Trans Am Bike Race (20)
Czwartek, 21 czerwca 2018 Kategoria do 300, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 261.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1173m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kiedy budzik dzwoni, jest jeszcze kompletnie ciemno.
Pracownicy poczty już są na miejscu - po drugiej stronie ściany ze skrzynkami
na listy. Nie mogę ich zobaczyć, ale słyszę jak przerzucają przesyłki. Słyszę też
delikatną muzykę – to gra radio. Miły start w kolejny, długi dzień. Po
pogrążonym w ciemnościach Newton chwilę się kręcę. Odwiedzam dworzec kolejowy –
muszę uzupełnić wodę. Potem jadę już normalnie trasą.
Odcinek Newton – Cassoday to idealnie prosta droga, 64 km bez zakrętów. Potem nagle zwrot o 90 stopni i kurs na południe. Kiedy tak jadę, dogania mnie Mark. Ostatni raz widzieliśmy się na samym początku wyścigu, jeszcze w stanie Oregon. Teraz, gdy coraz bliżej mety, spotykamy się ponownie. Jedziemy mając przeszkadzający wiatr boczny na kawałku Cassoday – Rosalia. Jest gorąco. Obydwoje się śmiejemy, że gdy tylko dojedziemy do miasteczka o nazwie Eureka, zacznie się radosne patatai z wiatrem. Rozstajemy się, gdy docieramy do Rosalia. Jest tu poczta. Czynnej poczty szukam już od jakiegoś czasu. Zwykle odwiedzam placówki, gdy są już zamknięte. Potrzebuję odesłać do Polski grube ubrania, które były przydatne w górach, na dużych wysokościach. Teraz jest gorąco i stanowią zbędny balast. Poczta niestety okazuje się być zamknięta. Mark poleciał, pora więc i na mnie.
Naraz droga staje się trudna. Wiatr, który miał pomagać jest nagle bardzo silny. Podmuchy przesuwają mnie po ulicy. Oj! Wcale nie jest wesoło. Do Eureki docieram zmęczona gorącem i silnym wiatrem. Wiem, że Mark gdzieś tu je obiad. Ja też zatrzymuję się na jedzenie. Tak, w nogach od rana już ponad 120 km, to dobra pora na obiad. Najedzona przystępuję do dalszej walki z wiatrem. Nadal tak samo silny i nadal trzeba bardzo uważać. Droga nr 54 jest z tych umiarkowanie obciążonych ruchem, jedzie się średnio przyjemnie. Z ulgą przyjmuję odbicie z 54. Jadę teraz do Toronto. Drogi są bardzo spokojne, praktycznie kompletnie puste. Gdyby jeszcze tak nie wiało, to by było super.
Coś dziwnego dzieje się z moim rowerem. Miękko z tyłu, koło toczy się inaczej niż powinno. Kapeć. Tracę dużo czasu na wymianę dętki. Po pierwsze muszę wyjąć narzędzia, które są schowane głęboko w torbie podsiodłowej. To co wyjmuję na zewnątrz, grzebiąc w torbie, muszę zabezpieczyć przed odlotem w kosmos. Wieje niemożliwie i ubrania nabierają odlotowo-znikających właściwości. Zresztą nie tylko ubrania. Wszystko lata! Po założeniu nowej dętki najbardziej znielubiona robota – pompowanie. A na koniec szarpanie się z rowerem, by to koło założyć. Nie wiem jak to możliwe, ale mam z tym bardzo duży problem. Dobre kilkanaście długich minut się mocuję. W końcu jest, udało się!
Dłonie mam upaprane od smaru. Jednak któż by się przejmował takimi drobiazgami podczas wyścigu? Bardziej myślę o stanie moich opon. Przejechały tu już parę tysięcy km. Zastanawiam się, czy nie kupić zapasowej opony, jeśli gdzieś trafię sklep rowerowy. A jak już znajdę – to przede wszystkim potrzebna będzie porządna regulacja przerzutek.
