Trans Am Bike Race (8)
Sobota, 9 czerwca 2018 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 210.70 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1656m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Poranek jest chłodny. Ubieram nawet puchową kamizelkę, by
zapewnić sobie właściwą termikę. Zaraz na samym początku dnia spotykam kibica
wyścigu. Jest to Roger DiBrito. Mówi, że jestem tego poranka pierwszą osobą z
TABR, która wyjeżdża z Lolo. Dobrze wiedzieć. To znaczy, że Gen jeszcze nie
wstała. No chyba, że ruszyła w nocy, ale raczej w to nie wierzę. Gadamy dłuższą
chwilę jadąc wygodną ścieżką rowerową idącą wzdłuż drogi szybkiego ruchu. Roger
nawet nagrywa ze mną krótki wywiad. Potem żegna się i wraca polować na kolejnych
zawodników.
I…. wszystko by było ok., gdyby nie to, że chwilę później połykam muchę. Nie mogę jej w żaden sposób wykaszleć. Nie pomaga zatrzymanie się i popicie. Nic. Cały czas tak samo źle. Nie mogę wyregulować oddechu, więc zamiast normalnie jechać, jadę bardzo powoli, cały czas kaszląc. W końcu docieram do stacji paliw. Kupuję lek przeciwalergiczny.
Droga cały czas lekko się wznosi. Docieram do dość dużego miasta – Hamilton. Spotykam tu Alainę. Obie odwiedzamy sklep rowerowy. Kupuję torbę na kierownicę. W mojej przestał działać zamek – zostawiam ją obsłudze sklepu. Daję trochę kasy, adres mój domowy i proszę o wysłanie do Polski. Chętnie zgadzają się pomóc.
A potem kolejna niemiła niespodzianka - dziś, trzeci dzień od użądlenia w łydkę na zjeździe w stanie Idaho, pojawił się duży odczyn. Ni z tego ni z owego mała czerwona kropka po ukąszeniu owada, zaczęła się nagle powiększać, puchnąć i swędzieć oraz boleć. To wszystko zaczyna się dziać akurat gdy jestem w Darby. Zaczepiam dwie kobiety siedzące pod sklepem i pytałam o aptekę, albo lekarza. Mówią, że szpital jest, ale w Hamilton. Powrót do Hamilton nie uśmiecha mi się - to by oznaczało konieczność cofania się i utratę wysokości…. Dowiaduję się jednak, że w prawie każdym sklepie spożywczym można kupić lekarstwa. Jadę więc do marketu spożywczego i kupuję lekarstwo. Porządnie smaruję odczyn maścią z kortyzonem i zakładam opatrunek. Teraz mogę jechać dalej.
Wolę nawet nie myśleć o tym ile czasu dziś straciłam:
- na akcję z muchą,
- w sklepie rowerowym,
- na szukanie leku i materiałów opatrunkowych na odczyn na nodze.
Po tym wszystkim czuję się zmęczona i dość mocno głodna, dlatego zatrzymuję się na jedzenie. Nie mając ochoty znowu walczyć z niedobrym żarciem, biorę pewniaka, tj. frytki. Jem, patrząc przez okno jak kolejne osoby jadę pod górę. Chyba widzę też Gen. No cóż. Pospała dłużej niż ja, zregenerowała się. Tymczasem ja wstałam skoro świt, a na liczniku mam… zaledwie 105 km. Bywa i tak. Te niewesołe rozmyślania urozmaicam sobie czytaniem FB i wtedy... przychodzi wiadomość, że mam się wreszcie ruszyć. Że idą burze i te burze w rejonie zostaną na dłużej. Siedzenie w miejscu niczego dobrego nie przyniesie. Po prostu trzeba jechać i to jak najprędzej. I tyle.
