas tak samo mocno. Kiedy opuszczam punkt, przyjeżdża Basia.
Zaraz za punktem, tuż przy drodze, rośnie sobie barszcz Sosnowskiego. Pięknie kwitnie. Robię nawet fotkę. Pada, leje, kropi. Przed Augustowem dogania mnie chłopak z kat. open. Pyta, czy mogę go przeprowadzić przez miasto. Chyba jedzie bez gps. Godzę się pod warunkiem, że będzie jechał w odpowiedniej odległości za mną. Nie widzę powodu, bym miała mu nie pomóc. Jest już szarówka. Augustów to ostatnie chwile dnia. Za miastem wyjazd na DK16 i wlot w przepastne lasy ciągnące się aż za Giby. Jazda przez ten las idzie mi bardzo opornie. Czas umilam sobie wspomnieniami - tędy dwukrotnie jechaliśmy z Michałem do Wilna.
Z DK16 odbijam na Sejny. Jest tu punkt na powietrzu, pod zadaszeniem. Można dostać gorącą kawę, herbatę lub barszczyk. Z perspektywy czasu żałuję, że zamiast herbaty nie zdecydowałam się na barszcz. Są też wafelki "góralki" oraz przede wszystkim - przemiła obsługa. Kiedy daję kartę do podbicia, zwija się stąd super grupa, w której jedzie Basia. Grupa jest ogromna, ze całe stado czerwonych światełek szybko znika w deszczowej nocy i na punkcie robi się pusto. Jem wafelka i wtedy przyjeżdża Krzysiek Bazelak. On też jedzie SOLO, raz po raz się tasujemy. Krzysiek wygląda niesamowicie - w tym deszczu i chłodzie jedzie w najkrótszych spodenkach jakie można sobie wyobrazić. Calutkie nogi ma gołe! Nie wytrzymuję i w końcu go pytam, czy nie jest mu zimno. Okazuje się, że owszem jest, ale innych nie ma. Na szczęście ma kurtkę deszczową, więc nie jest aż tak źle. Kurtka będąca normalnej długości w całości zakrywa spodenki. Tak bardzo krótkie one są.
Kilometry do Wiżajn uciekają powoli. Jest noc, pada deszcz. Gdy docieram do skrzyżowania z DK8, zauważam stojącego z boku Krzyśka. Pyta, czy wiem jak dalej jechać. Mój gps wie. Pozwalam jechać za sobą, oczywiście z zachowaniem odległości. Podjazd pod Rutkę-Tartak robię mocno już głodna. Kiedy wydaje mi się, że dalej jest już płasko, zatrzymuję się by coś zjeść. Po paru chwilach dojeżdża Krzysiek, mija mnie blisko i... nagle się na mnie przewraca. Rowery są całe, Krzysiek też jest cały, lekko poturbowane jest moje lewe kolano. Da się jednak je zginać, a więc i jechać. Mimo bólu. Na tym podjeździe słychać dziwny hałas. Po paru dłuższych chwilach orientuję się, że to szum-wycie wiatraków.
Zjazd jest okropny. Ciemno i leje. Okulary całe zachlapane i nic przez nie nie widać. Bez okularów jeszcze gorzej, bo deszcz i syf rozchlapywane przez przednie koło lecą w oczy. Z Krzyśkiem zjeżdżamy się tuż pod DPK w Wiżajnach. Ślad prowadzi w grunt. Bez GPS trafienie tam nocą by było niesłychanie trudne. I tak błądzimy idąc jakąś gruntówką. W końcu spotykamy jakąś dziewczynę wychodzącą z punktu. Mówi nam gdzie mamy iść. Po długim spacerze, udaje się ten punkt znaleźć. Jest tu dużo ludzi. Ze zgrozą odkrywam, że jestem doszczętnie przemoczona. Kurtka deszczowa bez kaptura, nawet jeśli ma świetne parametry, to słaby pomysł. Nie ma bata - przy tak długotrwałym deszczu wszystko wlewa się górą przez kołnierz. Bardzo się cieszę, że do przepaku dałam drugą deszczówkę - z kapturem. Jem obiad ubrana już w obie kurtki. Dojeżdża Aga - eranis. Jak zwykle w świetnym humorze, żartujemy trochę, gadamy. Mówi, że czasem kogoś trafia do wspólnej jazdy, jednak najczęściej jedzie sama. Łóżka i materace są zajęte, dlatego kładę się na krzesłach. Parę krzeseł dalej śpi Wojtek Chowaniec. Mimo senności, nie zasypiam. Jest głośno, pali się światło, w dodatku zatyka mi się nos. Nie ma sensu marnowanie czasu na leżenie, więc wstaję i wychodzę na deszcz. Gdyby nie ta druga deszczówka, z kapturem, to raczej bym się nie zdecydowała na dalszą jazdę. Mając na sobie 2 kurtki deszczowe wreszcie przestaję namakać i mam jako taki komfort termiczny.