Przed Chanute mijam cmentarz, przy jego bramie stoi kobieta z aparatem. Robi mi zdjęcie. Potem wsiada do samochodu i niedługo spotykamy się – na stacji paliw. Okazuje się, że kibicuje mi. Z prawdziwym entuzjazmem pomaga mi w zakupach. Pyta czego potrzebuję i szybko oraz bezbłędnie prowadzi do półek sklepowych gdzie znajduję wszystko czego szukam. Ale fajnie! Tej nocy planuję spać w hotelu – by wreszcie wziąć prysznic, więc pytam, czy jest tu jakiś. Są dwa i to bliziutko. Dobre i niedrogie, stoją przy ulicy, nie trzeba nigdzie szukać. Warto jednak wcześniej coś zjeść, jakiś obiad. Na koniec spotkania Corina kręci ze mną krótki wywiad.
Zaraz za stacją jest Subway. Jest wczesny wieczór i za chwilę zamykają. Wpadam na jedzenie w ostatnim momencie! Jedząc otwieram tableta i jak zwykle podczas takich przerw sprawdzam wiadomości. Szybko zaczynam żałować, że Internet działa i, że go otwarłam. Wygląda na to, że dziś nici z hotelu. Michał podaje prognozę pogody. Powinnam dziś jechać do bólu, najdalej jak się da, by maksymalnie zbliżyć się do granicy ze stanem Missouri. Wkrótce dobry wiatr się obróci i wtedy będzie masakra. Jest mi żal straconego planu na noc w hotelu. Teraz, kiedy minęło kilka miesięcy od wyścigu, wspomnienie tamtych emocji jest we mnie nadal silne i bardzo jaskrawe. Dobijam się do Michała, próbuję wydobyć dalsze informacje. Czy naprawdę muszę jechać?! Tak bardzo już dziś nie chcę! Wszystko to jednak nadaremnie. W Polsce jest teraz środek nocy. Czuję jak schodzi ze mnie powietrze, mój wspaniały plan właśnie legł w gruzach. Nie będzie prysznica, ani spania w łóżku. Słucham Michała, wypełniam grzecznie jego zalecenie. Aż nie poznaję siebie. To na pewno ja?
Jadę 42 km za Chanute, do Walnut. Po drodze atakuje mnie jeden mocno agresywny pies. Nic nie działa: ani krzyk, ani zatrzymanie się. Gdy przystawia pysk do mojego uda, pryskam go sprejem na niedźwiedzie. Odpuszcza natychmiast! To działa! Działa też na mnie. Sama trochę oberwałam, krztuszę się teraz. Ale ważne jest to, że ten wstrętny psiur dał mi spokój. W Walnut śpię na poczcie. Standardowa noc wyścigowa. Do granicy stanów zostały 72 km. Nie tak źle.
Mapa
Ciąg dalszy
Odcinek Newton – Cassoday to idealnie prosta droga, 64 km bez zakrętów. Potem nagle zwrot o 90 stopni i kurs na południe. Kiedy tak jadę, dogania mnie Mark. Ostatni raz widzieliśmy się na samym początku wyścigu, jeszcze w stanie Oregon. Teraz, gdy coraz bliżej mety, spotykamy się ponownie. Jedziemy mając przeszkadzający wiatr boczny na kawałku Cassoday – Rosalia. Jest gorąco. Obydwoje się śmiejemy, że gdy tylko dojedziemy do miasteczka o nazwie Eureka, zacznie się radosne patatai z wiatrem. Rozstajemy się, gdy docieramy do Rosalia. Jest tu poczta. Czynnej poczty szukam już od jakiegoś czasu. Zwykle odwiedzam placówki, gdy są już zamknięte. Potrzebuję odesłać do Polski grube ubrania, które były przydatne w górach, na dużych wysokościach. Teraz jest gorąco i stanowią zbędny balast. Poczta niestety okazuje się być zamknięta. Mark poleciał, pora więc i na mnie.
Naraz droga staje się trudna. Wiatr, który miał pomagać jest nagle bardzo silny. Podmuchy przesuwają mnie po ulicy. Oj! Wcale nie jest wesoło. Do Eureki docieram zmęczona gorącem i silnym wiatrem. Wiem, że Mark gdzieś tu je obiad. Ja też zatrzymuję się na jedzenie. Tak, w nogach od rana już ponad 120 km, to dobra pora na obiad. Najedzona przystępuję do dalszej walki z wiatrem. Nadal tak samo silny i nadal trzeba bardzo uważać. Droga nr 54 jest z tych umiarkowanie obciążonych ruchem, jedzie się średnio przyjemnie. Z ulgą przyjmuję odbicie z 54. Jadę teraz do Toronto. Drogi są bardzo spokojne, praktycznie kompletnie puste. Gdyby jeszcze tak nie wiało, to by było super.
