Trans Am Bike Race (18)
Wtorek, 19 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 159.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 185m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Powtarzam schemat z dnia wczorajszego: budzik dzwoni chwilę
po trzeciej w nocy, o 4 jestem już na trasie. Bardzo długo jest ciemno. Dzień
chyba zapomniał, że miał wstać, albo… to ja zapomniałam, że przejechałam
przecież przez strefę zmiany czasu. Jadę więc długo nocą.
Cały czas wieje. Droga to kompletnie prosta kreska. Przede mną prawie 100 km prostej jak strzelił drogi. Żadnych zakrętów. Prawie zupełnie płasko, na tym odcinku tracę 200 m wysokości.
Przed Scott City mam krwawienie z nosa. Sama nie wiem, czy to jeszcze uznać za pamiątkę po przebywaniu na dużych wysokościach, czy może jest to efekt zmęczenia. Tak czy owak – jestem nieco wystraszona. Daję sobie więc trochę luzu – do Scott City jadę zupełnie spokojnie. Na ulicach raz po raz ruch jest spory. Jeżdżą też ogromne big trucki. Niektóre z nich, zwłaszcza nocami (choć nie tylko), przewożą dziwne ładunki. Jeden taki wiózł np. … drewniany, pełnowymiarowy dom! Samochód osobowy pilotujący z przodu, drugi z tyłu, a po środku takie dziwactwo! Big trucki przewożą również kombajny i przyczepy kempingowe – w ramach jednego ładunku. Ich kierowcy na ogół są ostrożni, lecz często najzwyczajniej w świecie zajmują swoimi samochodami i wystającymi na boki ładunkami całą szerokość drogi. Incydentalnie trafiają się nieprzyjemne wyprzedzania w bliskiej odległości.
Koniki polne są tu wszędzie. W sklepach, na pocztach, na drodze. Pogoda cały czas skwarna i wietrzna. Natomiast w sklepach, na stacjach rozkręcona na maksa klimatyzacja i czasem aż nieprzyjemnie zimno. Bywa, że gdy wchodzę na jedzenie lub zakupy… muszę zakładać kurtkę!
Coraz bardziej we znaki daje mi się niedobre jedzenie. Nie zawsze udaje mi się znaleźć dinera i ulubione danie śniadaniowe, które jest smaczne i pożywne. Często muszę się zadowolić byle czym. Jadam słodycze w dużych ilościach, chipsy, orzeszki, pizzę, frytki, kanapki z Subway (zupełnie bez smaku). Czasem trafi się jakiś makaron albo wyżerka w McD. Łatwo można za to kupić dania, które uważam za niejadalne: różne hamburgery, hot dogi itd. Trudno jest dostać zwykłą, gorącą czarną herbatę. Jest duży wybór napojów słodkich i gazowanych, jest kawa w wielu odsłonach oraz obrzydliwa ice tea. W małych sklepach i na stacjach, które są na trasie wyścigu na próżno szukam niewielkich, standardowych jogurtów. Jeśli coś jest, to w opakowaniu wielkim jak wiadro… owoce to też jest rarytas, który nie wszędzie można kupić. Jednym słowem żywieniowo jest do bani.
