Trans Am Bike Race (12)
Środa, 13 czerwca 2018 Kategoria do 300, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 275.60 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1818m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Gdy wstaję rano, jest jeszcze ciemno. Zaspana tłukę się po kościele, zapalam światło i szykuję
się do kolejnego dnia wyścigu. Gen, która planowała ruszyć w nocy, pewnie już
jedzie. Nie mam normalnego Internetu, nie mogę sprawdzić gdzie ona teraz jest.
Wszystko co mogę, to po prostu jechać.
Początek dnia, to zjazd. Zapowiada się bardzo ładny dzień. Niebo prawie zupełnie czyste. Dalej, aż do Lander, droga jest pagórkowata. Dużym utrudnieniem są roboty drogowe. Całe pobocza są kompletnie nieprzejezdne na odcinku około 20 kilometrów. Duży jaskrawy napis „fresh oil” mówi wszystko. Na pobocza wylana jest smoła, lub coś bardzo do smoły podobnego. Ruch samochodowy jest znośny, ale chyba tylko dlatego, że jest wcześnie rano. Cieszę się, że tak wyszło, że jestem tu o poranku. W środku dnia może być znacznie gorzej.
Roboty drogowe kończą się tuż przed Lander. Jest to najwyższa pora, by zjeść śniadanie. Słońce, jak zwykle o poranku, razi i rozglądanie się za śniadaniem jest wyzwaniem. Lander to sporawe miasto. W końcu przysiadam w kafejce. W sumie średnio, wolałabym klasycznego dinera, ale żaden nie rzucił mi się w oczy. Działa za to wifi. Gen jest bardzo blisko.
Po śniadaniu zaczynają się podjazdy. Jest pod górę i pod wiatr. Wiatr rośnie w siłę. Jadę walcząc z tym wiatrem i widzę w oddali małą, czerwoną kropkę. To Genevieve. Właśnie ją doganiam.
Potem obie jedziemy razem pod górę. Wiatr nami bardzo szarpie. Jest ciężko. Odliczam metry do końca podjazdu. Narzekamy na wiatr. Wieje dramatycznie na tych bezkresnych pustkowiach.
Na tutejszych drogach trafiają się wężyki. Drogi często są popękane wzdłuż, a długie szczeliny są wypełnione jakimś lepiszczem asfaltowym. Powstają podłużne formy, które są lekko wypukłe albo lekko wklęsłe. Gdy się na to najedzie, rower zaczyna niebezpiecznie tańczyć. Obie, Gen i ja, zgodnie stwierdzamy, że nie lubimy wężyków drogowych.
Kiedy podjazd mamy już za sobą, droga wreszcie wykręca na wschód i wiatr zaczyna pomagać. Jest gorąco, dlatego robimy postój w Rest Area w Sweetwater Station. Po tym postoju mkniemy z wiatrem do Jeffrey City.
Gen mi ucieka. Mówi, że spotkamy się w tym City.
Kiedy dojeżdżam do Jeffrey City, jestem zaskoczona. To miasto widmo. Cóż to bowiem za City, skoro jest tu jedna restauracja i kilka domów na krzyż? Przez City biegnie abstrakcyjnie szeroka ulica. Większość polskich wsi jest bardziej City, niż to tutaj…
Wchodzę do knajpy. Niespodzianka – Gen tu nie ma. A więc nie zatrzymała się, pojechała dalej. Czuję, że muszę coś zjeść. Idę więc zamówić to co lubię w Ameryce najbardziej: zestaw śniadaniowy. Przy jednym ze stolików siedzi szczupły, czarnowłosy chłopak. Pyta skąd jestem. Gdy mówię, że z Polski, patrzy na mnie wesoło i czystą polszczyzną mówi: "jak się masz?" Jestem niesamowicie zaskoczona. Zaczynam paplać do niego po polsku, z moich ust leje się prawdziwy słowotok, on jednak tylko się uśmiecha kręcąc gową i już po angielsku wyjaśnia, że to jedyne zdanie jakie zna w moim języku.