Coś dziwnego dzieje się z moim rowerem. Miękko z tyłu, koło toczy się inaczej niż powinno. Kapeć. Tracę dużo czasu na wymianę dętki. Po pierwsze muszę wyjąć narzędzia, które są schowane głęboko w torbie podsiodłowej. To co wyjmuję na zewnątrz, grzebiąc w torbie, muszę zabezpieczyć przed odlotem w kosmos. Wieje niemożliwie i ubrania nabierają odlotowo-znikających właściwości. Zresztą nie tylko ubrania. Wszystko lata! Po założeniu nowej dętki najbardziej znielubiona robota – pompowanie. A na koniec szarpanie się z rowerem, by to koło założyć. Nie wiem jak to możliwe, ale mam z tym bardzo duży problem. Dobre kilkanaście długich minut się mocuję. W końcu jest, udało się!
Dłonie mam upaprane od smaru. Jednak któż by się przejmował takimi drobiazgami podczas wyścigu? Bardziej myślę o stanie moich opon. Przejechały tu już parę tysięcy km. Zastanawiam się, czy nie kupić zapasowej opony, jeśli gdzieś trafię sklep rowerowy. A jak już znajdę – to przede wszystkim potrzebna będzie porządna regulacja przerzutek.
Przed Chanute mijam cmentarz, przy jego bramie stoi kobieta z aparatem. Robi mi zdjęcie. Potem wsiada do samochodu i niedługo spotykamy się – na stacji paliw. Okazuje się, że kibicuje mi. Z prawdziwym entuzjazmem pomaga mi w zakupach. Pyta czego potrzebuję i szybko oraz bezbłędnie prowadzi do półek sklepowych gdzie znajduję wszystko czego szukam. Ale fajnie! Tej nocy planuję spać w hotelu – by wreszcie wziąć prysznic, więc pytam, czy jest tu jakiś. Są dwa i to bliziutko. Dobre i niedrogie, stoją przy ulicy, nie trzeba nigdzie szukać. Warto jednak wcześniej coś zjeść, jakiś obiad. Na koniec spotkania Corina kręci ze mną krótki wywiad.
Zaraz za stacją jest Subway. Jest wczesny wieczór i za chwilę zamykają. Wpadam na jedzenie w ostatnim momencie! Jedząc otwieram tableta i jak zwykle podczas takich przerw sprawdzam wiadomości. Szybko zaczynam żałować, że Internet działa i, że go otwarłam. Wygląda na to, że dziś nici z hotelu. Michał podaje prognozę pogody. Powinnam dziś jechać do bólu, najdalej jak się da, by maksymalnie zbliżyć się do granicy ze stanem Missouri. Wkrótce dobry wiatr się obróci i wtedy będzie masakra. Jest mi żal straconego planu na noc w hotelu. Teraz, kiedy minęło kilka miesięcy od wyścigu, wspomnienie tamtych emocji jest we mnie nadal silne i bardzo jaskrawe. Dobijam się do Michała, próbuję wydobyć dalsze informacje. Czy naprawdę muszę jechać?! Tak bardzo już dziś nie chcę! Wszystko to jednak nadaremnie. W Polsce jest teraz środek nocy. Czuję jak schodzi ze mnie powietrze, mój wspaniały plan właśnie legł w gruzach. Nie będzie prysznica, ani spania w łóżku. Słucham Michała, wypełniam grzecznie jego zalecenie. Aż nie poznaję siebie. To na pewno ja?
Jadę 42 km za Chanute, do Walnut. Po drodze atakuje mnie jeden mocno agresywny pies. Nic nie działa: ani krzyk, ani zatrzymanie się. Gdy przystawia pysk do mojego uda, pryskam go sprejem na niedźwiedzie. Odpuszcza natychmiast! To działa! Działa też na mnie. Sama trochę oberwałam, krztuszę się teraz. Ale ważne jest to, że ten wstrętny psiur dał mi spokój. W Walnut śpię na poczcie. Standardowa noc wyścigowa. Do granicy stanów zostały 72 km. Nie tak źle.
Mapa
Ciąg dalszy
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!