Wakacje 11
Niedziela, 4 sierpnia 2019 Kategoria do 100, Kocia czytelnia
Km: | 90.93 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2726m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Tym razem
wyjątkowo wstaję zgodnie planem. To jeden z nielicznych poranków, gdy nie
ustawiam drzemki. Wiem, że trzeba jechać. Przede mną kawał drogi pod górę. To
nie żarty – to Col du Tourmalet! Podjazd zaczynam z wysokości 860 m n.p.m.,
skończę go na 2115 m n.p.m. Trzeba to przejechać przed południem, zanim znowu
zrobi się ten nieznośny, odbierający siły, upał. Nie tylko ja obrałam taką
strategię. Raz po raz spotykam innych szosowców, którzy też tu jadą. Góra nie
jest łatwa, ale za to widoki są piękne.
I coraz piękniejsze wraz ze wzrostem wysokości. Urozmaiceniem są też napisy na szosie, które pozostały po TdF. Gapiąc się na przednie koło, można sobie przy okazji poczytać.
Na przełęczy mnóstwo kolarzy. Jest restauracja i sklepik z pamiątkami – oczywiście odwiedzam oba te miejsca siedząc na przełęczy ponad godzinę. Zjazd jest równie piękny jak podjazd, a ludzi na rowerach jeszcze więcej. Jest około południa i ruch rowerowy wyraźnie się wzmaga. Zjeżdżając mogę obserwować zbolałe twarze ludzi, którzy jadą pod górę…
Kiedy kończę zjazd, odwiedzam sklep rowerowy. Zapomniałam zabrać smaru do łańcucha. Więc proszę o nasmarowanie. I to jest błąd. Serwisant bierze jakiś smar w spreju i nim spostrzegam, co robi, jest już za późno. Wypsikał mi tym sprejem cały łańcuch, kasetę, przerzutki i korbę. Nie wygląda to dobrze. Tylną oponę, która cały czas delikatnie puszcza powietrze, dopompowuję już sama.
Zaczyna się kolejny podjazd. Początek, w sumie aż na przełęcz Col du Soulor, jest trudny i nieprzyjemny. Raz po raz trafiają się odcinki mocno strome. W dodatku pogoda daje się we znaki. Na początku jest te 38 stopni w słońcu, więc najzwyczajniej w świecie jadąc cały czas pod górę, gotuję się. W jednej z wiosek zatrzymuję się na lody. Sprzedawca pyta mnie skąd jestem, gdy odpowiadam, że z Polski, kłania się i mówi: dzień dobry, panienko! Co za niesamowite spotkanie! Na werandzie siedzi szczupła, długowłosa kobieta. Gdy sprzedawca mówi jej, że jestem z Polski, podchodzi i zaczyna mówić. Mówi łamaną polszczyzną. Jak ktoś kto dawno temu w dzieciństwie miał okazję trochę poznać język. Suwałki. Jej rodzina pochodzi z Suwałk. Rozmawiamy chwilę o Suwałkach. Nie jest to łatwa rozmowa. Tej dziewczynie brakuje słów, by wyrazić to co chce powiedzieć. Jest mocno wzruszona. Piękne spotkanie.
Potem zupełnie niespodziewanie pogoda się mocno psuje. Termometr już nie wskazuje 38 stopni, a zaledwie… 18. Jest pochmurno i wygląda na to, że zbiera się na deszcz. Na Col du Soulor (1474 m n.p.m.) jest mgliście i chłodno, a restauracja właśnie zamyka swe podwoje.
Jest tu kilku szosowców, których widziałam podczas podjazdu. Wszyscy oni właśnie zawracają. Jakoś dziwnie mi się robi – nikt nie jedzie dalej. A to co jest dalej nie wygląda zbyt wesoło: wąska droga pod górę, kompletnie pusto, zimno i coraz większa mgła. Raz po raz droga wchodzi w krótkie skalne tunele. Jest klimatycznie. Widoki przypominają nieco kadry z filmu grozy. W końcu przychodzi moment, że widoczność spada do zaledwie kilku metrów. Można stracić orientację. Czuję się emocjonalnie zmęczona tym osobliwym podjazdem. Zmęczona też szaloną pogodą: najpierw porażającym upałem, a teraz ziąbem. Gdyby ta mgła mogła zniknąć!
