Trans Am Bike Race (13)
Czwartek, 14 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 166.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1538m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kiedy wstaję, jest jeszcze ciemnawo. Zbieram się z mojej poczty. Rawlins jest dość sporym miastem. Na wyjeździe jest dużo obiektów handlowych i gastronomicznych. Jest też McDonald`s. Z menu śniadaniowego biorę na ciepło kanapkę z jajkiem i bekonem. To mogłoby być dobre, gdyby nie to, że… bułka jest obrzydliwie słodka. Nijak nie chce to ze sobą grać. Nie wiem, jakie trzeba mieć poczucie smaku, aby uznać to za dobre. Krzywię się niemiłosiernie, ale jem. Jem bo jestem głodna i jem, bo wiem, że będzie mi potrzebna energia. Sprawdzam Internet. Gen jeszcze nie ruszyła.
Kiedy ponownie jestem w siodle, sytuacja drogowa szybko zmienia się na średnią, a potem fatalną. Trwa jakiś remont nawierzchni.
Początkowo daje się jechać po frezowanym asfalcie. Potem jest piach, są maszyny drogowe. Jedna nitka dwupasmówki jest dostępna dla samochodów. Jednak cóż z tego, skoro nie ma żadnego pobocza, a w obie strony ciągną nieprzerwanie sznury aut? Organizator zakazał nam jazdy w tym ruchu, jedynym sposobem było więc przedzieranie się przez remontowaną nitkę. Jest pełen zestaw atrakcji: piach, żwir, zabawa w berka z maszynami drogowymi, skakanie przez barierki z rowerem. To jest męczące zwłaszcza, że robi się coraz cieplej i wszystko wskazuje na to, że zaczyna się kolejny gorący dzień. Jest sucho, pracujące pojazdy wzniecają tumany kurzu. Czuję się średnio, mam problemy z nosem, śluzówka wysycha, krwawi, szczypie. Cały czas znajduję się na dużej wysokości, ponad 2000 m. n.p.m.
Kiedy w końcu udaje mi się przedrzeć przez wielokilometrowy remont na drodze nr 80, wykręcam na południe. Wtedy do akcji wkracza wiatr. Wieje niesamowicie mocno, rzuca mną po drodze. Jak okiem sięgnąć, pustkowia. Wiatr ma tu prawdziwe pole do popisu…. Jest tak niemożliwie ciężko, że prowadzę rower.
Sprawdzam na GPSie jak daleko droga idzie na południe i niestety nie znajduję pocieszenia. Droga idzie na południe przez najbliższe kilkadziesiąt km. Na szczęście za jakieś… 30 km będzie miejscowość. Rozglądam się dookoła: tu jest jedno wielkie NIC. Pusta, ogromna przestrzeń i szalejący wiatr. Nie wygląda to zbyt wesoło. Raz idę, a raz jadę. Łącznie pieszo przemierzam jakieś 8 km. W międzyczasie zatrzymuje się pick-up. Wysiada z niego miły człowiek, który pyta, czy nie potrzebuję pomocy. Proszę go jedynie o dolanie wody do bidonu. Oferuje podwózkę, ale tłumaczę, że jestem na wyścigu, choć teraz z pewnością nie wyglądam, jak ktoś kto się ściga. W istocie jednak ścigam się. Pieszo, czy rowerem – nie jest to w tym momencie najważniejsze. Ważne jest to, by przemieszczać się o własnych siłach w stronę mety. Nie załamywać rąk, nie rozpaczać, że jest źle, tylko walczyć. W tym wszystkim zaskakuje mnie to, że nikt, zupełnie nikt mnie nie wyprzedza. Może inni też mają tu problem?