W tym momencie wszystko się zmienia. Z chwili na chwilę zaczynam działać z pośpiechem. Pakuję resztkę frytek do foliowej torebki i wychodzę. Jestem na wysokości 1252 m n.p.m. Pogoda jest coraz gorsza, a przede mną duży podjazd – prawie kilometr w pionie! Bez miejscowości, bez sklepów. Na niebie kotłują się groźne, burzowe chmury. Jest raczej chłodno. Na szczęście nie pada. To niewiarygodne, że przy takim stanie nieba nie leje. Podjazd, który ciągnie się od początku dnia, za miejscowością Sula nabiera bardziej zdecydowanego charakteru. Ostrzejsza wspinaczka – ciągnąca się przez… 20 km, kończy się na przełęczy Chief Joseph Pass, na wysokości 2210 m n.p.m. To pierwszy raz podczas wyścigu, gdy jestem na wysokości ponad 2000 m. i jest to dopiero... początek zabawy na dużych wysokościach.
Z przełęczy do Wisdom – najbliższej miejscowości jest 27 mil, tj. 43,5 km. Na szczęście w większości są to kilometry szybkie – bo w dół. Jest zaledwie 13°C, więc na zjazd trzeba się ubrać. Żadnych miejscowości, sklepów. Nic. Tylko góry i lasy oraz szosa to wszystko przecinająca. Wyobrażam sobie, że musi tu mieszkać pełno niedźwiedzi. Droga jest kompletnie pusta. Może raz na kwadrans przejedzie jakiś samochód i to wszystko.
W końcu zaczyna padać. Ktoś wysoko do góry zabrał się za wyciskanie napompowanych wodą chmur. Jazda jest mniej przyjemna. Do Wisdom docieram zmoknięta. Jest tu hotel i właściciel zaprasza na nocleg. Jednak… jeszcze nie jest ciemno. To nic, że pogoda jest straszna, to jest wyścig. Trzeba jechać.
Do następnej miejscowości – Jackson, jest 29 km i wszystko to jest drogą pod górę. Łagodnie co prawda, ale jednak. Pośród deszczu i wiatru oraz chłodu jadę pustą drogą do Jackson.
Pogoda z chwili na chwilę jest coraz gorsza. Pada, wieje, jest zimno, a dzień powoli dobiega końca.
Do Jackson (1970 m n.p.m.) docieram w głębokiej szarówce. Coś niesamowitego jest w tej miejscowości. Zaledwie kilka domków. Ulicy nie oświetlają żadne latarnie. Ciemno i trochę złowrogo. Pośród wyjącego wiatru, słychać… dźwięk dzwoneczków szarpanych przez wściekły żywioł. Pogoda jest katastrofalna. Prawdziwa nawałnica. Szukam poczty, wg mojej rozpiski ma tu być. Jednak tym razem czeka mnie niemiła niespodzianka. Nie ma klasycznej poczty. Zamiast tego są zwykłe skrzynki na listy. Obok stoi hotel. Bije z niego ciepłe światło świec. Moje oczy przez dłuższą chwilę chłoną ten obrazek. Wtedy w drzwiach pojawia się bosa dziewczyna z latarką.
„Nic tu nie ma, nie ma poczty, chodź do środka!”- mówi do mnie.
Tą dziewczyną jest Genevieve.
Tak łatwo jednak nie odpuszczam. W końcu nie tylko poczty nadają się na nocleg. Tu jest jeszcze kościół. W szalejącej nawałnicy sprawdzam, czy jest otwarty. Niestety nie.
Idę więc do hotelu. Okazuje się, że przez gwałtowną burzę w całej miejscowości nie ma prądu – stąd świece w oknie. Melduję się. Właściciel jest zaskoczony gdy dowiaduje się, że jestem z Polski. Jakoś tak śmiesznie sobie wymyślił, że muszę być z Francji. To nie pierwszy raz, gdy ktoś tu, w Stanach, bierze mnie za Francuzkę. Opłacam pokój jednoosobowy i idę pod prysznic. Prądu co prawda nie ma, ale ciepła woda jeszcze kapie. To cieszy. Po raz pierwszy od startu mogę się w końcu umyć! Gdy układam do suszenia ubrania, właściciel hotelu daje mi miskę owoców. Pysznych, świeżych owoców. Zjadłam je natychmiast.