Kiedy w końcu docieram na Col du Aubisque (1703 m n.p.m.), czuję pewną ulgę. Nagle niebo robi się świecąco białe. Chwilę później przez mgłę przebija słońce. To trwa dosłownie minuty: mgła robi się coraz bardziej przejrzysta, aż w końcu mogę obserwować błękitne niebo i morze chmur pode mną. Jest już wieczór i kolory, które maluje wieczorne, niskie słońce, są wprost zachwycające. Jest to najpiękniejszy moment podczas całych wakacji. Na przełęczy stoi hotel, kręcą się nawet jacyś ludzie, ale gdy pytam o nocleg, odmawiają. Szkoda. Fajnie by było spać w tak zjawiskowo pięknym miejscu. Jednak skoro się nie da, trzeba zacząć zjeżdżać. Słońce niestety powoli już zachodzi. Pora szukać miejsca do snu.
Początek zjazdu jest jak lot w chmury. One są nadal pode mną, ale tracąc wysokość, mam je coraz bliżej. Wtem słyszę brzęczenie - to zaskoczenie dnia: tu, tak wysoko, rój pszczół. To przerażające – ja przecież jestem uczulona na pszczeli jad! Jedyne co mogę zrobić, to uciekać najszybciej jak się da i mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Chwilę później jestem już w chmurach. Słoneczny, wysokogórski, wieczór pozostał właśnie pięknym wspomnieniem. Jest ponownie zimno, mgliście i wilgotno. W ten sposób docieram do Gourette (1371 m n.p.m.).
Miejscowość wyłania się z gęstej mgły i wydaje się być zupełnie nierealna. Ale jednak są tu domy, jest kościół oraz hotel. Przez szybę widzę ciepłe światła lamp, stoliki, ludzi przy tych stolikach. Patrzę tak przez chwilę i nieomal czuję to ciepło, które stamtąd bije. Drzwi są zamknięte, więc dzwonię. Otwiera miła pani. Niestety cena noclegu to ponad 50 Euro. Dziękując za informację, domykam drzwi. Chwilę patrzę jeszcze w okna przenikając w wyobraźni w tamten świat. A potem wracam do mglistej i zimnej rzeczywistości. Kościół jest otarty. Jednak nie wiem, czy pozostanie otwartym na całą noc. W końcu to nie Ameryka.
Jest tu jednak pomieszczenie w sam raz dla mnie: dziwna przybudówka kościelna. Wygląda jak coś, co przez przypadek nie zostało dokończone. Wejście jest do znacznej wysokości zabite dechami. Jestem gibka, jestem lekka. Przechodzę bez problemu. Nie mam jednak zbyt mocnych rąk i przerzucenie tu roweru jest pewnym wyzwaniem. W końcu jest. W samą porę. Chmura właśnie zaczęła się skraplać i leci z niej zimna, obrzydliwa mżawka. Fajnie jest mieć dach nad głową. Nawet jeśli jest to doklejony do kościoła, zabity dechami, pustostan.
ciąg dalszy
I coraz piękniejsze wraz ze wzrostem wysokości. Urozmaiceniem są też napisy na szosie, które pozostały po TdF. Gapiąc się na przednie koło, można sobie przy okazji poczytać.
Na przełęczy mnóstwo kolarzy. Jest restauracja i sklepik z pamiątkami – oczywiście odwiedzam oba te miejsca siedząc na przełęczy ponad godzinę. Zjazd jest równie piękny jak podjazd, a ludzi na rowerach jeszcze więcej. Jest około południa i ruch rowerowy wyraźnie się wzmaga. Zjeżdżając mogę obserwować zbolałe twarze ludzi, którzy jadą pod górę…
Kiedy kończę zjazd, odwiedzam sklep rowerowy. Zapomniałam zabrać smaru do łańcucha. Więc proszę o nasmarowanie. I to jest błąd. Serwisant bierze jakiś smar w spreju i nim spostrzegam, co robi, jest już za późno. Wypsikał mi tym sprejem cały łańcuch, kasetę, przerzutki i korbę. Nie wygląda to dobrze. Tylną oponę, która cały czas delikatnie puszcza powietrze, dopompowuję już sama.
Zaczyna się kolejny podjazd. Początek, w sumie aż na przełęcz Col du Soulor, jest trudny i nieprzyjemny. Raz po raz trafiają się odcinki mocno strome. W dodatku pogoda daje się we znaki. Na początku jest te 38 stopni w słońcu, więc najzwyczajniej w świecie jadąc cały czas pod górę, gotuję się. W jednej z wiosek zatrzymuję się na lody. Sprzedawca pyta mnie skąd jestem, gdy odpowiadam, że z Polski, kłania się i mówi: dzień dobry, panienko! Co za niesamowite spotkanie! Na werandzie siedzi szczupła, długowłosa kobieta. Gdy sprzedawca mówi jej, że jestem z Polski, podchodzi i zaczyna mówić. Mówi łamaną polszczyzną. Jak ktoś kto dawno temu w dzieciństwie miał okazję trochę poznać język. Suwałki. Jej rodzina pochodzi z Suwałk. Rozmawiamy chwilę o Suwałkach. Nie jest to łatwa rozmowa. Tej dziewczynie brakuje słów, by wyrazić to co chce powiedzieć. Jest mocno wzruszona. Piękne spotkanie.