Zjadam obiad i uciekam z Jeffrey City. Co za dziwaczne miejsce! Nadal jest z wiatrem. Docieram do Muddy Gap. Tu jest stacja / sklep. Dobry punkt by uzupełnić picie i odpocząć. Niestety poza stacją nie ma tu kompletnie nic! Kiedy siedzę w środku i jem lody, wchodzi cyklista. Zaczynamy gadać. Na imię ma George i jedzie trasą wyścigu, jednak nie jako uczestnik, tylko turystycznie. Zostanie gdzieś tu dziś na noc. Tymczasem ja wiem, że muszę jechać. Nie mogę pozwolić, by Gen uciekła. Sprawdzam mapę. Po drodze nic nie ma. Najbliższe miasto, gdzie ona pewnie się zatrzyma to Rawlins. Kawał drogi stąd, w dodatku w całości to będzie pod wiatr. Zapowiada się konkretna rąbanka…
Kiedy ruszam okazuje się, że nie jest tak źle. Teraz, wieczorem, wiatr zmalał i stał się praktycznie nieistotny. Przestaje też doskwierać upał. Zatrzymuję się na chwilę, bo zauważam, że mój Spot nie świeci, czyli wyczerpały się baterie. Zmieniam je i wtedy, na tym pustkowiu, podjeżdża samochód. Zatrzymuje się. To policja stanowa. Pytają, czy wszystko ok., czy potrzebuję pomocy. Miłe.
Wieczór zamienia się w noc. Jadę do Rawlins. Muszę tam dotrzeć koniecznie dziś. Muszę spać w tym samym mieście co Gen. Czuję, że to będzie kluczowe dla naszego ścigania się. Przed miastem mam 200 m podjazdu. Niby nic strasznego, a jednak… okropnie mi się nie chce. Jestem zmęczona i najchętniej bym rozbiła namiot. Mimo to, twardo jadę.
Kiedy w oddali widzę światła miasta, czuję radość i ulgę.
Mam to.
W mieście szukam poczty. Wstukuję w GPS i jak po sznurku jadę. Oto jest duża poczta w nieco większym miasteczku. Schemat jak co wieczór: materac, śpiwór, dobranoc!
Mapa
Ciąg dalszy
Początek dnia, to zjazd. Zapowiada się bardzo ładny dzień. Niebo prawie zupełnie czyste. Dalej, aż do Lander, droga jest pagórkowata. Dużym utrudnieniem są roboty drogowe. Całe pobocza są kompletnie nieprzejezdne na odcinku około 20 kilometrów. Duży jaskrawy napis „fresh oil” mówi wszystko. Na pobocza wylana jest smoła, lub coś bardzo do smoły podobnego. Ruch samochodowy jest znośny, ale chyba tylko dlatego, że jest wcześnie rano. Cieszę się, że tak wyszło, że jestem tu o poranku. W środku dnia może być znacznie gorzej.
Roboty drogowe kończą się tuż przed Lander. Jest to najwyższa pora, by zjeść śniadanie. Słońce, jak zwykle o poranku, razi i rozglądanie się za śniadaniem jest wyzwaniem. Lander to sporawe miasto. W końcu przysiadam w kafejce. W sumie średnio, wolałabym klasycznego dinera, ale żaden nie rzucił mi się w oczy. Działa za to wifi. Gen jest bardzo blisko.
Po śniadaniu zaczynają się podjazdy. Jest pod górę i pod wiatr. Wiatr rośnie w siłę. Jadę walcząc z tym wiatrem i widzę w oddali małą, czerwoną kropkę. To Genevieve. Właśnie ją doganiam.
Potem obie jedziemy razem pod górę. Wiatr nami bardzo szarpie. Jest ciężko. Odliczam metry do końca podjazdu. Narzekamy na wiatr. Wieje dramatycznie na tych bezkresnych pustkowiach.