Mapa
Ciąg dalszy
I…. wszystko by było ok., gdyby nie to, że chwilę później połykam muchę. Nie mogę jej w żaden sposób wykaszleć. Nie pomaga zatrzymanie się i popicie. Nic. Cały czas tak samo źle. Nie mogę wyregulować oddechu, więc zamiast normalnie jechać, jadę bardzo powoli, cały czas kaszląc. W końcu docieram do stacji paliw. Kupuję lek przeciwalergiczny.
Droga cały czas lekko się wznosi. Docieram do dość dużego miasta – Hamilton. Spotykam tu Alainę. Obie odwiedzamy sklep rowerowy. Kupuję torbę na kierownicę. W mojej przestał działać zamek – zostawiam ją obsłudze sklepu. Daję trochę kasy, adres mój domowy i proszę o wysłanie do Polski. Chętnie zgadzają się pomóc.
A potem kolejna niemiła niespodzianka - dziś, trzeci dzień od użądlenia w łydkę na zjeździe w stanie Idaho, pojawił się duży odczyn. Ni z tego ni z owego mała czerwona kropka po ukąszeniu owada, zaczęła się nagle powiększać, puchnąć i swędzieć oraz boleć. To wszystko zaczyna się dziać akurat gdy jestem w Darby. Zaczepiam dwie kobiety siedzące pod sklepem i pytałam o aptekę, albo lekarza. Mówią, że szpital jest, ale w Hamilton. Powrót do Hamilton nie uśmiecha mi się - to by oznaczało konieczność cofania się i utratę wysokości…. Dowiaduję się jednak, że w prawie każdym sklepie spożywczym można kupić lekarstwa. Jadę więc do marketu spożywczego i kupuję lekarstwo. Porządnie smaruję odczyn maścią z kortyzonem i zakładam opatrunek. Teraz mogę jechać dalej.
Wolę nawet nie myśleć o tym ile czasu dziś straciłam:
- na akcję z muchą,
- w sklepie rowerowym,
- na szukanie leku i materiałów opatrunkowych na odczyn na nodze.
Po tym wszystkim czuję się zmęczona i dość mocno głodna, dlatego zatrzymuję się na jedzenie. Nie mając ochoty znowu walczyć z niedobrym żarciem, biorę pewniaka, tj. frytki. Jem, patrząc przez okno jak kolejne osoby jadę pod górę. Chyba widzę też Gen. No cóż. Pospała dłużej niż ja, zregenerowała się. Tymczasem ja wstałam skoro świt, a na liczniku mam… zaledwie 105 km. Bywa i tak. Te niewesołe rozmyślania urozmaicam sobie czytaniem FB i wtedy... przychodzi wiadomość, że mam się wreszcie ruszyć. Że idą burze i te burze w rejonie zostaną na dłużej. Siedzenie w miejscu niczego dobrego nie przyniesie. Po prostu trzeba jechać i to jak najprędzej. I tyle.
W tym momencie wszystko się zmienia. Z chwili na chwilę zaczynam działać z pośpiechem. Pakuję resztkę frytek do foliowej torebki i wychodzę. Jestem na wysokości 1252 m n.p.m. Pogoda jest coraz gorsza, a przede mną duży podjazd – prawie kilometr w pionie! Bez miejscowości, bez sklepów. Na niebie kotłują się groźne, burzowe chmury. Jest raczej chłodno. Na szczęście nie pada. To niewiarygodne, że przy takim stanie nieba nie leje. Podjazd, który ciągnie się od początku dnia, za miejscowością Sula nabiera bardziej zdecydowanego charakteru. Ostrzejsza wspinaczka – ciągnąca się przez… 20 km, kończy się na przełęczy Chief Joseph Pass, na wysokości 2210 m n.p.m. To pierwszy raz podczas wyścigu, gdy jestem na wysokości ponad 2000 m. i jest to dopiero... początek zabawy na dużych wysokościach.
