Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2016
Dystans całkowity: | 2233.55 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Suma podjazdów: | 13275 m |
Liczba aktywności: | 23 |
Średnio na aktywność: | 97.11 km |
Więcej statystyk |
Praca
Środa, 31 sierpnia 2016 Kategoria do 50
Km: | 30.28 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 119m | Sprzęt: Hardtail | Aktywność: Jazda na rowerze |
Praca
Wtorek, 30 sierpnia 2016 Kategoria do 50
Km: | 30.73 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 134m | Sprzęt: Hardtail | Aktywność: Jazda na rowerze |
Praca
Poniedziałek, 29 sierpnia 2016 Kategoria do 50
Km: | 29.41 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 110m | Sprzęt: Hardtail | Aktywność: Jazda na rowerze |
Pod domem
Niedziela, 28 sierpnia 2016 Kategoria do 50, Remont roweru
Km: | 15.60 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 76m | Sprzęt: Hardtail | Aktywność: Jazda na rowerze |
Pierwsza jazda Meridą po generalnym remoncie. Po przejechaniu 60.322,22 km wymienione zostało w tym rowerze prawie wszystko. Tak się teraz prezentuje:
BBT (2)
Poniedziałek, 22 sierpnia 2016 Kategoria BBT, do 300, Kocia czytelnia
Uczestnicy
Km: | 297.80 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Budzik zadzwonił po 3 godzinach. Trzy godziny snu to
potwornie mało, gdy ma się za sobą 714 km bez snu. Czuję się nieprzytomna, ale
zwlekam się z łóżka. Ubieramy mokre ciuchy i wychodzimy na orzeźwiający
deszczyk. Kiedy docieramy do Opatowa, leje jak z cebra. Michał jest kawałeczek
za mną. Ulicami płyną prawdziwe rzeki. Boję się w nie wjeżdżać, dlatego rypię
środkiem, mając niestety na plecach powarkujące TIRy. Michał mówi mi potem, że
bardzo ładnie ten odcinek przejechałam, nie wjeżdżając w rzeki i nie dając się
w nie zepchnąć. Mimo 3 godzin snu, czuję się dość mocno zmulona i już wiem, że
bez kawy się nie obejdzie. Na jakimś Orlenie biorę espresso i od razu jest mi
trochę lepiej. Lepiej w tym sensie, że odpływa senność. Za to cały czas
dokuczają otarcia i ogólne osłabienie, pocieszam się jedynie tym, że do mety
już niecałe 300 km.
Na Punkcie Kontrolnym w Majdanie Królewskim jest scena. Wszyscy aktorzy, którzy na niej występują grają leżąc pod kocami i mimo, że wspaniały jest to występ publika nie klaszcze. Ale to tylko dlatego, że zazdrości aktorom i sama by dała miliony, by też dostać takie role. Spotykamy tu Jelonę i Czerkawa, którzy siedzą przy stole. Jelona wygląda świetnie i myślę sobie, że też bym tak chciała. Gadamy chwilę, a potem ona i Czerkaw ruszają. Ze sceny wstaje Starszapani.
Koszmarny przejazd przez Rzeszów jaki zapamiętałam z 2014 r. tym razem nie jest moim udziałem. Jesteśmy tu wcześniej niż byłam ostatnio. Ruch jest, ale nie aż tak wielki jak wtedy. Miasto nie jest zakorkowane. Po przebiciu się na południe, docieramy do PK w Boguchwale. Jestem tak poobcierana, że ledwo chodzę. Dojeżdża Ola i widząc jak chodzę, proponuje mi linomag na otarcia. Waham się, czy wziąć, bo moje otarcie to już jest ranka i nie jestem pewna, czy rankę można smarować. Ostatecznie nie biorę. Wyjazd z Boguchwały robimy z Michałem osobno. On zostaje na punkcie chwilę dłużej. Jest nieprzyjemnie. Są wredne wysepki i zwężenia. A samochodów sporo. Dalej droga jest w dość marnym stanie. Jedzie się po niej w tym dużym ruchu kompletnie beznadziejnie. Dodatkowo martwię się o Michała, bo dość długo go nie ma.
Tuż przed PK w Brzozowie prawie kończę swoją przygodę z BBT definitywnie. Z podporządkowanej wyjeżdża samochód wprost na mnie. Brakują centymetry, by mnie skasował. Na punkcie dochodzę do siebie po tym incydencie. Dziewczyny z obsługi pamiętają mnie z poprzedniej edycji. Dają żurek z jajkami. Muszę mieć niedobory, bo mam ogromny apetyt na jajka i zjadam dodatkowo cały talerz jajek. Gdy kończę na punkt wjeżdża Michał. Biorę jeszcze ciasto, piję kawę. Z punktu ruszam przed Michałem. Zresztą od noclegu nasza wspólna jazda polega głównie na wsparciu duchowym, bo na kole po górkach nie umiem jechać. Czasem też Michał zostaje gdzieś dłużej, albo robi odbicia w bok i odwiedza sklepy, by kupić sobie coś do jedzenia.
W Brzozowie jest podjazd na rynek, który z BBT 2014 zapamiętałam jako najcięższy podjazd maratonu. Następnie jedziemy do Sanoka. Ulice są w fatalnym stanie, dodatkowo trwają roboty drogowe, ruch miejscami jest wahadłowy, tworzą się spore korki. Michał daleko z przodu. Pada i leje. Jadę jakimś obrzydliwym chodnikiem. Jest tu tak strasznie, że płaczę z bezsilności. Co za okropne miejsce!