Na tutejszych drogach trafiają się wężyki. Drogi często są popękane wzdłuż, a długie szczeliny są wypełnione jakimś lepiszczem asfaltowym. Powstają podłużne formy, które są lekko wypukłe albo lekko wklęsłe. Gdy się na to najedzie, rower zaczyna niebezpiecznie tańczyć. Obie, Gen i ja, zgodnie stwierdzamy, że nie lubimy wężyków drogowych.
Kiedy podjazd mamy już za sobą, droga wreszcie wykręca na wschód i wiatr zaczyna pomagać. Jest gorąco, dlatego robimy postój w Rest Area w Sweetwater Station. Po tym postoju mkniemy z wiatrem do Jeffrey City.
Gen mi ucieka. Mówi, że spotkamy się w tym City.
Kiedy dojeżdżam do Jeffrey City, jestem zaskoczona. To miasto widmo. Cóż to bowiem za City, skoro jest tu jedna restauracja i kilka domów na krzyż? Przez City biegnie abstrakcyjnie szeroka ulica. Większość polskich wsi jest bardziej City, niż to tutaj…
Wchodzę do knajpy. Niespodzianka – Gen tu nie ma. A więc nie zatrzymała się, pojechała dalej. Czuję, że muszę coś zjeść. Idę więc zamówić to co lubię w Ameryce najbardziej: zestaw śniadaniowy. Przy jednym ze stolików siedzi szczupły, czarnowłosy chłopak. Pyta skąd jestem. Gdy mówię, że z Polski, patrzy na mnie wesoło i czystą polszczyzną mówi: "jak się masz?" Jestem niesamowicie zaskoczona. Zaczynam paplać do niego po polsku, z moich ust leje się prawdziwy słowotok, on jednak tylko się uśmiecha kręcąc gową i już po angielsku wyjaśnia, że to jedyne zdanie jakie zna w moim języku.
Zjadam obiad i uciekam z Jeffrey City. Co za dziwaczne miejsce! Nadal jest z wiatrem. Docieram do Muddy Gap. Tu jest stacja / sklep. Dobry punkt by uzupełnić picie i odpocząć. Niestety poza stacją nie ma tu kompletnie nic! Kiedy siedzę w środku i jem lody, wchodzi cyklista. Zaczynamy gadać. Na imię ma George i jedzie trasą wyścigu, jednak nie jako uczestnik, tylko turystycznie. Zostanie gdzieś tu dziś na noc. Tymczasem ja wiem, że muszę jechać. Nie mogę pozwolić, by Gen uciekła. Sprawdzam mapę. Po drodze nic nie ma. Najbliższe miasto, gdzie ona pewnie się zatrzyma to Rawlins. Kawał drogi stąd, w dodatku w całości to będzie pod wiatr. Zapowiada się konkretna rąbanka…
Kiedy ruszam okazuje się, że nie jest tak źle. Teraz, wieczorem, wiatr zmalał i stał się praktycznie nieistotny. Przestaje też doskwierać upał. Zatrzymuję się na chwilę, bo zauważam, że mój Spot nie świeci, czyli wyczerpały się baterie. Zmieniam je i wtedy, na tym pustkowiu, podjeżdża samochód. Zatrzymuje się. To policja stanowa. Pytają, czy wszystko ok., czy potrzebuję pomocy. Miłe.
Wieczór zamienia się w noc. Jadę do Rawlins. Muszę tam dotrzeć koniecznie dziś. Muszę spać w tym samym mieście co Gen. Czuję, że to będzie kluczowe dla naszego ścigania się. Przed miastem mam 200 m podjazdu. Niby nic strasznego, a jednak… okropnie mi się nie chce. Jestem zmęczona i najchętniej bym rozbiła namiot. Mimo to, twardo jadę.
Kiedy w oddali widzę światła miasta, czuję radość i ulgę.
Mam to.
W mieście szukam poczty. Wstukuję w GPS i jak po sznurku jadę. Oto jest duża poczta w nieco większym miasteczku. Schemat jak co wieczór: materac, śpiwór, dobranoc!
Mapa
Ciąg dalszy
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!