Z przełęczy do Wisdom – najbliższej miejscowości jest 27 mil, tj. 43,5 km. Na szczęście w większości są to kilometry szybkie – bo w dół. Jest zaledwie 13°C, więc na zjazd trzeba się ubrać. Żadnych miejscowości, sklepów. Nic. Tylko góry i lasy oraz szosa to wszystko przecinająca. Wyobrażam sobie, że musi tu mieszkać pełno niedźwiedzi. Droga jest kompletnie pusta. Może raz na kwadrans przejedzie jakiś samochód i to wszystko.
W końcu zaczyna padać. Ktoś wysoko do góry zabrał się za wyciskanie napompowanych wodą chmur. Jazda jest mniej przyjemna. Do Wisdom docieram zmoknięta. Jest tu hotel i właściciel zaprasza na nocleg. Jednak… jeszcze nie jest ciemno. To nic, że pogoda jest straszna, to jest wyścig. Trzeba jechać.
Do następnej miejscowości – Jackson, jest 29 km i wszystko to jest drogą pod górę. Łagodnie co prawda, ale jednak. Pośród deszczu i wiatru oraz chłodu jadę pustą drogą do Jackson.
Pogoda z chwili na chwilę jest coraz gorsza. Pada, wieje, jest zimno, a dzień powoli dobiega końca.
Do Jackson (1970 m n.p.m.) docieram w głębokiej szarówce. Coś niesamowitego jest w tej miejscowości. Zaledwie kilka domków. Ulicy nie oświetlają żadne latarnie. Ciemno i trochę złowrogo. Pośród wyjącego wiatru, słychać… dźwięk dzwoneczków szarpanych przez wściekły żywioł. Pogoda jest katastrofalna. Prawdziwa nawałnica. Szukam poczty, wg mojej rozpiski ma tu być. Jednak tym razem czeka mnie niemiła niespodzianka. Nie ma klasycznej poczty. Zamiast tego są zwykłe skrzynki na listy. Obok stoi hotel. Bije z niego ciepłe światło świec. Moje oczy przez dłuższą chwilę chłoną ten obrazek. Wtedy w drzwiach pojawia się bosa dziewczyna z latarką.
„Nic tu nie ma, nie ma poczty, chodź do środka!”- mówi do mnie.
Tą dziewczyną jest Genevieve.
Tak łatwo jednak nie odpuszczam. W końcu nie tylko poczty nadają się na nocleg. Tu jest jeszcze kościół. W szalejącej nawałnicy sprawdzam, czy jest otwarty. Niestety nie.
Idę więc do hotelu. Okazuje się, że przez gwałtowną burzę w całej miejscowości nie ma prądu – stąd świece w oknie. Melduję się. Właściciel jest zaskoczony gdy dowiaduje się, że jestem z Polski. Jakoś tak śmiesznie sobie wymyślił, że muszę być z Francji. To nie pierwszy raz, gdy ktoś tu, w Stanach, bierze mnie za Francuzkę. Opłacam pokój jednoosobowy i idę pod prysznic. Prądu co prawda nie ma, ale ciepła woda jeszcze kapie. To cieszy. Po raz pierwszy od startu mogę się w końcu umyć! Gdy układam do suszenia ubrania, właściciel hotelu daje mi miskę owoców. Pysznych, świeżych owoców. Zjadłam je natychmiast.
Mapa
Ciąg dalszy
komentarze
Kiedy pojawiają się chmury, krajobraz rzeczywiście wygląda złowrogo. Mnie mrozi świadomość takich warunków, ryzyko awarii lub kontuzji i olbrzymich, odległości między miejscowościami.
lutra - 14:50 czwartek, 13 września 2018 | linkuj
No dobra, Mażka jest ufoludkiem jeżdżącym na rowerze :) I tak doszliśmy do porozumienia ;)
Bitels - 15:46 środa, 12 września 2018 | linkuj
Chyba jednak nie taka normalna polska dziołcha, to Kot z Kosmosu, może z Wenus, a może z Księżyca...
jotka69 - 08:27 środa, 12 września 2018 | linkuj
E tam. Kot to normalno, polsko dziołcha. Amerykańce się nie znajo :)
Bitels - 08:16 środa, 12 września 2018 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!