Przed Leskiem są serpentynki. Jadę nimi powoli. Michał jest gdzieś z tyłu, bo chyba się przebiera, mnie natomiast dogania zawodnik z nr 1 na plecach. Potem jest zjazd. Zatrzymuję się i czekam przed jego rozpoczęciem na Michała i lecimy.
Droga do Ustrzyk Dolnych ciągnie się długo. Nie ma końca. Twarda kaseta daje mi niezły wycisk. Gdy w końcu docieram na punkt, czuję ulgę. Wygląda tu trochę jak w szpitalu. Obszerne, przeszklone wnętrze, jasne płytki. W istocie traktuję ten punkt jako punkt reanimacyjny. Piję sok z buraków i proszę o prochy przeciwbólowe. Zapijam to mocną kawą. Z punktu ruszam pierwsza na ostatni odcinek 43 km do mety. Próbuję wsiąść na rower. Dopasować do siodła otarcie na tyłku oraz dopasować stopę z bolącą kostką do pedała. Próbuję tak z 5 razy i za każdym razem spadam z roweru. Ludzie idą chodnikiem, jest wczesny wieczór. Pokazują mnie sobie palcami i mówią: patrz, ona już nie może nawet wsiąść na rower.
Cały czas pada. Nie jest to ulewa, lecz gęsta mżawka. Michał dogania mnie gdy kończę podjazd pod Żłobek. Jedzie się fatalnie, prawie nic nie widzę. W dodatku czuję, że nie mam już siły jechać. Wpadam na pomysł, że może zacznę iść, ale gdy zatrzymuję się i przyjmuję postawę pionową, kręci mi się okropnie w głowie. Nie mam więc wyjścia – nawet pchać nie mogę. Niestety muszę jechać. To właśnie teraz płaczę na tym maratonie po raz drugi. Michał jest gdzieś z przodu, ja natomiast stoję trzymając się kurczowo roweru, aby się nie przewrócić. Potem biorę tabletkę glukozy, którą w Żyrardowie dała mi Agnieszka. I wstępują we mnie nowe siły.
Na metę wlatujemy o 22.30 z czasem 59 godzin i 50 minut. W mojej głowie jest świadomość, że z pewnością dostanę karę czasową, albo nawet dyskwalifikację i jestem z tym w pełni pogodzona.
Trasa:
Zdjęcia
Na Punkcie Kontrolnym w Majdanie Królewskim jest scena. Wszyscy aktorzy, którzy na niej występują grają leżąc pod kocami i mimo, że wspaniały jest to występ publika nie klaszcze. Ale to tylko dlatego, że zazdrości aktorom i sama by dała miliony, by też dostać takie role. Spotykamy tu Jelonę i Czerkawa, którzy siedzą przy stole. Jelona wygląda świetnie i myślę sobie, że też bym tak chciała. Gadamy chwilę, a potem ona i Czerkaw ruszają. Ze sceny wstaje Starszapani.
Koszmarny przejazd przez Rzeszów jaki zapamiętałam z 2014 r. tym razem nie jest moim udziałem. Jesteśmy tu wcześniej niż byłam ostatnio. Ruch jest, ale nie aż tak wielki jak wtedy. Miasto nie jest zakorkowane. Po przebiciu się na południe, docieramy do PK w Boguchwale. Jestem tak poobcierana, że ledwo chodzę. Dojeżdża Ola i widząc jak chodzę, proponuje mi linomag na otarcia. Waham się, czy wziąć, bo moje otarcie to już jest ranka i nie jestem pewna, czy rankę można smarować. Ostatecznie nie biorę. Wyjazd z Boguchwały robimy z Michałem osobno. On zostaje na punkcie chwilę dłużej. Jest nieprzyjemnie. Są wredne wysepki i zwężenia. A samochodów sporo. Dalej droga jest w dość marnym stanie. Jedzie się po niej w tym dużym ruchu kompletnie beznadziejnie. Dodatkowo martwię się o Michała, bo dość długo go nie ma.
Tuż przed PK w Brzozowie prawie kończę swoją przygodę z BBT definitywnie. Z podporządkowanej wyjeżdża samochód wprost na mnie. Brakują centymetry, by mnie skasował. Na punkcie dochodzę do siebie po tym incydencie. Dziewczyny z obsługi pamiętają mnie z poprzedniej edycji. Dają żurek z jajkami. Muszę mieć niedobory, bo mam ogromny apetyt na jajka i zjadam dodatkowo cały talerz jajek. Gdy kończę na punkt wjeżdża Michał. Biorę jeszcze ciasto, piję kawę. Z punktu ruszam przed Michałem. Zresztą od noclegu nasza wspólna jazda polega głównie na wsparciu duchowym, bo na kole po górkach nie umiem jechać. Czasem też Michał zostaje gdzieś dłużej, albo robi odbicia w bok i odwiedza sklepy, by kupić sobie coś do jedzenia.