Ze Scott City jadę do Ness City. Kilkadziesiąt kilometrów w straszliwej spiekocie. Coś potwornego. Trudno jest opisać te warunki. Palące powietrze, prażące słońce, żar odbijający się od asfaltu. Będąc niespełna 10 km od miasteczka zaczynam czuć się bardzo źle. Widzę je już na horyzoncie, to blisko, ale organizm mam zupełnie przegrzany. Tu nie ma drzew. Tu nie ma NIC. Źle mi się oddycha, mam dziwne uczucie w głowie, ale najgorsze jest to, że serce zaczyna mi inaczej pracować. Czuję, że jakoś tak przeskakuje, a potem przyspiesza i zwalnia – bez wyraźnego powodu. Ogarnia mnie strach. Strach, że te warunki są chyba niebezpieczne. W głowie tylko jedna alarmowa myśl: muszę się schłodzić. Natychmiast! Z boku drogi stoi stary, czarny silos. Zajeżdżam pod niego. Promieniuje od niego gorąco, ale daje minimalną ilość cienia – pasek szeroki na jakieś pół metra. Tyle mi wystarczy. Odstawiam rower i siadam pod silosem. Zdejmuję kask, rękawiczki, okulary, buty, skarpetki, rozpinam koszulkę. Siedzę długo i dochodzę do siebie. Czekam przede wszystkim na ustabilizowanie pracy serca. Nigdzie dalej nie pojadę, jeśli nie przestanie tak dziwnie przeskakiwać…
Po dłuższej przerwie ruszam do Ness City. Docieram do miasta i chowam się w restauracji. Zamawiam makaron z sosem pomidorowym. Do picia zimna woda. Dużo wody. Potem idę do herbaciarni. Idę pod murem - w cieniu, bo na słońcu nie da się wytrzymać. Piję herbatę i czytam Internet. Michał Książkiewicz jest akurat online. Rozmawiamy o tym co najważniejsze, tj. o pogodzie. Piszę, że nigdzie dalej nie pojadę, jeśli się nie ochłodzi. Tu jest dramat. Dowiaduję się, że Gen jest dość sporo za mną. Za mną jest też burza, która mnie dopadnie. Idzie sobie powoli, a wraz z nią ochłodzenie. Jeszcze zanim mnie dorwie, powinno się lekko ochłodzić. No to co? Jadę!
Gdy wychodzę z herbaciarni, główną ulicą miasta jedzie big truck, który wiezie… skrzydło samolotu, albo wiatraka. Ładunek jest tak długi, że robię 2 zdjęcia, a i tak nie łapię całości. Kierowca mocno manewruje, próbując skręcić, ale mu się to nie udaje. Musi dalej jechać prosto.
Do Bazine jadę z burzą na plecach. Mam silny wiatr boczny, jest też – zgodnie z zapowiedzią – nieco chłodniej. W wiosce ładuję się do dziwnego sklepu. Jest to połączenie sklepu z warsztatem samochodowym. W środku duża przestrzeń i stoliki. Wybór mały. Właściciel bardzo sympatyczny. Otwiera automat z napojami i pyta na co mam ochotę. Daje mi w prezencie izotonik. Mówi, że niedługo zamyka, ale na burzę przecież mnie nie wyrzuci… mogę siedzieć jak długo zechcę.
Tkwię w niezdecydowaniu. Nie wiem, czy jechać, czy czekać aż burza się rozkręci i przeminie. Wszystko trwa długo. Sprawdzam mapę – do następnej miejscowości (Alexnader) nie jest daleko, 8 mil. Wychodzę na zewnątrz. Patrzę na niebo i stwierdzam, że chyba zdążę. Żegnam się więc z miłym właścicielem sklepo-warsztatu i jadę. Po mniej więcej 3 km wiem już, że popełniłam błąd. Burza jest tuż nade mną. I wtedy... przy drodze spotykam Boga. Na wzgórzu widzę wielki napis: "Christ pilot me". I wiem już, że będzie dobrze. W szalonym tylno-bocznym wietrze, bez kręcenia, jadę 38 km/h, robi się zimno i sino od piachu unoszącego się w powietrzu. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam.
To wstrząsające. W Alexander miejsce postojowe „rest area”. W tym rejonie prawie tego nie ma. Budynek jest klimatyzowany, z łazienkami. Za oknem ściana wody - leje jak z cebra. Tu wszystko czyste i nowe. Sucho, miło. Zostaję na noc, śpię w łazience.
Mapa
Ciąg dalszy
Cały czas wieje. Droga to kompletnie prosta kreska. Przede mną prawie 100 km prostej jak strzelił drogi. Żadnych zakrętów. Prawie zupełnie płasko, na tym odcinku tracę 200 m wysokości.
