Trans Am Bike Race (21)
Piątek, 22 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 174.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 932m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Gdy wychodzę z poczty, jest już jasnawo. Niebo pełne chmur,
ale domyślam się, że będzie jak co dzień: gdy tylko słońce wyjdzie wyżej,
chmury wyparują. No i tak się dzieje.
Każdy ze stanów, przez które dotąd jechałam, był inny. Bardzo często po przekroczeniu granicy między stanami wszystko się diametralnie zmieniało. Teraz też tak będzie: krajobraz już kilkadziesiąt km przed granicą, zaczyna się robić inny: pojawiają się drzewa, zieleń – coś czego dawno nie było. Po 64 km docieram do Pittsburga. Odwiedzam sklep z kosmetykami, bo właśnie kończy mi się krem przeciwsłoneczny. Bardzo nie lubię być opalona, a tu słońce praży niesamowicie mocno i jeśli nie chce się spalić skóry, to trzeba ją mocno smarować. Potem lokalizuję sklep rowerowy. Przerzutki działają bardzo średnio, a płaskości właśnie się kończą. Wraz z wjazdem do stanu Missouri zaczną się bardzo wymagające wzgórza. W sklepie spotykam innego zawodnika TABR. Ma poważny problem z kołem. Jestem więc następna w kolejce.
Czekam bardzo długo, bo naprawa awarii koła okazuje się czasochłonna. Czekając wybieram się nawet na pocztę, by wreszcie odesłać grube ubrania do Polski. Gdy wracam, nadal… czekam i końca tego czekania nie widać. Tracę powoli cierpliwość. Ja tu jestem na wyścigu, a nie na wczasach pod gruszą! Spieszy mi się i jestem coraz bardziej zdesperowana. Myślę nawet, czy nie jechać dalej. Na szczęście nie popełniam tego błędu. Powściągam w sobie całą gwałtowność, która wprost kipi pod skórą. Mój rower, wzięty na warsztat, wymaga solidnej regulacji. Sama bym sobie z tym nie poradziła – trzeba nawet ciąć osłonkę linki. Dużo roboty. Wreszcie jednak rower działa jak należy (i będzie działał nienagannie aż do końca wyścigu). Dodatkowo kupuję jedną lekką oponę zwijaną – jako zapas. Moje już są zużyte. Nie wyobrażam sobie sytuacji, gdy opona uszkodzi się na tyle, że nie da się jechać, a ja będę na to nieprzygotowana. Wyregulowana i obkupiona idę na szybki makaron z sosem pomidorowym i jadę! Wreszcie mogę jechać!
Niecałe 10 km dalej opuszczam Kansas i wjeżdżam do Missouri. Na granicy stanów spotykam kilka dziewczyn na kolarzówkach. Częstują mnie winogronami i mówią, że jadą trasą TABR, ale w odwrotną stronę. Opowiadają pokrótce, że zaraz zacznie się rzeźnicki etap wyścigu, który… w sumie potrwa aż do samego końca. Jadę. Z lekką niepewnością myślę o ich słowach. Co one miały na myśli? Czy faktycznie będzie tak strasznie, że będzie trzeba pchać rower? Zerkam na wykres wysokościówki dla stanu Missouri. No cóż… wygląda co najmniej soczyście…
Górek jest coraz więcej i bywają coraz bardziej strome. Jednak prawdziwa zabawa zaczyna się za Golden City: ścianka w górę – ścianka w dół. To konkretna praca nie tylko dla nóg, ale też dla dłoni, które cały czas muszą zmieniać przełożenia. W duchu gratuluję sobie, że odczekałam swoje i dałam wyregulować rower. Bez sprawnie działających przerzutek lepiej nie wjeżdżać do Missouri! Widoki są zupełnie niezwykłe. Czasem słabo mi się robi, gdy widzę wyłaniającą się zza zakrętu kolejną ścianę. Droga jest kręta i najeżona podjazdami. Zupełnie inna charakterystyka trasy niż w Kansas, gdzie szosa była płaską i prostą kreską.