W Brzozowie jest podjazd na rynek, który z BBT 2014 zapamiętałam jako najcięższy podjazd maratonu. Następnie jedziemy do Sanoka. Ulice są w fatalnym stanie, dodatkowo trwają roboty drogowe, ruch miejscami jest wahadłowy, tworzą się spore korki. Michał daleko z przodu. Pada i leje. Jadę jakimś obrzydliwym chodnikiem. Jest tu tak strasznie, że płaczę z bezsilności. Co za okropne miejsce!
Przed Leskiem są serpentynki. Jadę nimi powoli. Michał jest gdzieś z tyłu, bo chyba się przebiera, mnie natomiast dogania zawodnik z nr 1 na plecach. Potem jest zjazd. Zatrzymuję się i czekam przed jego rozpoczęciem na Michała i lecimy.
Droga do Ustrzyk Dolnych ciągnie się długo. Nie ma końca. Twarda kaseta daje mi niezły wycisk. Gdy w końcu docieram na punkt, czuję ulgę. Wygląda tu trochę jak w szpitalu. Obszerne, przeszklone wnętrze, jasne płytki. W istocie traktuję ten punkt jako punkt reanimacyjny. Piję sok z buraków i proszę o prochy przeciwbólowe. Zapijam to mocną kawą. Z punktu ruszam pierwsza na ostatni odcinek 43 km do mety. Próbuję wsiąść na rower. Dopasować do siodła otarcie na tyłku oraz dopasować stopę z bolącą kostką do pedała. Próbuję tak z 5 razy i za każdym razem spadam z roweru. Ludzie idą chodnikiem, jest wczesny wieczór. Pokazują mnie sobie palcami i mówią: patrz, ona już nie może nawet wsiąść na rower.
Cały czas pada. Nie jest to ulewa, lecz gęsta mżawka. Michał dogania mnie gdy kończę podjazd pod Żłobek. Jedzie się fatalnie, prawie nic nie widzę. W dodatku czuję, że nie mam już siły jechać. Wpadam na pomysł, że może zacznę iść, ale gdy zatrzymuję się i przyjmuję postawę pionową, kręci mi się okropnie w głowie. Nie mam więc wyjścia – nawet pchać nie mogę. Niestety muszę jechać. To właśnie teraz płaczę na tym maratonie po raz drugi. Michał jest gdzieś z przodu, ja natomiast stoję trzymając się kurczowo roweru, aby się nie przewrócić. Potem biorę tabletkę glukozy, którą w Żyrardowie dała mi Agnieszka. I wstępują we mnie nowe siły.
Na metę wlatujemy o 22.30 z czasem 59 godzin i 50 minut. W mojej głowie jest świadomość, że z pewnością dostanę karę czasową, albo nawet dyskwalifikację i jestem z tym w pełni pogodzona.
Trasa:
Zdjęcia
BBT (1)
Sobota, 20 sierpnia 2016 Kategoria BBT, Kocia czytelnia, do 750
Uczestnicy
Km: | 714.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 5051m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Na start jadę sama, może to i lepiej, bo nastrój mam kwaśny.
Jako kategoria solo, która jedzie 1008 km (a nie 2016 km) startuję późno, bo
dopiero o 10.40. Pogoda jest średnia. Niebo w pełnym zachmurzeniu, ani ciepło,
ani zimno. Wieje bocznie i przednio-bocznie. Za mną startuje już bardzo niewiele
osób i mam wrażenie, że one wszystkie szybko mnie doganiają. Czuję się umiarkowanie,
ale zważywszy na wiatr, wcale nie jadę bardzo powoli, trzymam średnią nieco
ponad 25 km/h aż do Płotów. Mimo to jestem tu chyba na szarym końcu, bo gdy ja
się zwijam, zwija się i punkt. Niezbyt fajne to uczucie i od razu przypomina mi
się początek BBT w 2014, gdy też byłam puszczana na trasę jako jedna z
ostatnich i też początkowo zamykałam stawkę. Biorę na zapas jedną drożdżówkę,
na wypadek, gdyby na PK w Pile (choć to jeszcze kawał drogi) była taka nędza
jak ostatnio.
Ruszam bez zbędnego ociągania się. Dla zabicia monotonii samotnej jazdy pod wiatr słucham mp3 oraz piszę smsy do swoich kibiców. Z punktu kontrolnego w Drawsku nadaję, że jedzie mi się ciężko i mam pod wiatr. Oj tak. To jednak jest maraton dla ludzi w pełni sił. Ci, którzy nie są w pełni, powinni uczestniczyć jako kibice, a nie zawodnicy. Jasny gwint! Zatem co ja tutaj robię? Za Drawskiem pojawiają się małe wzniesienia, które z poprzedniej edycji zapamiętałam jako straszne góry przed Piłą. Na tym odcinku tasuję się z Hansglopke na rowerze poziomym, jadącym tak jak ja solo. On dogania na zjazdach, ja na podjazdach i tak to się toczy z zachowaniem stosownych odległości.