Przed Scott City mam krwawienie z nosa. Sama nie wiem, czy to jeszcze uznać za pamiątkę po przebywaniu na dużych wysokościach, czy może jest to efekt zmęczenia. Tak czy owak – jestem nieco wystraszona. Daję sobie więc trochę luzu – do Scott City jadę zupełnie spokojnie. Na ulicach raz po raz ruch jest spory. Jeżdżą też ogromne big trucki. Niektóre z nich, zwłaszcza nocami (choć nie tylko), przewożą dziwne ładunki. Jeden taki wiózł np. … drewniany, pełnowymiarowy dom! Samochód osobowy pilotujący z przodu, drugi z tyłu, a po środku takie dziwactwo! Big trucki przewożą również kombajny i przyczepy kempingowe – w ramach jednego ładunku. Ich kierowcy na ogół są ostrożni, lecz często najzwyczajniej w świecie zajmują swoimi samochodami i wystającymi na boki ładunkami całą szerokość drogi. Incydentalnie trafiają się nieprzyjemne wyprzedzania w bliskiej odległości.
Koniki polne są tu wszędzie. W sklepach, na pocztach, na drodze. Pogoda cały czas skwarna i wietrzna. Natomiast w sklepach, na stacjach rozkręcona na maksa klimatyzacja i czasem aż nieprzyjemnie zimno. Bywa, że gdy wchodzę na jedzenie lub zakupy… muszę zakładać kurtkę!
Coraz bardziej we znaki daje mi się niedobre jedzenie. Nie zawsze udaje mi się znaleźć dinera i ulubione danie śniadaniowe, które jest smaczne i pożywne. Często muszę się zadowolić byle czym. Jadam słodycze w dużych ilościach, chipsy, orzeszki, pizzę, frytki, kanapki z Subway (zupełnie bez smaku). Czasem trafi się jakiś makaron albo wyżerka w McD. Łatwo można za to kupić dania, które uważam za niejadalne: różne hamburgery, hot dogi itd. Trudno jest dostać zwykłą, gorącą czarną herbatę. Jest duży wybór napojów słodkich i gazowanych, jest kawa w wielu odsłonach oraz obrzydliwa ice tea. W małych sklepach i na stacjach, które są na trasie wyścigu na próżno szukam niewielkich, standardowych jogurtów. Jeśli coś jest, to w opakowaniu wielkim jak wiadro… owoce to też jest rarytas, który nie wszędzie można kupić. Jednym słowem żywieniowo jest do bani.
Ze Scott City jadę do Ness City. Kilkadziesiąt kilometrów w straszliwej spiekocie. Coś potwornego. Trudno jest opisać te warunki. Palące powietrze, prażące słońce, żar odbijający się od asfaltu. Będąc niespełna 10 km od miasteczka zaczynam czuć się bardzo źle. Widzę je już na horyzoncie, to blisko, ale organizm mam zupełnie przegrzany. Tu nie ma drzew. Tu nie ma NIC. Źle mi się oddycha, mam dziwne uczucie w głowie, ale najgorsze jest to, że serce zaczyna mi inaczej pracować. Czuję, że jakoś tak przeskakuje, a potem przyspiesza i zwalnia – bez wyraźnego powodu. Ogarnia mnie strach. Strach, że te warunki są chyba niebezpieczne. W głowie tylko jedna alarmowa myśl: muszę się schłodzić. Natychmiast! Z boku drogi stoi stary, czarny silos. Zajeżdżam pod niego. Promieniuje od niego gorąco, ale daje minimalną ilość cienia – pasek szeroki na jakieś pół metra. Tyle mi wystarczy. Odstawiam rower i siadam pod silosem. Zdejmuję kask, rękawiczki, okulary, buty, skarpetki, rozpinam koszulkę. Siedzę długo i dochodzę do siebie. Czekam przede wszystkim na ustabilizowanie pracy serca. Nigdzie dalej nie pojadę, jeśli nie przestanie tak dziwnie przeskakiwać…
Po dłuższej przerwie ruszam do Ness City. Docieram do miasta i chowam się w restauracji. Zamawiam makaron z sosem pomidorowym. Do picia zimna woda. Dużo wody. Potem idę do herbaciarni. Idę pod murem - w cieniu, bo na słońcu nie da się wytrzymać. Piję herbatę i czytam Internet. Michał Książkiewicz jest akurat online. Rozmawiamy o tym co najważniejsze, tj. o pogodzie. Piszę, że nigdzie dalej nie pojadę, jeśli się nie ochłodzi. Tu jest dramat. Dowiaduję się, że Gen jest dość sporo za mną. Za mną jest też burza, która mnie dopadnie. Idzie sobie powoli, a wraz z nią ochłodzenie. Jeszcze zanim mnie dorwie, powinno się lekko ochłodzić. No to co? Jadę!