Potem zupełnie niespodziewanie pogoda się mocno psuje. Termometr już nie wskazuje 38 stopni, a zaledwie… 18. Jest pochmurno i wygląda na to, że zbiera się na deszcz. Na Col du Soulor (1474 m n.p.m.) jest mgliście i chłodno, a restauracja właśnie zamyka swe podwoje.
Jest tu kilku szosowców, których widziałam podczas podjazdu. Wszyscy oni właśnie zawracają. Jakoś dziwnie mi się robi – nikt nie jedzie dalej. A to co jest dalej nie wygląda zbyt wesoło: wąska droga pod górę, kompletnie pusto, zimno i coraz większa mgła. Raz po raz droga wchodzi w krótkie skalne tunele. Jest klimatycznie. Widoki przypominają nieco kadry z filmu grozy. W końcu przychodzi moment, że widoczność spada do zaledwie kilku metrów. Można stracić orientację. Czuję się emocjonalnie zmęczona tym osobliwym podjazdem. Zmęczona też szaloną pogodą: najpierw porażającym upałem, a teraz ziąbem. Gdyby ta mgła mogła zniknąć!
Kiedy w końcu docieram na Col du Aubisque (1703 m n.p.m.), czuję pewną ulgę. Nagle niebo robi się świecąco białe. Chwilę później przez mgłę przebija słońce. To trwa dosłownie minuty: mgła robi się coraz bardziej przejrzysta, aż w końcu mogę obserwować błękitne niebo i morze chmur pode mną. Jest już wieczór i kolory, które maluje wieczorne, niskie słońce, są wprost zachwycające. Jest to najpiękniejszy moment podczas całych wakacji. Na przełęczy stoi hotel, kręcą się nawet jacyś ludzie, ale gdy pytam o nocleg, odmawiają. Szkoda. Fajnie by było spać w tak zjawiskowo pięknym miejscu. Jednak skoro się nie da, trzeba zacząć zjeżdżać. Słońce niestety powoli już zachodzi. Pora szukać miejsca do snu.
Początek zjazdu jest jak lot w chmury. One są nadal pode mną, ale tracąc wysokość, mam je coraz bliżej. Wtem słyszę brzęczenie - to zaskoczenie dnia: tu, tak wysoko, rój pszczół. To przerażające – ja przecież jestem uczulona na pszczeli jad! Jedyne co mogę zrobić, to uciekać najszybciej jak się da i mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Chwilę później jestem już w chmurach. Słoneczny, wysokogórski, wieczór pozostał właśnie pięknym wspomnieniem. Jest ponownie zimno, mgliście i wilgotno. W ten sposób docieram do Gourette (1371 m n.p.m.).
Miejscowość wyłania się z gęstej mgły i wydaje się być zupełnie nierealna. Ale jednak są tu domy, jest kościół oraz hotel. Przez szybę widzę ciepłe światła lamp, stoliki, ludzi przy tych stolikach. Patrzę tak przez chwilę i nieomal czuję to ciepło, które stamtąd bije. Drzwi są zamknięte, więc dzwonię. Otwiera miła pani. Niestety cena noclegu to ponad 50 Euro. Dziękując za informację, domykam drzwi. Chwilę patrzę jeszcze w okna przenikając w wyobraźni w tamten świat. A potem wracam do mglistej i zimnej rzeczywistości. Kościół jest otarty. Jednak nie wiem, czy pozostanie otwartym na całą noc. W końcu to nie Ameryka.
Jest tu jednak pomieszczenie w sam raz dla mnie: dziwna przybudówka kościelna. Wygląda jak coś, co przez przypadek nie zostało dokończone. Wejście jest do znacznej wysokości zabite dechami. Jestem gibka, jestem lekka. Przechodzę bez problemu. Nie mam jednak zbyt mocnych rąk i przerzucenie tu roweru jest pewnym wyzwaniem. W końcu jest. W samą porę. Chmura właśnie zaczęła się skraplać i leci z niej zimna, obrzydliwa mżawka. Fajnie jest mieć dach nad głową. Nawet jeśli jest to doklejony do kościoła, zabity dechami, pustostan.
ciąg dalszy
komentarze
Niezwykły wyjazd, niezwykła kobieta, niezwykła opowieść - czytałam Twoją relację z Wisły, czytam tę wakacyjną. Czytam i podziwiam. Dzięki, że dzielisz się z nami takimi przygodami! Pozdrawiam serdecznie.
tanova - 15:40 piątek, 6 września 2019 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!