W Kaliszu Pomorskim wyjeżdżam na DK10. Jednak nie boję się tej drogi, bo pamiętam, że w sobotnie późne popołudnie 2 lata temu był tu spokój. Tym razem jest podobnie, choć ruch jest chyba nieznacznie większy. Z utęsknieniem wyczekuję Piły, do tego punktu jest jeden z najdłuższych przelotów, prawie równe 100 km. Za Wałczem odbicie w prawo z DK 10. Od razu jest przyjemniej, choć cały czas czuję się słabo. W końcu docieram do Piły. Zjeżdżam się tu z Hansem (nr 25) oraz Grzesiem Gązwą z WTRu (nr 11). Szybko odkrywamy, że… punktu nie ma! Został zwinięty. Najpierw konsternacja. Co robić? Wyjmuję aparat i robię naszej trójce zdjęcie pamiątkowo – dowodowe, że tu byliśmy. Nasza wściekłość nie zna granic. Jak tak można było zrobić, by punkt zwinął się nim zawodnicy dojadą? Może nie jechaliśmy jak sprinterzy, ale przecież też nie dramatycznie wolno…
Czuję rozżalenie. Wyciągam drożdżówkę, którą przywiozłam „w razie czego” z PK w Płotach i zajadam. Potem zwijam się. Chłopaki też. We trójkę się tasujemy. Hans na ogół jedzie trochę z tyłu, z przodu ja lub Grzegorz. Oczywiście w odległościach wymaganych na solo. Staram się trzymać nerwy na wodzy. Choć to wcale nie jest łatwe. Myślę sobie, że przecież w końcu zacznę doganiać ludzi i przestanie być tak, że z powodu wystartowania mnie na końcu, za mną wszystko już jest zamykane, lub co gorsze, nawet nie mam szansy zdążyć na punkt. Byle do Chaty Skrzata pod Bydgoszczą. To duży punkt kontrolny, ludzie będą wypoczywać dłużej. A ja zjem i pomknę dalej. Taki mam plan.
Przed Bydgoszczą jedzie mi się dobrze, więc przyspieszam. W oddali widzę w lusterku (po raz pierwszy jadę z lusterkiem – fajna sprawa) światełko przedniej lampki Grzegorza. Nie wiem natomiast gdzie jest Hans. Na punkcie ludzie są już nieco zmęczeni. Niektórzy nawet tu śpią. Przy stole siedzi drzemiący Wojtek Chowaniec. Zjadam zupkę, potem drugie danie. Biorę co potrzebuję z przepaku. Namawiam Grzegorza, by ruszył wraz ze mną, ale on chce tu posiedzieć dłużej. Dalej ruszam więc sama. Mam świadomość, że wreszcie przestałam być na szarym końcu wyścigu i czuję ulgę. Na punkcie zostało jeszcze sporo osób.
Jadąc samotnie w nocy widzę naraz mocno opalonego chłopaka ubranego w strój BBT. Sika na trawiastym poboczu, świeci słońce. Odwracam się za nim, ale już go nie ma. Nadal jest noc. Majak. Potem, to było na 350 km, również w nocy, usłyszałam głos i zobaczyłam Wilka. Jak gdyby nigdy nic zaczęłam z nim rozmawiać, zastanawiając się czy może jest on prawdziwy. Szybko doszłam do wniosku, że nie jest. Bo przecież miał nie dostać wolnego z pracy i mówił, że nie będzie mógł uczestniczyć w BBT. Poza tym jest środek nocy, więc skąd nagle by się miał znaleźć tu pośrodku niczego, gdzieś pomiędzy Bydgoszczą a Toruniem? Jeszcze pisał mi smsy, więc z pewnością siedzi w domu, przed kompem.
W związku z tym, z kim rozmawiam?! Czuję przerażenie. W końcu dociera do mnie to, że to rzeczywiście jest on. Żaden majak w zmęczonej głowie! Wiedząc jak źle się czuję i jak niezbyt dobrze idzie mi jazda zdecydował się przyjechać na trasę. Od razu mówię mu, że przecież ja jadę solo, więc musi się oddalić na stosowną odległość. Gadamy tak i w końcu decyduję się przejść na kategorię open. Mój numer startowy do góry nogami odwracamy na PK w Toruniu. Tak jak 2 lata temu, jest tu wyjątkowo senna atmosfera. Zuzka śpi w końcu sali na krzesłach, chłopaki też lekko przysypiają. Jem zupkę, słodycze, piję chyba herbatę i jedziemy w nowy dzień.
W świetle zaczynającego się dnia jedziemy DK91. Jechaliśmy już kiedyś razem tą drogą. Docieramy do Włocławka. Tu, tak jak 2 lata temu, robię fotkę zakładom azotowym. Tym razem nie ma punktu organizowanego przez WTR we Włocławku. Szkoda, bo robili go prawdziwi pasjonaci kolarstwa. Punkt jest dalej – w Dębie Polskim. Dostaję tu pyszną zupę kalafiorową i wspaniałą, wegetariańską porcję makaronu. Poza tym jest kompot, kawa i herbata. Wybór szeroki, ale ja nie zaprzątam sobie nim głowy – piję wszystko po kolei, a do camelbaka biorę od chłopaka z punktu jakiś proszek, mający mieć cudowne właściwości. Na punkcie tym spotykam Beatę, która czuje się jeszcze gorzej niż ja i w tym miejscu wycofuje się z maratonu. Spotykam tu też Roberta Janika i mówię mu, że zmieniłam kategorię na open i po przejechaniu 350 km jako solo, jadę z Michałem, który miał brać udział w BBT, ale nie bierze oficjalnie i dołączył do mnie przed Toruniem.