Gdy wychodzę z herbaciarni, główną ulicą miasta jedzie big truck, który wiezie… skrzydło samolotu, albo wiatraka. Ładunek jest tak długi, że robię 2 zdjęcia, a i tak nie łapię całości. Kierowca mocno manewruje, próbując skręcić, ale mu się to nie udaje. Musi dalej jechać prosto.
Do Bazine jadę z burzą na plecach. Mam silny wiatr boczny, jest też – zgodnie z zapowiedzią – nieco chłodniej. W wiosce ładuję się do dziwnego sklepu. Jest to połączenie sklepu z warsztatem samochodowym. W środku duża przestrzeń i stoliki. Wybór mały. Właściciel bardzo sympatyczny. Otwiera automat z napojami i pyta na co mam ochotę. Daje mi w prezencie izotonik. Mówi, że niedługo zamyka, ale na burzę przecież mnie nie wyrzuci… mogę siedzieć jak długo zechcę.
Tkwię w niezdecydowaniu. Nie wiem, czy jechać, czy czekać aż burza się rozkręci i przeminie. Wszystko trwa długo. Sprawdzam mapę – do następnej miejscowości (Alexnader) nie jest daleko, 8 mil. Wychodzę na zewnątrz. Patrzę na niebo i stwierdzam, że chyba zdążę. Żegnam się więc z miłym właścicielem sklepo-warsztatu i jadę. Po mniej więcej 3 km wiem już, że popełniłam błąd. Burza jest tuż nade mną. I wtedy... przy drodze spotykam Boga. Na wzgórzu widzę wielki napis: "Christ pilot me". I wiem już, że będzie dobrze. W szalonym tylno-bocznym wietrze, bez kręcenia, jadę 38 km/h, robi się zimno i sino od piachu unoszącego się w powietrzu. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam.
To wstrząsające. W Alexander miejsce postojowe „rest area”. W tym rejonie prawie tego nie ma. Budynek jest klimatyzowany, z łazienkami. Za oknem ściana wody - leje jak z cebra. Tu wszystko czyste i nowe. Sucho, miło. Zostaję na noc, śpię w łazience.
Mapa
Ciąg dalszy
komentarze
Na rozstaju. Trochę jak z piosenki VOX. "Szczęśliwej drogi już czas"...
Siwa głowa, stare skojarzenia. :) . Zdjęcie chmury wygląda złowrogo. Wyobrażam sobie jak to jest, kiedy czuje się jeszcze wiatr na plecach i słyszy odgłosy. lutra - 17:40 środa, 2 stycznia 2019 | linkuj
Siwa głowa, stare skojarzenia. :) . Zdjęcie chmury wygląda złowrogo. Wyobrażam sobie jak to jest, kiedy czuje się jeszcze wiatr na plecach i słyszy odgłosy. lutra - 17:40 środa, 2 stycznia 2019 | linkuj
"Na wzgórzu widzę wielki napis: "Christ pilot me". I wiem już, że będzie dobrze." - tylko dwa krótkie zdania i aż dwa wielkie zdania...
malarz - 15:10 wtorek, 1 stycznia 2019 | linkuj
A czemu w łazience hm ?? pokoju albo przedpokoju nie było ?
Katana1978 - 11:58 wtorek, 1 stycznia 2019 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!