Wakacje 12
Poniedziałek, 5 sierpnia 2019 Kategoria do 100
Km: | 68.03 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 460m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kiedy budzę
się rano, jest jeszcze ciemnawo. Tu dość późno robi się jasno, ale za to dzień
trwa nieco dłużej niż o tej samej porze roku w Polsce. Od wczoraj nie zmieniło
się nic. Na niebie jest nadal szara, gęsta chmura, a powietrze jest przesycone
chłodną wilgocią. Pamiętam jednak o tym, że gdzieś wysoko, tam gdzie mnie już
nie ma, z pewnością świeci słońce i jest piękny dzień. Robię śniadanie, pakuję
się i wychodzę z mojej kryjówki. Wczoraj zrobiłam niewielką część zjazdu z
Aubisque, teraz zaczynam więc od ponad 10 kilometrowego pędzenia w dół.
Laruns jest na 15 km trasy, docieram tam nieco zmarznięta, robię więc przerwę.
Kręcę się po centrum miasteczka. Nijak, nic tu nie pasuje: albo jest piekarnia, w której kuszą smakowite ciastka, ale bez możliwości kupienia kawy, albo jest to sytuacja dokładnie odwrotna. Co za dziwactwo! Kiedy decyduję, że jednak chcę wypić kawę, miła dziewczyna zza baru mówi, że jeśli mam ochotę również na ciastko, to mam iść do piekarni obok i je sobie tu przynieść do kawy!
Jestem bardzo zaskoczona, pytam więc: to tak można?
Na co ona mi odpowiada: oczywiście, tu wszyscy tak robią!
Idę zatem kilka kroków dalej do piekarni, biorę ciastka i wracam z nimi do kawiarni.
Jest już po 10, ale Laruns jest jeszcze tak jakby nieco uśpione. Mało ludzi na ulicach, raz po raz ktoś przemyka.
Przed mną jeszcze około 15 km zjazdu, jednak jest to już teraz zjazd bardzo łagodny, ledwie odczuwalny. Wygląda jakby było płasko, a jednak dziwnie lekko się jedzie i jest to fajne uczucie. Gdyby tylko pogoda była lepsza! Cały czas albo mżawka, albo lekki deszcz. Widoki szare, a przez to monotonne. Dalej, raz po raz trafiają się małe podjazdy, ale na ogół jest prawie płasko. Skończyłam już jazdę po wysokich górach i mimo, że widoki były tam bajkowe, cieszę się z tego. A to dlatego, że czuję się zmęczona. Robić dziennie prawie 3000 m pionu na rowerze z bagażem wyprawowym, w upale lub w mgle – to potrafi zmęczyć. W końcu przychodzi chwila, gdy myśli biegną w stronę kultowego Kutna, gdzie jest płasko. Teraz więc wypłaszczenie witam z radością.
Trasa znowu jest improwizowana. Mam co prawda ślad, który wgrałam do GPSa w Sort, ale zauważam ciekawą, asfaltową ścieżkę rowerową, która wg oznakowania biegnie w stronę Lourdes. Szosa jest dość mocno obciążona ruchem, a pogoda niespecjalna, więc wbijam na tę ścieżkę. Oznakowanie jest średnie - co kilka km wylatuję na ulicę, potem znowu odnajduję oznakowanie i tak kilka razy.
W końcu docieram do Lourdes.
Okazuje się, że niestety na teren słynnego sanktuarium nie można wejść z rowerem, nawet jeśli by się ten rower prowadziło. Trzeba go zostawić gdzieś na zewnątrz. Najpierw bardzo żałuję (bo przecież nie zostawię roweru!), a chwilę później zaczynam kombinować. To już ponad 10 dni od chwili gdy zaczęłam wakacje. Przydałyby się wreszcie porządny prysznic i pranie. Chodzę po głównej handlowej ulicy miasteczka.
Sklepiki z pamiątkami jeden na drugim, restauracje, kawiarnie… jest też pełno hoteli. Konkurencja duża, więc można trafić fajny hotel w niezbyt wygórowanej cenie. Udaje mi się to! Chwilę później mój rower ląduje w hotelowej skrytce, a ja wraz z tobołkami jadę windą do mojego pokoju.
Cudownie jest wziąć prysznic, nieco mniej fajne jest ręczne pranie brudnych kolarskich ciuchów – no ale trzeba to zrobić. Kiedy ubrania suszą się wisząc na wieszakach w najróżniejszych miejscach pokoju, mogę wreszcie iść na miasto. Mogę odwiedzić sanktuarium, w końcu nie mam przy sobie roweru i nie muszę się o niego bać!
Spędzam w sanktuarium kilka godzin. Pogoda ani na chwilę się nie chce zrobić ładna, cały czas te chmury. Dobrze, że chociaż przestało padać. Spacer, modlitwa i zaduma. Taki wieczór.