Następny punkt jest dość blisko i jest to Gąbin. Siedzi tu Irenka, która wydaje się rześka i wesoła. Jak się okazuje, to pozory – czuje się nieźle, bo jest na prochach. Jest tu też Agnieszka oraz Edward Dąbrowski. Dzień robi się ładny. Miało wiać mocno w twarz, ale jakoś ten wiatr, który nieźle mi dokuczał na początku trasy, uspokoił się, a nawet zaczął pomagać. Zdaję sobie sprawę z tego, że z pewnością dostanę karę za jazdę z Michałem, a nawet dyskwalifikację, ale godzę się z tym i niczego nie ukrywam, mówię o tym wprost. Poza tym wiem, że w moim stanie zdrowia nawet mając takiego pomocnika jak Michał, genialnego czasu nie wykręcę.
Przed Żyrardowem gonią nas ciemne chmury. Idzie chyba burza, bo zrywa się też silny wiatr. Gdy zaczyna kropić, spodziewamy się pompy z nieba, więc wraz z 2 chłopakami zatrzymujemy się na przystanku autobusowym. Ubieramy kurtki przeciwdeszczowe. Ja dodatkowo też spodnie, ale zanim to robię, razem z Michałem przystępujemy do… robótek krawieckich. Spodnie należy skrócić, bo w długich będę się gotowała. W tym celu bierzemy spodnie, sprawdzamy długość do skrócenia, bierzemy mój nożyk i przystępujemy do dzieła: ja trzymam nogawki, Michał tnie. W ten sposób uzyskuję spodnie idealnie dostosowane do potrzeb :)).
Do Żyrardowa docieramy tuż przed wielką ulewą. Spotykam tu na trasie po raz pierwszy Starsząpanią. Chwilę gadamy, ona wygląda dużo lepiej niż ja. Zjadam tu sporo. Makaron z sosem, kilka części arbuza, łykam guaranę, popijam chyba herbatą, być może jem coś jeszcze – mój senny umysł nie spamiętał. Michał na schodach gotował zupkę chińską. Jako niepełnoprawny uczestnik nie objadał punktów, częstował się tylko wtedy, gdy obsługa punktów wyraźnie zezwalała lub wręcz nalegała. Z Żyrardowa Ola rusza przede mną. Mnie natomiast Agnieszka, którą też tu spotykam częstuje tabletkami glukozy, które dostała chyba od Beaty. Biorę jedną na czarną godzinę, która mam nadzieję – nie nastąpi. Gdy już wychodzę z punktu, wysoka miła dziewczyna daje mi bukiet pięknych żółtych kwiatów. Instaluję je na podsiodłówce (kwiaty w świetnym stanie przetrwają aż do mety, bo będzie lało już do końca). Rusza z punktu w ulewie z nami. Śmieje się, że ma blisko do domu, więc może zmoknąć. Jej twarz. Jej głos. Jakieś znajome. Skąd my się znamy? Dopiero pod Grójcem, gdzie jest karny punkt kontrolny następuje olśnienie – to przecież była Werrona! W Grójcu szukamy punktu. Ale nic tam nie ma. Obchodzimy w deszczu jakiś budynek, wchodzę po schodach. Naciskam klamkę. Nic. A skoro nic, to jedziemy. Kilka razy wyłącza mi się GPS. Ale potem działa już normalnie.
Przed PK w Białobrzegach doganiamy i wyprzedzamy Olę. Jestem dość senna. Chyba jechała z kimś ale nie jestem pewna. Mimo senności i ogólnego złego samopoczucia oraz otarć chwilowo jedzie mi się dobrze, korzystam więc z tego i lecę, Michał jest gdzieś za mną. W Białobrzegach z Olą znowu się spotykamy, ruszamy prawie równo, ona jedzie z jednym kolegą. Ja chwilowo ruszam sama, potem Michał mnie dogania. Lecimy fajnymi serwisówkami przy DK7, na których 2 lata temu tasowałam się z grupką Basi Kwaśniewskiej. Pada. Cały czas pada. Na krajówkę wylatujemy parę km przed Radomiem. Jest już ciemnawo i bardzo nieprzyjemnie. Potworny ruch i hałas. Jedziemy tu we 4. Michał, ja i jeszcze 2 kolegów. Przebijanie się przez miasto jest okropne, a potem… jest jeszcze gorzej, bo wylatujemy na DK9. Mój koszmar.
Horror trwa. Sznury aut ciągną w stronę Warszawy. Michał mówi, że trwają powroty z weekendu. Weekend. To jaki dziś mamy dzień? Nie bardzo wiem. Wiem natomiast, że jest tu strasznie. Pada, ciemno, woda chlapie spod kół, w mokrej, wąskiej ulicy odbijają się światła samochodów. Prawie nic nie widzę. Ruch, hałas, deszcz, ciemność. Czuję się tu strasznie i podejmuję decyzję, że jak dojedziemy do Iłży, to będę namawiała Michała abyśmy się wycofali.