Noc trwa w najlepsze. Od przemoczenia i chłodu wariuje mi pęcherz. Co chwilę potrzebuję się zatrzymać na siku. Przy nieustannie padającym deszczu jest to ultra-nieprzyjemne. Przed Gołdapią jestem już mega senna. Kilka razy zatrzymuję się po przystankach na parominutowe odpoczynki. Takie pseudo spanie na siedząco, bez utraty kontaktu z otoczeniem. Niby śpię, ale słyszę deszcz, wiatr, czuję chłód. Gołdap osiągam bladym świtem. Na punkcie jest rozstawiony na mokrej trawie namiot. Na stołach same owoce - wyglądają lodowato zimno. Nie biorę tu nic, bo na samą myśl o zimnych, mokrych owocach dostaję dreszczy. Spotykam tu tę samą ciemnowłosą dziewczynę, która pokazała mi gdzie trzeba iść, by trafić na duży punkt kontrolny w Wiżajnach. Mówi, że właśnie się wycofała i wraca autem do bazy. Chce mi się spać i pytam, czy tu gdzieś można się zdrzemnąć. Chłopaki z punktu nie wiedzą, ale zaraz za namiotem jest coś w rodzaju zajazdu/hotelu. Wchodzę do środka, a tam Wojtek Chowaniec :)). Też półprzytomny. Też nie wie, czy tu można gdzieś się położyć. Przypuszcza, że pewnie trzeba wynająć pokój, mówi, że chyba tak zrobi. W holu stoi skórzana kanapa. Ale nie wypada na niej zalec w przemoczonych ciuchach. Wracam do roweru po telefon. Wchodzę ponownie do zajazdu/hotelu. Zamykam się w damskiej toalecie. Gaszę światło. Ustawiam budzik na 20 minut, wyciszam dzwonki. Glazura wydaje mi się miękka i ciepła.
Dobranoc moje drogie panie i dziewczęta, toaleta chwilowo jest nieczynna.
Płytki nie są ani miękkie, ani ciepłe. Jednak te 20 minut odpoczynku sporo mi daje. Zapalam światło i przypominam sobie, że na punkcie nie ma nic poza zimnymi owocami. Jeszcze chwilę siedzę więc w toalecie. Zjadam Liona wziętego z innego PK oraz odkręcam fiolkę z magnezem. Piję do lustra. Do dna. Na zdrowie!
Do PK Sztynort/Harsz jadę już nie tak mocno senna. Nie chce przestać padać. Ale nie jest wcale aż tak źle. Wolę deszcz niż wiatr. Na punkcie spotykam Basię i Jurka. Dziwię się, że oni jeszcze tu są. Powinni być już daleko stąd. Okazuje się, że wycofali się. Jurek siedzi otulony folią NRC, dopadła go hipotermia i zdecydował o wycofie. W tej sytuacji to rozsądna decyzja. Jestem pod ogromnym wrażeniem postawy Basi. Pojechali na ten maraton jako dwuosobowy team i teamem solidarnie pozostali do końca. Jurek nie został sam. Basia mogła kontynuować maraton, ale wolała w trudnych chwilach być przy przyjacielu, umiejąc odłożyć swoją własną przyjemność i chęć jazdy na bok. Myślę, że każdy z nas chciałby mieć takiego przyjaciela jakim okazała się dla Jurka Basia. To było piękne i poruszające.
Na tym punkcie próbowałam spać, ale znowu się nie udało. Gwar, dość głośna muzyka, mokry materac. Zjadłam jajecznicę, ciasteczka, wypiłam gorącą herbatę i pojechałam.
Dojazd do Kętrzyna był nieprzyjemny. Wzmagający się wiatr, połamane gałęzie na ulicach, spory ruch. Święta Lipka jak zawsze pełna turystów - nawet w taką marną pogodę. W Reszlu, na rynku punkt w ciepłym lokalu. Pierogi i zupa. Najadłam się do syta. To tu też zauważyłam, że tylna lampka przestała działać. Raz świeci, raz nie. Czasem sama się włącza lub wyłącza. Żyje własnym życiem.
Za Reszlem wiatr robi się bardzo silny. Przestaje też lać. Jadę centralnie pod wiatr. Idzie powoli, więc przyjmuję energetyka. Jest lepiej. W Lidzbarku Warmińskim ostatni przed metą PK. Na górce przy termach. Biorę izotonik, zjadam pomidora i ciasteczko i lecę na metę. Niebo wygląda tak, jakby zaraz miało zacząć padać, więc profilaktycznie zakładam strój deszczowy. Jednak nie pada. Trochę po dziurach, trochę pod wiatr. Raz po raz tasuję się z kilkuosobową grupką chłopaków. Ostatecznie łapią kapcia tuż przed metą. Skacząc po hopkach przed metą myślę sobie, że dobę temu kończyłam dzień w Augustowie.
Na metę docieram o 20.54. Przed zachodem słońca. Nie muszę się przejmować tym, że tylna lampka nie działa - nie będzie mi już dziś potrzebna.
Wynik osiągnęłam bardzo daleki od dobrego. Jechałam aż 36 godzin i 14 minut. Majowa przerwa w jeżdżeniu rowerem, jazda raz po raz, z doskoku jedynie - zrobiły swoje. Wyszła prawdziwa mizeria - ogórki w śmietanie.
Mimo tego nie rozpaczam. Udało mi się przejechać ultra maraton w kat. SOLO, zupełnie bez przygotowania i bez formy, w niełatwych warunkach pogodowych.
Serdeczne podziękowania składam moim drogim kibicom. Wasze smsy sprawiały, że często się uśmiechałam i czerpałam z tej jazdy jeszcze więcej radości! :)
ZDJĘCIA