Laruns jest na 15 km trasy, docieram tam nieco zmarznięta, robię więc przerwę.
Kręcę się po centrum miasteczka. Nijak, nic tu nie pasuje: albo jest piekarnia, w której kuszą smakowite ciastka, ale bez możliwości kupienia kawy, albo jest to sytuacja dokładnie odwrotna. Co za dziwactwo! Kiedy decyduję, że jednak chcę wypić kawę, miła dziewczyna zza baru mówi, że jeśli mam ochotę również na ciastko, to mam iść do piekarni obok i je sobie tu przynieść do kawy!
Jestem bardzo zaskoczona, pytam więc: to tak można?
Na co ona mi odpowiada: oczywiście, tu wszyscy tak robią!
Idę zatem kilka kroków dalej do piekarni, biorę ciastka i wracam z nimi do kawiarni.
Jest już po 10, ale Laruns jest jeszcze tak jakby nieco uśpione. Mało ludzi na ulicach, raz po raz ktoś przemyka.
Przed mną jeszcze około 15 km zjazdu, jednak jest to już teraz zjazd bardzo łagodny, ledwie odczuwalny. Wygląda jakby było płasko, a jednak dziwnie lekko się jedzie i jest to fajne uczucie. Gdyby tylko pogoda była lepsza! Cały czas albo mżawka, albo lekki deszcz. Widoki szare, a przez to monotonne. Dalej, raz po raz trafiają się małe podjazdy, ale na ogół jest prawie płasko. Skończyłam już jazdę po wysokich górach i mimo, że widoki były tam bajkowe, cieszę się z tego. A to dlatego, że czuję się zmęczona. Robić dziennie prawie 3000 m pionu na rowerze z bagażem wyprawowym, w upale lub w mgle – to potrafi zmęczyć. W końcu przychodzi chwila, gdy myśli biegną w stronę kultowego Kutna, gdzie jest płasko. Teraz więc wypłaszczenie witam z radością.
Trasa znowu jest improwizowana. Mam co prawda ślad, który wgrałam do GPSa w Sort, ale zauważam ciekawą, asfaltową ścieżkę rowerową, która wg oznakowania biegnie w stronę Lourdes. Szosa jest dość mocno obciążona ruchem, a pogoda niespecjalna, więc wbijam na tę ścieżkę. Oznakowanie jest średnie - co kilka km wylatuję na ulicę, potem znowu odnajduję oznakowanie i tak kilka razy.
W końcu docieram do Lourdes.
Okazuje się, że niestety na teren słynnego sanktuarium nie można wejść z rowerem, nawet jeśli by się ten rower prowadziło. Trzeba go zostawić gdzieś na zewnątrz. Najpierw bardzo żałuję (bo przecież nie zostawię roweru!), a chwilę później zaczynam kombinować. To już ponad 10 dni od chwili gdy zaczęłam wakacje. Przydałyby się wreszcie porządny prysznic i pranie. Chodzę po głównej handlowej ulicy miasteczka.
Sklepiki z pamiątkami jeden na drugim, restauracje, kawiarnie… jest też pełno hoteli. Konkurencja duża, więc można trafić fajny hotel w niezbyt wygórowanej cenie. Udaje mi się to! Chwilę później mój rower ląduje w hotelowej skrytce, a ja wraz z tobołkami jadę windą do mojego pokoju.
Cudownie jest wziąć prysznic, nieco mniej fajne jest ręczne pranie brudnych kolarskich ciuchów – no ale trzeba to zrobić. Kiedy ubrania suszą się wisząc na wieszakach w najróżniejszych miejscach pokoju, mogę wreszcie iść na miasto. Mogę odwiedzić sanktuarium, w końcu nie mam przy sobie roweru i nie muszę się o niego bać!
Spędzam w sanktuarium kilka godzin. Pogoda ani na chwilę się nie chce zrobić ładna, cały czas te chmury. Dobrze, że chociaż przestało padać. Spacer, modlitwa i zaduma. Taki wieczór.
komentarze
Oprócz dziwnych zwyczajów, wszystko wygląda trochę jak z innej bajki, ale jednak jak z bajki.
Wrażenie robi klimat uliczki, tajemnicza ścieżka i samo sanktuarium, którego nigdy nie widziałem nawet na zdjęciach.
Miło jest za Twoim pośrednictwem, stać się na krótko uczestnikiem tak niezwykłej podróży. lutra - 14:09 sobota, 7 września 2019 | linkuj
Wrażenie robi klimat uliczki, tajemnicza ścieżka i samo sanktuarium, którego nigdy nie widziałem nawet na zdjęciach.
Miło jest za Twoim pośrednictwem, stać się na krótko uczestnikiem tak niezwykłej podróży. lutra - 14:09 sobota, 7 września 2019 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!