Kilometry do Iłży ciągną się nieskończenie długo. Gdy w końcu tam docieramy, mogę wreszcie przestać trzymać kurczowo kierownicę. Jem, sama już nie wiem który, obiad podczas tego maratonu. A potem trzeba wyjść na zewnątrz i jechać dalej. Nie nocujemy w Iłży. Transatlantyk, tuż przed startem, dał mi namiar na fajne miejsce noclegowe, gdzie można wyspać się w ciszy i spokoju, bez palących się świateł, biegających zawodników, głośnych rozmów. Jedziemy zatem dalej, pod Ostrowiec Świętokrzyski. Ten kawałek to mordęga. Zasypiam na rowerze. Proponuję Michałowi spanie pod NRC na przystanku. Zatrzymuję się nawet i siadam tam. Ale on jest niechętny, krzyczy na mnie i każe jechać. Pada deszcz, jest noc, zaraz od tego siedzenia zrobi nam się zimno. Coś tam gadam, protestuję, ale to na nic. Ruszam. Jadę. DK9 ma wymalowane 3 białe linie: 2 skrajne i jedną na środku. Coś mi podpowiada, że tych skrajnych nie mogę przekroczyć, bo stanie się coś złego. Za to środkową przekraczam. Michał każe zjechać na bok. Cała się trzęsę. Potem jedziemy, powoli i ostrożnie. Już wiem, że żadnej białej linii nie mogę przekraczać i muszę się trzymać tej skrajnej, po prawej stronie. Gadamy, ale nie pamiętam o czym.
Potem wchodzimy do hoteliku przy drodze. Michał targa rowery do góry. Potem milion lat ściągam swoje mokre ciuchy i wchodzę do łóżka. Pali się światło, Michał gdzieś wychodzi i wtedy film mi się urywa… przejechałam 714 km bez snu. To mój rekord.
Trasa:
Zdjęcia
* wpisana suma podjazdów dotyczy całego maratonu.
ciąg dalszy
Ruszam bez zbędnego ociągania się. Dla zabicia monotonii samotnej jazdy pod wiatr słucham mp3 oraz piszę smsy do swoich kibiców. Z punktu kontrolnego w Drawsku nadaję, że jedzie mi się ciężko i mam pod wiatr. Oj tak. To jednak jest maraton dla ludzi w pełni sił. Ci, którzy nie są w pełni, powinni uczestniczyć jako kibice, a nie zawodnicy. Jasny gwint! Zatem co ja tutaj robię? Za Drawskiem pojawiają się małe wzniesienia, które z poprzedniej edycji zapamiętałam jako straszne góry przed Piłą. Na tym odcinku tasuję się z Hansglopke na rowerze poziomym, jadącym tak jak ja solo. On dogania na zjazdach, ja na podjazdach i tak to się toczy z zachowaniem stosownych odległości.
W Kaliszu Pomorskim wyjeżdżam na DK10. Jednak nie boję się tej drogi, bo pamiętam, że w sobotnie późne popołudnie 2 lata temu był tu spokój. Tym razem jest podobnie, choć ruch jest chyba nieznacznie większy. Z utęsknieniem wyczekuję Piły, do tego punktu jest jeden z najdłuższych przelotów, prawie równe 100 km. Za Wałczem odbicie w prawo z DK 10. Od razu jest przyjemniej, choć cały czas czuję się słabo. W końcu docieram do Piły. Zjeżdżam się tu z Hansem (nr 25) oraz Grzesiem Gązwą z WTRu (nr 11). Szybko odkrywamy, że… punktu nie ma! Został zwinięty. Najpierw konsternacja. Co robić? Wyjmuję aparat i robię naszej trójce zdjęcie pamiątkowo – dowodowe, że tu byliśmy. Nasza wściekłość nie zna granic. Jak tak można było zrobić, by punkt zwinął się nim zawodnicy dojadą? Może nie jechaliśmy jak sprinterzy, ale przecież też nie dramatycznie wolno…
Czuję rozżalenie. Wyciągam drożdżówkę, którą przywiozłam „w razie czego” z PK w Płotach i zajadam. Potem zwijam się. Chłopaki też. We trójkę się tasujemy. Hans na ogół jedzie trochę z tyłu, z przodu ja lub Grzegorz. Oczywiście w odległościach wymaganych na solo. Staram się trzymać nerwy na wodzy. Choć to wcale nie jest łatwe. Myślę sobie, że przecież w końcu zacznę doganiać ludzi i przestanie być tak, że z powodu wystartowania mnie na końcu, za mną wszystko już jest zamykane, lub co gorsze, nawet nie mam szansy zdążyć na punkt. Byle do Chaty Skrzata pod Bydgoszczą. To duży punkt kontrolny, ludzie będą wypoczywać dłużej. A ja zjem i pomknę dalej. Taki mam plan.
Przed Bydgoszczą jedzie mi się dobrze, więc przyspieszam. W oddali widzę w lusterku (po raz pierwszy jadę z lusterkiem – fajna sprawa) światełko przedniej lampki Grzegorza. Nie wiem natomiast gdzie jest Hans. Na punkcie ludzie są już nieco zmęczeni. Niektórzy nawet tu śpią. Przy stole siedzi drzemiący Wojtek Chowaniec. Zjadam zupkę, potem drugie danie. Biorę co potrzebuję z przepaku. Namawiam Grzegorza, by ruszył wraz ze mną, ale on chce tu posiedzieć dłużej. Dalej ruszam więc sama. Mam świadomość, że wreszcie przestałam być na szarym końcu wyścigu i czuję ulgę. Na punkcie zostało jeszcze sporo osób.