Missouri jest jak prawdziwe życie: dużo zakrętów i często pod górę. Za kolejnym zakrętem – kolejna góra. Są też zjazdy i wtedy jest przyjemnie, ale jak każda przyjemność – trwają tylko przez chwilę. Co jest za następnym zakrętem? Raczej następna ściana… chociaż może zamiast ściany czeka… coś wspaniałego.
Mocno interwałowo. I tak aż do Ash Grove. To szczególne miejsce, bo mieszkają tu Wendy i Mike Davis. Obydwoje bardzo kibicują wyścigowi od lat i mogą pochwalić się tym, że bardzo wielu z nas gościli u siebie. Wiem o nich z FB i wjeżdżając do miasteczka jestem bardzo ciekawa, czy dane będzie mi ich spotkać. Udaje się! Mike czeka na mnie na skrzyżowaniu w centrum. Ma ze sobą kanapki i picie, które specjalnie dla mnie przygotowali. Czuję wzruszenie. Chwilę gadamy, gadam i jem jednocześnie. Jest wczesny wieczór, Mike zaprasza na noc do hoteliku i dodaje, że Wendy już czeka. Wsiada do samochodu, ja rowerem jadę za nim. Ash Grove jest niemożliwie pagórkowate! Przejeżdżamy w ten sposób może kilometr i jesteśmy na miejscu. Rower wstawiam do pokoju, a potem autem, we troje, jedziemy na zakupy. Wendy pokazuje mi w dość sporym markecie co jest warte uwagi, pyta czego potrzebuję. Wszystko idzie szybko i sprawnie. W hoteliku jest już kilkoro rowerzystów, ale to nikt z wyścigu. Wendy daje mi pamiątkowy medalion przedstawiający kontur USA z zaznaczoną trasą wyścigu oraz Ash Grove.
Mówi, że bardzo niewiele jest osób, które po dotarciu do tego miejsca wycofują się z maratonu. Prawie każdy, kto tu dociera, kończy wyścig. Przypomina mi się wykres wysokościówki dla Missouri… Dostaję osobny pokój, abym mogła porządnie się wyspać. No i co najważniejsze: wreszcie, po wielu dniach wyścigu, mam okazję wziąć prysznic! Jak cudownie i wspaniale. Więcej do szczęścia dziś nie trzeba mi.
Mapa
Ciąg dalszy
Każdy ze stanów, przez które dotąd jechałam, był inny. Bardzo często po przekroczeniu granicy między stanami wszystko się diametralnie zmieniało. Teraz też tak będzie: krajobraz już kilkadziesiąt km przed granicą, zaczyna się robić inny: pojawiają się drzewa, zieleń – coś czego dawno nie było. Po 64 km docieram do Pittsburga. Odwiedzam sklep z kosmetykami, bo właśnie kończy mi się krem przeciwsłoneczny. Bardzo nie lubię być opalona, a tu słońce praży niesamowicie mocno i jeśli nie chce się spalić skóry, to trzeba ją mocno smarować. Potem lokalizuję sklep rowerowy. Przerzutki działają bardzo średnio, a płaskości właśnie się kończą. Wraz z wjazdem do stanu Missouri zaczną się bardzo wymagające wzgórza. W sklepie spotykam innego zawodnika TABR. Ma poważny problem z kołem. Jestem więc następna w kolejce.
Czekam bardzo długo, bo naprawa awarii koła okazuje się czasochłonna. Czekając wybieram się nawet na pocztę, by wreszcie odesłać grube ubrania do Polski. Gdy wracam, nadal… czekam i końca tego czekania nie widać. Tracę powoli cierpliwość. Ja tu jestem na wyścigu, a nie na wczasach pod gruszą! Spieszy mi się i jestem coraz bardziej zdesperowana. Myślę nawet, czy nie jechać dalej. Na szczęście nie popełniam tego błędu. Powściągam w sobie całą gwałtowność, która wprost kipi pod skórą. Mój rower, wzięty na warsztat, wymaga solidnej regulacji. Sama bym sobie z tym nie poradziła – trzeba nawet ciąć osłonkę linki. Dużo roboty. Wreszcie jednak rower działa jak należy (i będzie działał nienagannie aż do końca wyścigu). Dodatkowo kupuję jedną lekką oponę zwijaną – jako zapas. Moje już są zużyte. Nie wyobrażam sobie sytuacji, gdy opona uszkodzi się na tyle, że nie da się jechać, a ja będę na to nieprzygotowana. Wyregulowana i obkupiona idę na szybki makaron z sosem pomidorowym i jadę! Wreszcie mogę jechać!