Saratoga jest jak oaza. Po 30 km walki z potwornym wiatrem, docieram tu w końcu. Jest sklep, ponoć są tu też termy, jest apteka i muzeum. Mój nos ledwo żyje. Śluzówkę mam w takim stanie, że prawie nie mogę oddychać nosem. Katastrofa. W markecie spreje do nosa są nieosiągalne – wszystko wykupione. Idę więc do apteki i tam kupuję. O termach nawet nie myślę – zbyt dużo czasu poszło na prowadzenie roweru w szalejącym wietrze. Trudno. Pojadę dalej brudna. Jakoś trzeba to wytrzymać. Ten brud. Pozostaje kwestia wiatru. Internet nie działał ani w markecie, ani w aptece. Idę więc do muzeum. Pracują tu dwie młode dziewczyny. Mówią, że mają wi-fi. Łączę się i sprawdzam prognozy. Wygląda to fatalnie. Dodatkowo dowiaduję się, że kilkadziesiąt km dalej od trzech dni szaleje pożar. Dziewczyny sprawdzają, czy moja droga, którą idzie wyścig nadal jest otwarta. Na szczęście tak. Jednak to może się dynamicznie zmienić, więc trzeba jechać. Kiedy widzą moją niewesołą minę, która wykwita na twarzy natychmiast, gdy wracamy do rozmowy o wietrze, mówią mi na pociechę jedno: jesteś w stanie Wyoming, pamiętaj – tu może być jeszcze gorzej, dużo gorzej.
Tak pocieszona, ruszam w trasę. Przede mną kolejne 30 km walki z fatalnym wiatrem. Czasem idę, czasem jadę, jednak na ogół jadę. Mam wrażenie, że jest nieco lepiej. Tak oto, w niemiłych warunkach docieram do Riverside. Zjadam tu obiad. W zasadzie nie jestem aż tak głodna. Przede wszystkim potrzebuję odpocząć od gorąca i wiatru.
Dalej droga wykręca nieco na wschód, poza tym jest już późne popołudnie, więc wiatr zaczyna słabnąć. Przede mną jest mniej więcej 50 km pustkowia, w przeważającej części - pustkowia pod górę.
Jadę więc sobie. Kilometry uciekają. Popołudnie zamienia się w wieczór, a wieczór w noc.
Jest już zupełnie ciemno, kiedy przekraczam granicę między stanami Wyoming i Colorado. Tablicę na napisem „Welcome to Colorful Colorado” znam ze zdjęć. Teraz są tu tylko dwa kolory: czarny i biały. Noc nie daje stanów pośrednich. Wszystko albo nic. Tak albo nie. Sukces albo porażka. Kiedy robię zdjęcie, słyszę, że gdzieś, całkiem niedaleko wyją przeciągle i piskliwie jakieś zwierzęta. Gdy ruszam, ruszają i one. Biegną równolegle do drogi. Czuję się średnio bezpiecznie. Niewiele mogę zrobić. Właściwie mogę tylko stać albo jechać. Wszystko jest czarne albo białe. Tak jak napis na tablicy witającej w Colorado.
Tutaj, po przekroczeniu granicy stanowej, wszystko się zmienia. Dzikość jest na wyciągnięcie ręki, w bliżej nieokreślonej przestrzeni chowającej się w ciemności. Droga naraz się zawęża. Pobocza już nie ma. Jak tu będzie w dzień, gdy pojawią się samochody, a nade wszystko – kiedy pojawi się również wiatr?
Dużo myśli w mojej głowie, a jednocześnie - nic szczególnego. Wszystko jest bardzo proste i sprowadza się do analizowania teraźniejszości i przyszłości bliskiej na kilka, może kilkanaście nadchodzących godzin. Nie ma innych problemów. Jest tylko to co tu i teraz. Reszta świata… nie istnieje.
Jadę jeszcze 20 km przez nocne Colorado. Docieram do Cowdrey. Tu, na wysokości 2400 m n.p.m., jest maleńka poczta. Kiedy zatrzymuję się przy niej i gaszę lampki, znikąd pojawia się big truck. Kierowca otwiera okno, jest zaniepokojony: pyta dokąd jadę o tej porze, czy może potrzebuję pomocy, mówi bym uważała na zwierzęta. Robi się jakoś tak... mile. Jest po 23.00, gdy zasypiam na poczcie.
Mapa
Ciąg dalszy
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!