Jadąc samotnie w nocy widzę naraz mocno opalonego chłopaka ubranego w strój BBT. Sika na trawiastym poboczu, świeci słońce. Odwracam się za nim, ale już go nie ma. Nadal jest noc. Majak. Potem, to było na 350 km, również w nocy, usłyszałam głos i zobaczyłam Wilka. Jak gdyby nigdy nic zaczęłam z nim rozmawiać, zastanawiając się czy może jest on prawdziwy. Szybko doszłam do wniosku, że nie jest. Bo przecież miał nie dostać wolnego z pracy i mówił, że nie będzie mógł uczestniczyć w BBT. Poza tym jest środek nocy, więc skąd nagle by się miał znaleźć tu pośrodku niczego, gdzieś pomiędzy Bydgoszczą a Toruniem? Jeszcze pisał mi smsy, więc z pewnością siedzi w domu, przed kompem.
W związku z tym, z kim rozmawiam?! Czuję przerażenie. W końcu dociera do mnie to, że to rzeczywiście jest on. Żaden majak w zmęczonej głowie! Wiedząc jak źle się czuję i jak niezbyt dobrze idzie mi jazda zdecydował się przyjechać na trasę. Od razu mówię mu, że przecież ja jadę solo, więc musi się oddalić na stosowną odległość. Gadamy tak i w końcu decyduję się przejść na kategorię open. Mój numer startowy do góry nogami odwracamy na PK w Toruniu. Tak jak 2 lata temu, jest tu wyjątkowo senna atmosfera. Zuzka śpi w końcu sali na krzesłach, chłopaki też lekko przysypiają. Jem zupkę, słodycze, piję chyba herbatę i jedziemy w nowy dzień.
W świetle zaczynającego się dnia jedziemy DK91. Jechaliśmy już kiedyś razem tą drogą. Docieramy do Włocławka. Tu, tak jak 2 lata temu, robię fotkę zakładom azotowym. Tym razem nie ma punktu organizowanego przez WTR we Włocławku. Szkoda, bo robili go prawdziwi pasjonaci kolarstwa. Punkt jest dalej – w Dębie Polskim. Dostaję tu pyszną zupę kalafiorową i wspaniałą, wegetariańską porcję makaronu. Poza tym jest kompot, kawa i herbata. Wybór szeroki, ale ja nie zaprzątam sobie nim głowy – piję wszystko po kolei, a do camelbaka biorę od chłopaka z punktu jakiś proszek, mający mieć cudowne właściwości. Na punkcie tym spotykam Beatę, która czuje się jeszcze gorzej niż ja i w tym miejscu wycofuje się z maratonu. Spotykam tu też Roberta Janika i mówię mu, że zmieniłam kategorię na open i po przejechaniu 350 km jako solo, jadę z Michałem, który miał brać udział w BBT, ale nie bierze oficjalnie i dołączył do mnie przed Toruniem.
Następny punkt jest dość blisko i jest to Gąbin. Siedzi tu Irenka, która wydaje się rześka i wesoła. Jak się okazuje, to pozory – czuje się nieźle, bo jest na prochach. Jest tu też Agnieszka oraz Edward Dąbrowski. Dzień robi się ładny. Miało wiać mocno w twarz, ale jakoś ten wiatr, który nieźle mi dokuczał na początku trasy, uspokoił się, a nawet zaczął pomagać. Zdaję sobie sprawę z tego, że z pewnością dostanę karę za jazdę z Michałem, a nawet dyskwalifikację, ale godzę się z tym i niczego nie ukrywam, mówię o tym wprost. Poza tym wiem, że w moim stanie zdrowia nawet mając takiego pomocnika jak Michał, genialnego czasu nie wykręcę.
Przed Żyrardowem gonią nas ciemne chmury. Idzie chyba burza, bo zrywa się też silny wiatr. Gdy zaczyna kropić, spodziewamy się pompy z nieba, więc wraz z 2 chłopakami zatrzymujemy się na przystanku autobusowym. Ubieramy kurtki przeciwdeszczowe. Ja dodatkowo też spodnie, ale zanim to robię, razem z Michałem przystępujemy do… robótek krawieckich. Spodnie należy skrócić, bo w długich będę się gotowała. W tym celu bierzemy spodnie, sprawdzamy długość do skrócenia, bierzemy mój nożyk i przystępujemy do dzieła: ja trzymam nogawki, Michał tnie. W ten sposób uzyskuję spodnie idealnie dostosowane do potrzeb :)).
Do Żyrardowa docieramy tuż przed wielką ulewą. Spotykam tu na trasie po raz pierwszy Starsząpanią. Chwilę gadamy, ona wygląda dużo lepiej niż ja. Zjadam tu sporo. Makaron z sosem, kilka części arbuza, łykam guaranę, popijam chyba herbatą, być może jem coś jeszcze – mój senny umysł nie spamiętał. Michał na schodach gotował zupkę chińską. Jako niepełnoprawny uczestnik nie objadał punktów, częstował się tylko wtedy, gdy obsługa punktów wyraźnie zezwalała lub wręcz nalegała. Z Żyrardowa Ola rusza przede mną. Mnie natomiast Agnieszka, którą też tu spotykam częstuje tabletkami glukozy, które dostała chyba od Beaty. Biorę jedną na czarną godzinę, która mam nadzieję – nie nastąpi. Gdy już wychodzę z punktu, wysoka miła dziewczyna daje mi bukiet pięknych żółtych kwiatów. Instaluję je na podsiodłówce (kwiaty w świetnym stanie przetrwają aż do mety, bo będzie lało już do końca). Rusza z punktu w ulewie z nami. Śmieje się, że ma blisko do domu, więc może zmoknąć. Jej twarz. Jej głos. Jakieś znajome. Skąd my się znamy? Dopiero pod Grójcem, gdzie jest karny punkt kontrolny następuje olśnienie – to przecież była Werrona! W Grójcu szukamy punktu. Ale nic tam nie ma. Obchodzimy w deszczu jakiś budynek, wchodzę po schodach. Naciskam klamkę. Nic. A skoro nic, to jedziemy. Kilka razy wyłącza mi się GPS. Ale potem działa już normalnie.