Niecałe 10 km dalej opuszczam Kansas i wjeżdżam do Missouri. Na granicy stanów spotykam kilka dziewczyn na kolarzówkach. Częstują mnie winogronami i mówią, że jadą trasą TABR, ale w odwrotną stronę. Opowiadają pokrótce, że zaraz zacznie się rzeźnicki etap wyścigu, który… w sumie potrwa aż do samego końca. Jadę. Z lekką niepewnością myślę o ich słowach. Co one miały na myśli? Czy faktycznie będzie tak strasznie, że będzie trzeba pchać rower? Zerkam na wykres wysokościówki dla stanu Missouri. No cóż… wygląda co najmniej soczyście…
Górek jest coraz więcej i bywają coraz bardziej strome. Jednak prawdziwa zabawa zaczyna się za Golden City: ścianka w górę – ścianka w dół. To konkretna praca nie tylko dla nóg, ale też dla dłoni, które cały czas muszą zmieniać przełożenia. W duchu gratuluję sobie, że odczekałam swoje i dałam wyregulować rower. Bez sprawnie działających przerzutek lepiej nie wjeżdżać do Missouri! Widoki są zupełnie niezwykłe. Czasem słabo mi się robi, gdy widzę wyłaniającą się zza zakrętu kolejną ścianę. Droga jest kręta i najeżona podjazdami. Zupełnie inna charakterystyka trasy niż w Kansas, gdzie szosa była płaską i prostą kreską.
Missouri jest jak prawdziwe życie: dużo zakrętów i często pod górę. Za kolejnym zakrętem – kolejna góra. Są też zjazdy i wtedy jest przyjemnie, ale jak każda przyjemność – trwają tylko przez chwilę. Co jest za następnym zakrętem? Raczej następna ściana… chociaż może zamiast ściany czeka… coś wspaniałego.
Mocno interwałowo. I tak aż do Ash Grove. To szczególne miejsce, bo mieszkają tu Wendy i Mike Davis. Obydwoje bardzo kibicują wyścigowi od lat i mogą pochwalić się tym, że bardzo wielu z nas gościli u siebie. Wiem o nich z FB i wjeżdżając do miasteczka jestem bardzo ciekawa, czy dane będzie mi ich spotkać. Udaje się! Mike czeka na mnie na skrzyżowaniu w centrum. Ma ze sobą kanapki i picie, które specjalnie dla mnie przygotowali. Czuję wzruszenie. Chwilę gadamy, gadam i jem jednocześnie. Jest wczesny wieczór, Mike zaprasza na noc do hoteliku i dodaje, że Wendy już czeka. Wsiada do samochodu, ja rowerem jadę za nim. Ash Grove jest niemożliwie pagórkowate! Przejeżdżamy w ten sposób może kilometr i jesteśmy na miejscu. Rower wstawiam do pokoju, a potem autem, we troje, jedziemy na zakupy. Wendy pokazuje mi w dość sporym markecie co jest warte uwagi, pyta czego potrzebuję. Wszystko idzie szybko i sprawnie. W hoteliku jest już kilkoro rowerzystów, ale to nikt z wyścigu. Wendy daje mi pamiątkowy medalion przedstawiający kontur USA z zaznaczoną trasą wyścigu oraz Ash Grove.
Mówi, że bardzo niewiele jest osób, które po dotarciu do tego miejsca wycofują się z maratonu. Prawie każdy, kto tu dociera, kończy wyścig. Przypomina mi się wykres wysokościówki dla Missouri… Dostaję osobny pokój, abym mogła porządnie się wyspać. No i co najważniejsze: wreszcie, po wielu dniach wyścigu, mam okazję wziąć prysznic! Jak cudownie i wspaniale. Więcej do szczęścia dziś nie trzeba mi.
Mapa
Ciąg dalszy
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!