Przed PK w Białobrzegach doganiamy i wyprzedzamy Olę. Jestem dość senna. Chyba jechała z kimś ale nie jestem pewna. Mimo senności i ogólnego złego samopoczucia oraz otarć chwilowo jedzie mi się dobrze, korzystam więc z tego i lecę, Michał jest gdzieś za mną. W Białobrzegach z Olą znowu się spotykamy, ruszamy prawie równo, ona jedzie z jednym kolegą. Ja chwilowo ruszam sama, potem Michał mnie dogania. Lecimy fajnymi serwisówkami przy DK7, na których 2 lata temu tasowałam się z grupką Basi Kwaśniewskiej. Pada. Cały czas pada. Na krajówkę wylatujemy parę km przed Radomiem. Jest już ciemnawo i bardzo nieprzyjemnie. Potworny ruch i hałas. Jedziemy tu we 4. Michał, ja i jeszcze 2 kolegów. Przebijanie się przez miasto jest okropne, a potem… jest jeszcze gorzej, bo wylatujemy na DK9. Mój koszmar.
Horror trwa. Sznury aut ciągną w stronę Warszawy. Michał mówi, że trwają powroty z weekendu. Weekend. To jaki dziś mamy dzień? Nie bardzo wiem. Wiem natomiast, że jest tu strasznie. Pada, ciemno, woda chlapie spod kół, w mokrej, wąskiej ulicy odbijają się światła samochodów. Prawie nic nie widzę. Ruch, hałas, deszcz, ciemność. Czuję się tu strasznie i podejmuję decyzję, że jak dojedziemy do Iłży, to będę namawiała Michała abyśmy się wycofali.
Kilometry do Iłży ciągną się nieskończenie długo. Gdy w końcu tam docieramy, mogę wreszcie przestać trzymać kurczowo kierownicę. Jem, sama już nie wiem który, obiad podczas tego maratonu. A potem trzeba wyjść na zewnątrz i jechać dalej. Nie nocujemy w Iłży. Transatlantyk, tuż przed startem, dał mi namiar na fajne miejsce noclegowe, gdzie można wyspać się w ciszy i spokoju, bez palących się świateł, biegających zawodników, głośnych rozmów. Jedziemy zatem dalej, pod Ostrowiec Świętokrzyski. Ten kawałek to mordęga. Zasypiam na rowerze. Proponuję Michałowi spanie pod NRC na przystanku. Zatrzymuję się nawet i siadam tam. Ale on jest niechętny, krzyczy na mnie i każe jechać. Pada deszcz, jest noc, zaraz od tego siedzenia zrobi nam się zimno. Coś tam gadam, protestuję, ale to na nic. Ruszam. Jadę. DK9 ma wymalowane 3 białe linie: 2 skrajne i jedną na środku. Coś mi podpowiada, że tych skrajnych nie mogę przekroczyć, bo stanie się coś złego. Za to środkową przekraczam. Michał każe zjechać na bok. Cała się trzęsę. Potem jedziemy, powoli i ostrożnie. Już wiem, że żadnej białej linii nie mogę przekraczać i muszę się trzymać tej skrajnej, po prawej stronie. Gadamy, ale nie pamiętam o czym.
Potem wchodzimy do hoteliku przy drodze. Michał targa rowery do góry. Potem milion lat ściągam swoje mokre ciuchy i wchodzę do łóżka. Pali się światło, Michał gdzieś wychodzi i wtedy film mi się urywa… przejechałam 714 km bez snu. To mój rekord.
Trasa:
Zdjęcia
* wpisana suma podjazdów dotyczy całego maratonu.
ciąg dalszy
Dojazd na start BBT
Sobota, 20 sierpnia 2016
Km: | 3.68 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Praca
Piątek, 19 sierpnia 2016 Kategoria do 50
Km: | 25.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 122m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Praca oraz dojazdy po Świnoujściu.
Świnoujście
Piątek, 19 sierpnia 2016 Kategoria do 50
Km: | 12.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 42m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Jazda po Świnoujściu oraz start honorowy BBT.
Szczecinek
Niedziela, 14 sierpnia 2016 Kategoria do 50, Kocia czytelnia
Km: | 27.81 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 71m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Rano nieco kropi. Zwijam się i jadę do Szczecinka na pociąg.
Po drodze raz łapie mnie rzęsisty deszcz, ale nie trwa on długo. Potem chmury
już tylko straszą, deszczu nie ma. Kupuję bilet kolejowy do Poznania i przez 2
godzinki szwędam się po mieście.
Zdjęcia
Zdjęcia